Robert Moraht – „Wilkołak mórz. U-64 poluje na wroga” – recenzja i ocena
Robert Moraht nie jest może postacią znaną miłośnikom szeroko rozumianej historii, ale marynistom jego biogramu zapewne przypominać nie trzeba. Ten słynny swego czasu dowódca okrętu podwodnego z okresu I wojny światowej zatopił 45 statków o łącznym tonażu 129 569 BRT, w tym okręt liniowy Danton, chlubę francuskiej marynarki wojennej. Dowodząc U-64, długim na 70 metrów U-bootem o wyporności 900 ton, zyskał sławę, a przede wszystkim niesławę na wodach Morza Śródziemnego.
Już podczas wojny zaczął wydawać książki poświęcone działaniom swojego okrętu. Po wojnie doktoryzował się w zakresie ekonomii, a w 1932 roku trafił do Reichstagu jako poseł. Przejęcie władzy przez Hitlera nie spotkało się z jego sprzeciwem, co dobrze widać w w wyżej cytowanych słowach, pisanych w połowie 1933 roku. Podczas II wojny światowej Moraht służył w administracji Kriegsmarine. Kolejnych okrętów już nie zatopił, ale nadal dumnie nosił na piersi order Pour le Merite, przyznany mu za zasługi podczas I wojny światowej. Po wojnie na trzy lata trafił do radzieckiej niewoli. Zwolniony, wrócił do RFN-u, gdzie zmarł w 1956 roku.
„Wilkołak mórz” powstał w 1933 roku – taką datę sam autor podaje w publikacji (s. 37). To zbiór wspomnień, ale zarazem swego rodzaju epitafium. Na 120 stronach Moraht opisuje wojenne losy nawet nie tyle siebie samego, co przede wszystkim swojego okrętu i jego załogi. W książce znacznie więcej uwagi niż sobie poświęca właśnie towarzyszom boju. Jak sam stwierdza w zakończeniu, pisząc „Wilkołaka mórz”, chciał nie tylko przedstawić prawdziwy obraz wojny na morzu, ale także oddać hołd poległym – tym z załogi zatopionego w czerwcu 1918 roku U-64 i wszystkim pozostałym niemieckim podwodniakom.
Mogłoby się zdawać, że 120 stron to niewiele. I rzeczywiście, książkę spokojnie da się przeczytać w 2 godziny. Tyle, że na te dwie godziny wciąga ona bez reszty. Moraht prowadzi narrację szybko i zwięźle, utrzymując czytelnika w napięciu i nie marnując miejsca na nudne wywody lub wyliczenia. Zarazem cała książka zachowuje czytelny układ i jest przepełniona (ale nie przeładowana!) informacjami. Już od 1 strony zostajemy wciągnięci w wir wydarzeń. Pierwsza akcja bojowa pojawia się na stronie 10, a nie, jak w wielu pamiętnikach żołnierskich, na „setnej”. Autor opisuje manewry U-64 na Bałtyku, szkolenie, zdobywanie praktyki bojowej, a następnie realne działania na Morzu Śródziemnym. Pokazuje prawdziwe życie na pokładzie okrętu podwodnego – zarówno relacje między członkami załogi, jak i codzienne trudności. Od przypominającego powlekane kable jedzenia z puszek, po trudy pełnienia wachty podczas sztormu. Wręcz zadziwiające jest to, ile szczegółów autor zawarł w tak krótkiej pozycji. Jednocześnie poznajemy realia prowadzenia walki podwodnej i techniczne szczegóły działania ówczesnych U-Bootów.
Moraht opisuje, na przykładach z własnej kariery, jak traktowano jeńców i jak wiele „dżentelmeńskich” zasad prowadzenia wojny przetrwało na morzu. Poświęca też sporo uwagi torpedom, śledzeniu celów, sposobom unikania ostrzału czy przyspieszonemu wynurzaniu awaryjnemu.
Autor najmniej pisze o sobie. Między wierszami poznajemy jednak, że to człowiek oczytany, inteligentny, wyczulony na piękno przyrody i wierny towarzyszom. Aż trudno nie cieszyć się razem z nim, gdy w żywy sposób opisuje oczekiwanie na sygnał o narodzinach dziecka... Wszystko to kontrastuje z rzeczywistością, która w książce pozostaje gdzieś na marginesie. Czytamy o wystrzeliwanych torpedach i zatapianych statkach, Moraht nie pisze jednak nigdzie o zabijaniu tysięcy ludzi. Są tony rejestrowe i nazwy okrętów. Jeśli gdzieś pojawiają się ludzie, to raczej w charakterze trofeum. Po opisie zatopienia Dantona z liczącą tysiąc osób załogą pada dygresja: udało mi się w końcu spełnić swoje młodzieńcze marzenia. Już sam cel książki – oddanie hołdu 38 poległym – może wydawać się niemalże odrażający w zestawieniu z setkami ofiar autora.
Moraht jest człowiekiem, który jednocześnie odpycha i przyciąga, a poprzez swoją ogładę i inteligencję pokazuje, że dowódcy U-Bootów wcale nie byli krwiożerczymi, czarnymi charakterami. A jeśli byli – to nie tylko tym.
Nie jestem marynistą, dlatego trudno mi oceniać wartość „Wilkołaka mórz” z tej perspektywy. Jako miłośnik historii zajmujący się na co dzień innymi tematami mogę stwierdzić, że książka ta pokazuje I wojnę światową w na ogół niedostrzeganym świetle. To zarazem niezwykle przyjemna lektura, którą czyta się na raz – od deski do deski.
Gratulacje należą się niewątpliwie także tłumaczowi Markowi Murawskiemu i redaktorowi Arturowi Kawińskiemu. Polskie wydanie nie pozostawia pola do uwag, a przypisy, choć niezbyt liczne, bardzo się przydają.
Książce wystawiam ocenę 9, tak więc znacznie wyższą niż zwykle. Rzadko jednak zdarza się, by 2 godziny lektury dały mi aż tak bardzo do myślenia i wywarły na mnie aż takie wrażenie.
Korektę przeprowadziła: Joanna Łagoda