Robert Littell – „Epigram na Stalina” (zapowiedź)
Skazany już wtedy na poetyckie nieistnienie (niepublikowany), przymierający wraz z żoną głodem, inwigilowany przez Czeka, Mandelsztam pisze na początku 1934 roku oskarżycielski wiersz o „góralu kremlowskim”, któremu „miodem kapie każda nowa śmierć na szeroką osetyńską pierś”. Niebaczny na skutki, recytuje go przyjaciołom i znajomym, i wkrótce zaczyna się golgota Osipa Mandelsztama: od Łubianki, przez zesłanie do Czerdynia i Woroneża, po śmierć w obozie przejściowym „Druga Rzeczka” pod Władywostokiem.
Opowieść amerykańskiego pisarza o wielkim poecie rosyjskim zamordowanym przez Stalina składa się z relacji osób autentycznych oraz fikcyjnych, którym autor na przemian udziela głosu. Postacie autentyczne to: wdowa Nadieżda Mandelsztam oraz dwójka jego najwierniejszych przyjaciół, Anna Achmatowa, śmiała orędowniczka prawdy, również dotknięta „karzącą ręką” tyrana, oraz poeta Borys Pasternak. Postacie fikcyjne to: ochroniarz „chozjaina” i słynny rosyjski ciężarowiec. Historie ich wszystkich tworzą przejmujący obraz życia ludzi w kraju, w którym życie stało się niemożliwe, lecz oni żyć gdzie indziej nie chcieli.
Nota o autorze:
Robert Littell, urodzony w 1935 r. w Nowym Jorku, amerykański pisarz, mieszkający we Francji. Studiował w Alfred University w Nowym Jorku, służył (przez cztery lata) w US Navy, w okresie tzw. zimnej wojny był dziennikarzem „Newsweeka”. W 1973 r. ogłosił pierwszą powieść szpiegowską pt. Zdrada Lewintera, entuzjastycznie przyjętą przez prasę i czytelników. Od czasu publikacji następnych powieści („The Debriefing”, „Amator”) znawcy literatury szpiegowskiej stawiają ich autora w jednym rzędzie z najwybitniejszymi przedstawicielami gatunku: został uznany za „amerykańskiego Johna Le Carré”. W swoich powieściach interesuje się szczególnie tematyką „zimnej” wojny, działalnością wywiadowczą (CIA) oraz historią Związku Radzieckiego. Szczególnym uznaniem spośród jego politycznych thrillerów cieszą się: The October Circle (1975), Mother Russia (1978), The Debriefing (1979), The Sisters (1986), The Revolutionist (1988), The Visitig Professor (1994) oraz bestsellery z listy „New York Timesa”, obydwa wydane nakładem Noir sur Blanc: W gąszczu luster. Powieść o CIA (2005) oraz Legendy, czyli maski szpiega (2006). Jego utwory zostały przełożone na dwanaście języków.
Epigram na Stalina jest pierwszą powieścią Littella pozbawioną wątków sensacyjnych, natomiast skupiającą się na historyczno-obyczajowo-psychologicznych aspektach opisywanych wydarzeń. Bardzo dobre przyjęcie tej książki przez czytelników i krytyków dowodzi znakomitego warsztatu pisarskiego Roberta Littella.
Fragment książki:
Nadieżda Jakowlewna
Sobota, 13 stycznia 1934 roku
— Osip Emiliewicz! Co zmusiło was do wyjścia z domu w taką noc? To Nowy Rok zgodnie ze starym kalendarzem juliańskim. Zatem szczęśliwego Nowego Roku, przyjacielu.
Głos należał do nieogolonego draba siedzącego przy dwóch zestawionych razem stołach na tyłach stołówki. Otaczających go pięć młodych kobiet, ubranych w zimowe palta z wywatowanymi ramionami i popijających, jak mi się wydało, wódkę ze szklanek do herbaty, obróciło głowy, by gapić się na nas, jak byśmy byli upiorami, które dotarły tu z cmentarza. Ze sposobu, w jaki Mandelsztam pozdrowił tego człowieka uniesioną do połowy laską, domyśliłam się, że nie do końca go rozpoznawał. Mandelsztam często miał problemy z dopasowaniem nazwisk do twarzy, kiedy ludzie pojawili się przed nim jakby poza kontekstem.
— Witam, witam, Ugorze -Żytkinie — zawołałam, widząc że mąż kiwa z ulgą głową, bo właśnie zidentyfikował naszego rozmówcę.
— Ugor-Żytkin, no, nareszcie — dołączył mój mąż, odwracając się od handlarza bułgarskimi papierosami. — Od tygodni zostawiam dla was wiadomości u waszej sekretarki.
— O tej porze roku zawsze mam dom wariatów — utyskiwał Ugor-Żytkin, jakby to tłumaczyło jego brak odpowiedzi. — Tysiąc i jedna rzecz do zrobienia, tysiąc i jedna osoba do zobaczenia...
Mandelsztam dowiedział się od Pasternaka dwa lub trzy miesiące wcześniej, że redaktor Ugor-Żytkin daje gotówkę za oryginalne manuskrypty skupowane dla nowej biblioteki Funduszu Literackiego. Jedyne rękopisy, nieopublikowanych — i zgodnie z opinią naszych aniołów stróżów, nie nadających się do publikacji — wierszy Mandelsztama wyszły spod mojej ręki i autor nie rozstałby się z nimi, nawet gdyby ktoś był na tyle nierozważny, by chcieć je przejąć. Rozpaczliwie potrzebowaliśmy pieniędzy — przestałam dostawać zlecenia na tłumaczenia w miarę jak Mandelsztam stał się non grata w literackim świecie, a zbyt wstydziliśmy się prosić Pasternaka albo Achmatową o kolejną pożyczkę, której nie mieliśmy szans spłacić. Wtedy właśnie wpadliśmy na pomysł spreparowania manuskryptu, który Mandelsztam mógłby sprzedać jako oryginał. Pochylony nad niewielkim, obitym linoleum stołem w kuchni, ze skórką od chleba pod jedną nogą, co zapobiegało chwianiu się mebla, przepisywał do szkolnego zeszytu wiersz po wierszu z opublikowanego w zielonej okładce tomiku Kamień, jego pierwszej wydanej książki. To żmudne zajęcie zabrało mu prawie całe dwa dni. Nadanie rękopisowi autentycznego wyglądu stało się dla nas swego rodzaju obsesją. Mandelsztam pamiętał albo wymyślał wcześniejsze wersje poszczególnych wierszy i zapełniał strony pokreślonymi strofami i wersami. Kiedy skończył, zaczęliśmy na zmianę kartkować zeszyt, aż jego brzegi stały się postrzępione, po czym postarzyliśmy manuskrypt podpiekając go na małym ogniu w piecyku sąsiadów, by papier zżółkł i stał się łamliwy. Na koniec Mandelsztam posunął się nawet do dopisania własnych zaszyfrowanych uwag i umieszczenia przepisu na polski barszcz (toporna aluzja, że urodził się w Warszawie) na pustych stronach. Produkt końcowy został starannie zapakowany w gazetę z 1913 roku, którą zwinęłam z biblioteki uniwersyteckiej, i osobiście dostarczony przez Mandelsztama sekretarce Ugora-Żytkina, która zgodziła się pokazać go szefowi, gdy tylko wróci do Moskwy.
— Wypijcie z nami za Nowy Rok — powiedział Ugor-Żytkin, wskazując ręką na wolne krzesła przy końcu zestawionych stołów. Najwyraźniej unikał tematu oryginalnego manuskryptu Kamienia Mandelsztama. — Dziewczęta i ja... — Kobiety przy stole, cieszące się opinią jego protegowanych, liczyły na to, że Ugor-Żytkin użyje swoich znaczących wpływów i sprawi, że ich opowiadania, wiersze albo sztuki znajdą się w druku; to, co dawały mu w zamian za tę przysługę, było w Moskwie tematem niejednej rozmowy przy kolacji. — Dziewczęta i ja świętujemy coś więcej niż tylko juliański nowy rok. Posłuchajcie, Osipie Emiliewiczu, to wielkie wydarzenie w historii Związku Radzieckie go. Wyszliśmy właśnie z pokazu pierwszego filmu dźwiękowego. Na pewno czytaliście entuzjastyczną recenzję w „Prawdzie”; niektórzy ludzie są przekonani, że napisał ją sam Stalin, bo powszechnie wiadomo, jak lubi ten film. Mówię o Czapajewie braci Wasiljewów. Jest oparty na powieści Furmanowa o bohaterze wojny domowej Wasylu Czapajewie.
Twarz Mandelsztama, który nie owijał już niczego w bawełnę, spochmurniała. Wiedziałam, czym to grozi, dlatego próbowałam pochwycić jego spojrzenie i jakoś go od tego tematu odciągnąć. Na próżno.
— Problem z radzieckimi filmami, dźwiękowymi czy niemymi — zaczął, naśladując gardłowy gruziński akcent, co miało przypomnieć wszystkim, jak Stalin mówił po rosyjsku — polega na tym, że cechuje je bogactwo szczegółu i ubóstwo idei, ale w końcu propagandzie idee nie są potrzebne.
Mandelsztam mógł równie dobrze wylać wiadro lodowatej wody z rzeki Moskwy na głowy Ugora-Żytkina i jego świty.
— Co on mówi? — zapytała jedna z dziewczyn.
— Sugeruje, że radzieccy filmowcy są propagandzistami — powiedziała inna.
— Dla mnie brzmi to jak obrzydliwa deklaracja antyradziecka —
dodała niewyraźnie trzecia dziewczyna.
Przeszukawszy kieszenie Mandelsztam wyciągnął poświadczenie napisane odręcznie przez sekretarkę o „przyjęciu oryginalnego manuskryptu edycji Kamienia z 1913 roku”. Przeszedł przez salę, minął motorniczych tramwajowych i konduktorów, wzmacniających się przed nocną zmianą zwietrzałym piwem, i rozpłaszczył kwit na stole przed Ugorem-Żytkinem.
— Miałem właśnie zamiar skontaktować się z wami w tej sprawie — powiedział Ugor-Żytkin.
— Obejrzeliście mój manuskrypt?
— Wartość przekazanego rękopisu mierzy się poważaniem pisarza. Mówiąc szczerze, w opinii ogółu jesteście pomniejszym poetą. Nie mogę dać wam więcej jak dwieście rubli.
— Dwieście rubli! — Mandelsztam, któremu ręce trzęsły się ze złości, uniósł laskę i walnął nią w blat stołu. Szklanki od herbaty podskoczyły. Dwie dziewczyny zerwały się na równe nogi ze strachu. Ugor-Żytkin zbladł. — Kamień — Mandelsztam pogrążał się dalej, metalowa końcówka jego laski stukała o blat — należy do klasyki dwudziestowiecznej poezji rosyjskiej, w każdym razie tak uważali recenzenci, gdy go opublikowano. Płacicie pięć razy więcej za jakieś gówno napisane przez... — Mandelsztam wymienił nazwisko literata, którego trzyaktowa sztuka teatralna, gloryfikująca rolę Stali na w wojnie domowej, była grana w Moskwie przy pełnej widowni.
Moja wielka przyjaciółka, poetka Anna Achmatowa twierdzi, że są w życiu chwile o takiej doniosłości, że wydaje się, jakby na moment Ziemia miała stanąć w miejscu. To była taka chwila w życiu Osipa Mandelsztama.
— Kim jesteście? — chciała wiedzieć jedna z dziewczyn. — Kto to jest?
Wstrzymałam oddech. Mandelsztam uniósł brodę.
— Jestem tym poetą, który nazywa się Mandelsztam.
— Nie ma poety o takim nazwisku — oznajmiła inna dziewczyna. — Kiedyś, dawno temu, był taki poeta...
— Myślałam, że Mandelsztam nie żyje — powiedziała pierwsza dziewczyna.
Ziemia wznowiła obroty wokół swej osi, ale nic nie miało już być takie samo.
— Dwieście rubli — powtórzył Ugor-Żytkin, zdecydowany nie dać sobą pomiatać na oczach protegowanych. — Bierzecie albo nie, decyzja należy do was.
Mąż ruszył w stronę drzwi, a potem obrócił się do redaktora.
— Jesteście żywym dowodem na to, że charakter człowieka jest wypisany na jego twarzy — powiedział tak ugodowym tonem, że Ugor-Żytkin nie pomyślał nawet, że jest obrażany. — Macie może papierosy?
Ugor-Żytkin wziął ze stołu dwie częściowo opróżnione paczki i wręczył je Mandelsztamowi.
— Szczęśliwego tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego, mimo wszystko — powiedział.
Zobaczyłam, jak mój mąż kiwa głową, jakby potwierdzał coś, co nie spodobało mu się w samym sobie.
— Godzę się na dwieście rubli — oznajmił.
— No to przyjdźcie rano — powiedział Ugor-Żytkin, z trudem ukrywając uśmiech. — Moja sekretarka będzie miała dla was kopertę.
Już na dworze, kopiąc zaspę śniegu, Mandelsztam zaśmiał się obłąkańczo.
— Mandelsztam martwy! — powiedział, nie starając się zatuszować cierpienia w głosie. Słowa, które padły następnie z jego ust, wydawały się unosić na kłębkach zamrożonej pary. — Martwy... ale... jeszcze... nie... pochowany!
Zapewniam was, że zadrżałam, ale nie tyle z powodu przenikającego do szpiku zimna, ile z mrożącego krew w żyłach przeczucia. Co, do licha, rozumiał przez „martwy, ale jeszcze nie pochowany”?
Polecamy również inne interesujące pozycje opublikowane przez Oficynę Literacką Noir sur Blanc: http://www.noir.pl/.