Rondo Czterdziestolatka, czyli jak okiełznać PRL
Jedni skwitują to oburzeniem, inni błagalnym uśmiechem, reszta przyjmie z obojętnością jak większość tego typu spraw. Zmiany nazw ulic to temat z jednej strony trudny i wzbudzający emocje, z drugiej jednak coraz częściej podsumowywany machnięciem ręką. Przez lata można było się przyzwyczaić do mniej lub bardziej zrozumiałych sporów o patronów, z których przeciętny widz niewiele rozumiał. Obecna sytuacja jest jednak inna niż wcześniejsze. Nie chodzi w niej o zamienienie „świętego” komunizmu na świętego chrześcijańskiego, lub powstrzymanie dalszej gloryfikacji Armii Ludowej pamięcią o Józefie Piłsudskim, ale nadanie jednemu z najważniejszych skrzyżowań w Warszawie imienia… Czterdziestolatka – głównej postaci serialu komediowego z lat 70. w reżyserii Jerzego Gruzy.
Choć brzmi to zabawnie, wcale takim nie jest. Decyzję po wielu dyskusjach i debatach podjęła Rada Miasta Warszawy pomimo negatywnej opinii radnych Śródmieścia i Ochoty, w których to dzielnicach rondo leży. I tak inżynier Stefan Karwowski, w towarzystwie de Gaulle'a, Dmowskiego i Daszyńskiego wzbogacać będzie narrację historyczną o bohaterach stolicy. W sporze o patronat serialowy kierownik budowy, a później dyrektor przedsiębiorstwa, pokonał m.in. płk. Zbigniewa Bryma „Zdunina”, bohatera powstania warszawskiego. Może się więc wydawać, że takie potraktowanie sprawy jest kpiną i próbą ośmieszenia samej idei nazywania ulic i skwerów. Z założenia stoi za nimi chęć stworzenia panteonu wzorów, kośćca narracji historycznej, który wskazywać ma postacie godne zakotwiczenia w zbiorowej pamięci. W ten sposób nazwy ulic definiują rzeczywistość, w jakiej przychodzi nam żyć, obnażają aksjomaty, na których twórcy polityki historycznej chcą, abyśmy oparli swoją wiedzę o przeszłości. Nadanie skrzyżowaniu nazwy fikcyjnej postaci, dodatkowo kojarzonej z pocieszną komedią, wybiega poza ten schemat częściowo go dezawuując. Jakim bowiem przykładem świecić ma dla nadchodzących pokoleń inż. Stefan Karwowski, od początku do końca wymyślony przez scenarzystów i doskonale wykreowany przez Andrzeja Kopiczyńskiego? Czy nie mamy tu do czynienia z pomieszaniem realizmu z fikcją, w której konkretna (żyjąca) osoba przestaje być sobą, a staje się postacią serialową, która staje w jednym szeregu z bohaterami historii?
Pewnie gdybyśmy chcieli spojrzeć na to w sposób możliwie prosty, to do takich wniosków należałoby dojść. Wszak istnieją w naszej historii postacie zapomniane, lokalni działacze, którzy wpływali na codzienność, budując ją od podstaw. Czy tacy nie są bardziej godni, aby ich imię dumnie wznosiło się nad przestrzenią miejską, przypominając niebagatelną rolę, jaką swoim życiem odegrali? Nie chce mi się wierzyć, że w dziejach stolicy nie ma choćby jednego mężczyzny lub kobiety, której zbiorowa pamięć powinna łaknąć, która mogła by się stać symbolem nowego pokolenia, twarzą ideałów wyrastających na glebie współczesności. Czy więc pomysł nadania rondu przy al. Jerozolimskich i Jana Pawła II należy uznać za głupi i w gruncie rzeczy śmieszny? Czy słusznie informacja o tym fakcie trafiła do tej części serwisów informacyjnych, które mają nas już tylko rozbawić i rozluźnić?
Staram się, mimo wszelkich przyzwyczajeń, spojrzeć na ten problem inaczej. W moim przekonaniu nadanie rondu imienia Czterdziestolatka nie jest jedynie wybrykiem, ale próbą okiełznania PRL-u, wpisania go w polskie dzieje, z których został już wyklęty. Z minioną epoką mamy bowiem kłopot narracyjny, który sprawia, że nie potrafimy mówić o tych czasach inaczej niż z perspektywy narodowej kaźni, bądź też trywialnych absurdów, które – o dziwo – bywają niezwykle aktualne. Trudno jest więc wpisać PRL w jakąkolwiek opowieść o dziejach, w której nie wchodziłaby ona w powyższy schemat.
Próbowali to zrobić w 2005 roku radni miasta Łodzi, nadając jednej z nowopowstałych ulic imię Michaliny Tatarkówny-Majkowskiej – działaczki komunistycznej, I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR dla miasta Łodzi. Dla części środowisk decyzja ta była oburzająca. Patronem nie została postać neutralna, ale jeden z symboli Polski Ludowej, komunistka z krwi i kości, jeden z filarów ówczesnej władzy, ktoś kto trząsł „czerwoną Łodzią” i z pełną świadomością wprowadzał ją do nowej rzeczywistości. Z drugiej jednak strony w pamięci Łodzian zapisała się jako osoba, która wpłynęła na rozwój miasta, stała za budową Teatru Wielkiego, Biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego czy oddziałów onkologicznych w tutejszych szpitalach oraz aktywnie wspierała budownictwo mieszkaniowe. Mówiono, że z ogromnym zaangażowaniem walczyła o każdą złotówkę dla miasta, które po 1989 roku zostało skreślone i skazane na niebyt. Ostatecznie imię Tatarkówny na trwałe zapisało się w spisie łódzkich ulic, niesmak jednak pozostał.
Czterdziestolatek jest inny. W głowie Jerzego Gruzy i Krzysztofa Teodora Toeplitza inż. Stefan Karwowski miał być statystycznym Polakiem żyjącym w swoich czasach. Jego rodzina była do bólu wzorcowa, złożona z dwójki dzieci – chłopca i dziewczynki – żona, choć pochodziła ze wsi, to zdobyła wykształcenie i pracowała w warszawskich Filtrach. Miał czerwonego malucha, mieszkał we własnym M-4 na jednym z szarych blokowisk stolicy. Karwowski nie był heroicznym bohaterem przeciwstawiającym się komunizmowi, raczej płynął razem z nim, z pełną pieczołowitością budując jego największe inwestycje: Warszawę Centralną, Trasę Łazienkowską i Trasę Toruńską. Jednocześnie trudno byłoby go nazwać aparatczykiem. Był kimś z boku, swoistym marzeniem o nowoczesnej i uczciwej Polsce, w której o stanowiskach decydują nie koneksje, ale kwalifikacje dostrzeżone przez tajemniczy komputer. I choć serial Gruzy wpisywał się w ówczesną propagandę sukcesu, czasami delikatnie nakłuwająć jej rozdymany balon, to wielu przedstawicieli tamtego społeczeństwa mogło się w nim przejrzeć jak w lustrze, przeżywając dylematy podobne do tych, które były udziałem naiwnego Czterdziestolatka.
Być może więc patronem skrzyżowania przy Dworcu Centralnym nie jest wcale postać fikcyjna, ale kwintesencja społeczeństwa minionej epoki. Poświęcone jest nie tyle wytworowi kultury, tylko wszystkim tym, którzy budowali tamtą rzeczywistość, nie z jakiejś szczególnej wiary w socjalizm, ale ze zwyczajnego poczucia przyzwoitości. W kontynuacji serialu, która powstała już po 1989 roku, jest odcinek, w którym tytułowy 40-latek spaceruje po Warszawie szukając miejsc, które po nim pozostały. Każda inwestycja – od Dworca Centralnego, po Trasę Łazienkowską – okazuje się być porażką. Ich zalet nikt nie chce nawet zauważać, skazując na niebyt i pogardę. Czy podobnego uczucia nie ma wielu ludzi, którzy całkiem uczciwe żyjąc i pracując w tamtym okresie, dziś dowiadują się, że budowali wyłącznie bezsensowny system opresji? Myślę, że nadanie rondu w centrum Warszawy imienia Czterdziestolatka jest właśnie upomnieniem się o to pokolenie, próbą okiełznania rzeczywistości, która wymyka nam się spod kontroli, którą wykładamy wyłącznie szufladkę wszechobecnego zła. Na PRL-owską zwyczajność nie ma w historycznej narracji miejsca… a szkoda.
Zobacz też:
Felietony publikowane w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.