Różne oblicza genealogii – rozmowa z dr. Sławomirem Górzyńskim
Włodzimierz Dworzaczek stwierdził w jedynym polskim akademickim podręczniku do genealogii, że badania genealogiczne, może z wyjątkiem opracowań biograficznych, nie mają wartości naukowej poniżej pewnego pułapu stanowego (chodziło głównie o chłopów). Czy to stwierdzenie nadal jest aktualne?
Trudno mi krytykować profesora Dworzaczka, ale w tym przypadku nie mogę się zgodzić z tym stwierdzeniem. Genealogia w moim rozumieniu – poza elementami technicznymi, jak ustalanie związków między poszczególnymi osobami – jest nauką społeczną. Mówiąc dokładnie, jest nauką pomocniczą historii rozumianej jako historia społeczna. Wprawdzie z jednej strony bada związki między dynastiami, monarchami czy przywódcami państw w szerokim tego słowa znaczeniu, ale z drugiej próbuje objaśniać pewne zjawiska społeczne. Dotyczy to nie tylko starożytności, średniowiecza czy epoki nowożytnej, ale też historii najnowszej. Nie żebym odnosił się do sporów politycznych, ale nawet w czasie ostatniej kampanii prezydenckiej kwestie genealogiczne były poruszane. Nie miały wielkiego znaczenia, ale zaistniały.
Procesy zachodzące na wsi także mają znaczenie dla badaczy. Zadając źródłom pytania, można na pewne z nich odpowiedzieć poprzez genealogię. Przykładowo, rozdrobnienie struktury danej wsi daje się badać przez pryzmat ksiąg hipotecznych. Jednak gdy pytamy o mechanizm rozdrobnienia, najlepszą odpowiedź uzyskamy właśnie dzięki genealogii.
Skoro zniknęła bariera stanowa jako wyznacznik naukowości w genealogii, to czy rezultaty badań amatorów, szukających w większości chłopskich przodków, mogą stać się częścią tzw. genealogii naukowej?
Pod warunkiem, że są opracowane w sposób rzetelny, zgodnie z zasadami naukowymi, bez chęci ukrycia intymnych lub niezręcznych dla rodziny szczegółów. Jeżeli badania są obiektywne, rzetelne i rzeczowe, to nie ma żadnego rozróżnienia między genealogią robioną przez naukowców a genealogią robioną przez amatorów. Albo ktoś wykonuje porządną robotę, albo nie. Sam wydałem monografię rodziny ziemiańskiej obejmującą okres od doby nowożytnej do XX wieku napisaną przez nie-historyka. Jest to kilkaset stron rzetelnych badań pozytywnie zrecenzowanych przez dwóch historyków. Widać, że można połączyć badania zawodowców sensu stricto i osób, które zajęły się swoją rodziną. Te ostatnie mają większy zapał, by przedzierać się przez gąszcz źródeł, ponieważ szukają czegoś, co ich osobiście zajmuje. Badacz, stosując metody naukowe, może do czegoś nie dotrzeć, na przykład nie dzwoniąc do osób noszących dane nazwisko.
Czy dzwoniono do Pana z ofertami: „Zapłacę za zrobienia mojego drzewa genealogicznego”?
Do mnie już chyba nikt w tej sprawie nie zadzwoni, bo wiele razy mówiłem w różnych miejscach, że tego nie robię. Natomiast do Polskiego Towarzystwa Heraldycznego, którego jestem prezesem, przychodzą takie zapytania. Towarzystwo nie ma jednak ambicji zapewniania osobom prywatnym pomocy w dociekaniach genealogicznych. Jest to stowarzyszenie, które zajmuje się naukowo genealogią, heraldyką i innymi pokrewnymi dziedzinami. Nie prowadzimy badań na zlecenie, bo takie poszukiwania są długotrwałe, pracochłonne i kosztowne, a w stowarzyszeniu nie ma osób, które mogłyby to robić.
Widzę, że Polskie Towarzystwo Heraldyczne nawiązuje do tradycji z okresu międzywojennego, kiedy też nie prowadziło działalności komercyjnej. Wtedy pojawił się szereg organizacji, które wprowadzały dziadostwo na rynek genealogiczny. Czy dzisiaj również spotyka się Pan z tym zjawiskiem?
Jest trochę firm, które prowadzą rzetelnie badania. Nie recenzowałem tego typu prac, ale w środowisku słyszałem o jednych lepsze, a o drugich gorsze opinie. Ale są takie, które – cytując pytanie – wprowadzają dziadostwo na rynek.
Redakcja: Roman Sidorski
Korekta: Mateusz Witkowski