Robert K. Massie – „Dreadnought” – recenzja i ocena
Ideę książki i przewodnią nić narracji najlepiej przedstawia podtytuł „Brytania, Niemcy i nadejście Wielkiej Wojny”. A skąd wobec tego ten „Dreadnought”? Jak pokazuje autor, to wyścig zbrojeń morskich między oboma mocarstwami doprowadził je na skraj wojny, skąd z kolei zepchnął je w otchłań zamach na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i następstwa tego wydarzenia. Drednoty były symbolem potęgi morskiej i niezbędnym warunkiem, aby lokalne mocarstwo mogło być uznane za mocarstwo globalne wychodzące poza, przyciasne czasem, poletko własnego kontynentu.
Książka wcale nie (tylko) o drednotach
Właściwą treść książki widać od pierwszych rozdziałów. Massie szczegółowo prezentuje królową Wiktorię, jej męża i dzieci. Pomijając wstęp, słowo „marynarka” lub „okręt” po raz pierwszy pojawia się w okolicy osiemdziesiątej strony, a tytułowe „Dreadnought” – dopiero na dwieście trzydziestej. No ale co to jest, jeśli całość ma blisko 1300 stron...
Temat jest ciekawy i stosunkowo rzadko poruszany, zwłaszcza w tak szczegółowy sposób. W dodatku całość napisana jest żywym, potoczystym językiem, wspaniale ułatwiającym i umilającym lekturę. Język ten wyprany jest z naukowej pompatyczności. Nie raz i nie dwa napotykamy na określenia typu „barachło”, „wierszydło” albo „rozwalić partię”. Massie nie waha się sięgać po nowatorskie, ciekawe porównania, takie jak stwierdzenie o brytyjskim premierze i ministrze spraw zagranicznych, lordzie Salisbury, że swoje dziesięcioro dzieci „traktował jak miniaturowe, obce mocarstwa”.
W tym całym pysznym cieście literackim znajdziemy jeszcze rodzynki w postaci wprowadzanych w niewymuszony sposób, smakowitych anegdot. Mnie szczególnie spodobała się ta o niemieckim ambasadorze na brytyjskim dworze, który wobec znanej niechęci królowej do tytoniu pewnego razu został przyłapany na leżeniu na plecach z cygarem w ręku i głową w kominku i wdmuchiwaniu dymu prosto do komina.
Przy tym wszystkim Massie pozostaje sumiennym i wiarygodnym autorem, olśniewającym swoją wiedzą i budzącym szacunek swoim obiektywizmem. Co prawda, sam przyznaje w umieszczonym w Internecie wywiadzie, że jako Amerykanin o szkockich korzeniach sympatyzował ze stroną brytyjską, ale jego rzetelności to nie zaszkodziło. „Dreadnought” nie jest pseudohistoryczną powieścią do lektury w pociągu, tylko bardzo ciekawą, a jednocześnie wiarygodną, pozycją historyczną. Sama bibliografia zajmuje 12 stron. A książki tego autora są na amerykańskich uniwersytetach zalecane jako niemal źródłowa lektura do kursów z historii powszechnej.
Fan i tłumacz. Doskonałe połączenie?
Świetną robotę dołożył tłumacz Wojciech Chrzanowski, sam wielki zwolennik literackiego i historycznego kunsztu Roberta Massiego. Jak wyznaje we wstępie, „Dreadnought” jest jego ulubioną lekturą już od 17 lat. A że jest do tego miłośnikiem morskiej batalistyki, jego praca nad książką mogła ją tylko ubogacić. I tak jest w istocie. Chrzanowski wyjaśnia to, co powinno być wyjaśnione (np. obcojęzyczne wtręty), tłumaczy, co powinno być wytłumaczone, a nawet poprawia, co powinno być poprawione. Już samo oddanie po polsku żywego języka oryginału budzi uznanie! Teoretycznie i tłumacza da się przyłapać na nieścisłości (patrz przypis ze strony 203 ze wzmianką o Rijece), ale przy wszystkich jego zasługach łatwo, chętnie i od razu o tym zapominam.
Na pewno jest już dla Ciebie oczywiste Czytelniku, że jestem pod wrażeniem „Dreadnoughta” i oceniam go zdecydowanie pozytywnie. Tak właśnie się sprawy mają. Po prostu trudno mi znaleźć jakieś poważniejsze usterki. Także strona edytorska jest bez zarzutu. Książka (a raczej książki, bo rzecz jest dwutomowa) jest pięknie i elegancko wydana, z twardą okładką, a szyte strony wytrzymują nawet brutalny test niniejszego recenzenta na wytrzymałość. Korekta niemal nieomylnie spełniła swoje zadanie, a jedyne, co można uznać za łyżkę dziegciu, to cena. Księgarnie oferują tę książkę w granicach mniej więcej od 80 do 90 zł. Pamiętać jednak należy, że dzieło Massiego zapewni ciekawą i wciągającą lekturę na całe tygodnie – lub przynajmniej dni, jeśli nie masz pracy ani nauki. To moim zdaniem byłyby właściwie i rozsądnie wydane pieniądze.
Recenzencka staranność...
Zazwyczaj dobrze jest na koniec znaleźć jakieś wpadki autora lub wydawcy, aby podkreślić, jakim to się jest dociekliwym i uważnym recenzentem. Przyznam szczerze, że w przypadku „Dreadnoughta” nie miałem na to ochoty. Zbyt mi się on podoba, co nie znaczy, że znalazłem cokolwiek istotnego. Książka należy do rzadkiego i cennego podgatunku pozycji historycznych łączących rzetelność i wartości literackie. Jak kończy swój wstęp tłumacz: Jeśli uznacie Państwo książkę za interesującą, to informujemy, że w październiku 2003 roku Robert K. Massie napisał ciąg dalszy: „Castles of Steel” („Stalowe fortece”). Będzie z tysiąc stron. Czy mamy brać się do roboty?
Jeśli o mnie chodzi, to jak najbardziej!
Zredagował: Kamil Janicki
Korektę przeprowadziła: Joanna Łagoda