Rewolucja w rosyjskiej flocie

opublikowano: 2015-04-13, 07:40
wszelkie prawa zastrzeżone
Rewolucja bolszewicka dokonywała się etapami. Bardzo istotną rolę odegrali w niej zrewoltowani marynarze. Jak wyglądała rewolucja w rosyjskiej flocie?
reklama

Tymczasem w Petersburgu dojrzewały wypadki o znaczeniu doniosłym, aż pewnego dnia wiosennego dowiedzieliśmy się o rewolucji.

Mamert Stankiewicz jako kapitan M/S Piłsudski

W ogromnej ilości zaczęły nadchodzić depesze prasowe, telegramy i depesze Hughesa ze sztabu w Petersburgu i z dowództwa floty. W Kronsztadzie zamordowano w sposób okrutny dowódcę portu i twierdzy, dzielnego, ale wymagającego admirała Wiriena. Prawie wszystkich oficerów, jeżeli nie zamordowano, to osadzono w więzieniu morskim. Admirał Essen był już umarł i flotą dowodził admirał Niepienin, którego później zamordowano w Helsingforsie. Dla uspokojenia wzburzonych umysłów marynarzy do Helsingforsu zjechali najwybitniejsi członkowie Dumy, z osławionym Kierenskim, którzy przemawiali i przemawiali na wiecach.

W Rewlu było stosunkowo najspokojniej. W mieście spalono gmach sądu wraz z dokumentami, zmaltretowano dowódcę twierdzy i aresztowano jego najbliższego pomocnika, podpułkownika – Polaka. Dziewczynki ze wszystkich lupanarów wygnano, a same przybytki, przed którymi trzeba było normalnie utrzymywać zbrojne w ostre naboje patrole, spalono.

Na okręcie nastrój był podniecony, ale wszystko szło swoim ustalonym trybem. Dowódca okrętu zebrał wszystkich oficerów i całą załogę, poinformował o zdarzeniach i nawoływał do przestrzegania dyscypliny i wytrwania na stanowiskach. W tym właśnie czasie Pysznow „Wspaniały” odszedł, a jego miejsce zajął dzielny i inteligentny kapitan Rudniew, o którego dzielności bojowej podczas wojny japońskiej wiedział każdy oficer i każdy marynarz.

Na głównym placu miejskim odbył się wiec ogólny, na którym przemawiałem z entuzjazmem. Gdy wróciłem na okręt, podzieliłem się ze Strachowem radością z powodu tego, że na koniec w Rosji nastąpi zmiana i stanie się państwem prawdziwie demokratycznym. Strachow wcale nie podzielał mego zapału i ze smutkiem wyraził obawę, że to może być koniec Rosji.

Było to jedno z moich ostatnich spotkań ze Strachowem. Potrzebowano w tym czasie dowódców na nowe łodzie podwodne. Do wszystkich oddziałów wystosowano okólniki, ażeby oficerowie zgłaszali swoje kandydatury, po czym przydzielano ich na paromiesięczne przeszkolenie i wyznaczano na dowódców. Wkrótce po tej rozmowie Strachow opuścił eskadrę krążowników, pociągnął za sobą naszego przyjaciela Fławiana. Po paru miesiącach wyszedł na swojej łodzi podwodnej na morze i już nigdy nie wrócił. Fławian wiernie był z nim do końca.

Rewolucja w całej Rosji rozwijała się swoim znanym trybem. Załoga „Riurika” utworzyła komitet okrętowy. Stosunek do nas, oficerów, był najzupełniej poprawny, z wyjątkiem oficera płatnika Fomina i jego długoletniego pomocnika. Aresztowano ich i trzymano przez dłuższy czas pod strażą w kabinie pod zarzutem nadużyć pieniędzy prowiantowych. Stosownie do polecenia zdjęliśmy naramienniki i zamieniliśmy je na międzynarodowe paski na rękawach. Do załogi naszej zostali wcieleni niebawem skazańcy polityczni, którzy dotąd przebywali na zesłaniu na Sybirze. Od razu objęli przewodnictwo w komitecie okrętowym i umieli utrzymać wśród załogi doskonałą dyscyplinę.

reklama

Nieraz spotykałem się z zapytaniami, w jaki sposób przeszedłem i pozostałem przy życiu po tej krwawej na ogół rewolucji. Dodawano przy tym prawie zawsze, że przecie w marynarce istniała nienawiść marynarzy do oficerów. Nie było to Ścisłe. Korpus oficerski rzeczywiście stał daleko od załogi, ale do rewolucji w 1905 roku, gdy nie było rzadkością, że jakiś oficer uciekał się do rękoczynów. Zmieniło się to jednak zupełnie po tej rewolucji i jeszcze w tym czasie, gdy odbywałem pływanie ćwiczebne na okrętach szkolnych, zwracano uwagę na zbliżenie oficerów do załogi. Toteż podczas wojny, zwłaszcza na okrętach, które przyjmowały większy udział w działaniach wojennych, stosunek oficerów i załogi odznaczał się koleżeństwem. Jest rzeczą zrozumiałą, że na tak wielkim okręcie jak „Riurik”, gdzie samych palaczy było ponad 200, nie mogłem ich znać, ale znałem doskonale wszystkich swoich sterników, sygnalizatorów i elektrykarzy. Tak samo każdy z oficerów specjalistów miał dobrane grono swoich pomocników i ich stosunek wzajemny był jak najlepszy.

Rosyjski krążownik pancerny Riurik

Zabójstwa oficerów w Kronsztadzie i Helsingforsie były liczne, ale rozmawiając o tych sprawach, doszliśmy do przekonania, że w Helsingforsie prawie zawsze dokonywały ich jakieś luźne, lecz zorganizowane bandy, mające łatwy przystęp do okrętów, przycumowanych przy nabrzeżu albo stojących na kotwicy wśród lodu, który ułatwiał dostanie się na okręt.

Myślano u nas, w kajutkompanii, i to zapewne nie bez podstawy, że zabójstwa oficerów w Helsingforsie były organizowane przez wywiad niemiecki. Naturalnie, jest rzeczą zrozumiałą, że na wszystkich czterech dopiero wykończonych pancernikach nie mogło jeszcze istnieć takie zżycie się oficerów i załogi, jak na torpedowcach i na „Riuriku”. Niemniej nawet tam były wypadki, że załogi występowały w obronie swoich oficerów.

W ten sam sposób daje się wytłumaczyć zabójstwo dowódcy floty admirała Niepienina, który przedtem, będąc naczelnikiem służby łączności, Świetnie ją zorganizował. Jeżeli był bardzo trudny i wymagający dla podwładnych, to znacznie więcej dla oficerów, a był przez wszystkich szanowany, ceniony i lubiany. Uważano go zresztą za jedynego godnego następcę admirała Essena.

Jeżeli chodzi o Kronsztad, to tam robota agentów niemieckich też nie była trudna. Do Kronsztadu spychano z okrętów najgorszych ludzi z załogi. Jeżeli chodzi o korpus oficerski, to na okrętach znajdujących się w porcie byli przeważnie tacy, którzy uważali Kronsztad za miejsce bezpieczniejsze. Poza tym znajdowały się tam specjalne szkoły oficerskie, gdzie przebywali oficerowie z rozmaitych okrętów i z rozmaitych mórz. Dowódca portu admirał Wirien był dzielnym oficerem, ale przesadnie wymagającym w stosunku do marynarzy, karząc ich nielitościwie za niezasalutowanie lub za jakąś niedokładność w uniformie. Za to go znienawidzono.

reklama

O stosunkach na Morzu Czarnym wiem najmniej. Flotą dowodził tam poprzedni szef sztabu admirała Essena, oficer bardzo dzielny, ale – wydaje mi się – nie mający właściwego stosunku do rzeczywistości, co zapewne spowodowało później rzeź oficerów i przyczyniło się do jego własnej zguby na Syberii.

Gdy przeminęły pierwsze zdarzenia, życie na okrętach i w samym porcie ułożyło się nie najgorzej. Słyszało się ciągle, co prawda, że na którymś z okrętów aresztowano tego lub innego oficera i odstawiono go do więzienia. Miało to jednak charakter praworządnego załatwienia sprawy i o ile dobrze sobie przypominam, nie było mordów.

Krążownik Aurora , symbol zrewoltowanych marynarzy

Na „Riuriku” znajdowały się większe zapasy najrozmaitszych trunków, nabytych przez kajutkompanię podczas dawniejszych pływań. Komitet okrętowy uznał, że stanowi to niebezpieczeństwo dla okrętu, gdyż są wśród załogi „nieodpowiedzialni”, którzy mogą zechcieć dobrać się do zapasów. Stanowisko było zupełnie logiczne, toteż w porozumieniu z komitetem, jako zarządzający tym majątkiem z urzędu, zająłem się pewnej nocy niszczeniem wszystkich smakowitych trunków. Leciały więc za burtę rzadkie już w tym okresie w Rosji flaszki z koniakami francuskimi, szkocką whisky etc. Zostawiliśmy tylko po kilka małych flaszek starego koniaku, przechowywanego dotychczas z pietyzmem na wypadek pomyślnie wygranej bitwy.

Na krążowniku było kilkunastu marynarzy Polaków. Umówiłem się z nimi, żeby się porozumieli z marynarzami Polakami na innych krążownikach. Wszedłem jednocześnie w porozumienie z proboszczem oraz z porucznikiem artylerii Janem Skrzetuskim. Zaczęliśmy systematycznie urządzać na lądzie zebrania, w których Polacy brali coraz większy udział. Czynnie uczestniczył w nich również komandor Adam Mohuczy, którego później tak wiele osób poznało z zaszczytnej służby w Batalionie Morskim oraz na stanowisku dyrektora Szkoły Podchorążych Marynarki i dyrektora Szkoły Morskiej.

Nawiązaliśmy łączność ze Związkiem Polaków Wojskowych w Petersburgu i na walny zjazd wybraliśmy swoich delegatów. Moja kandydatura, jako jednego z organizatorów, była najzupełniej pewna, lecz wtenczas zbyt jeszcze nastrojony przeciw niemiecko, wiedziałem też, że wkrótce rozpocznie się aktywność krążownika, a wówczas nie będę mógł obu obowiązków sprawować należycie. Toteż kandydaturę moją jako delegata wycofałem.

A tymczasem zima się skończyła i szybko postępowała wiosna. Już w maju przepiękny park Katerinentalski był cały zielony, dnie bywały upalne. Wpadłem tam czasem na spacer z moim psem, którego puszczałem ze smyczy, by mógł sobie używać jak w puszczy. Tam też odbyło się niejedno spotkanie z którymś z Polaków wojskowych i długa rozmowa.

reklama

Krążownik stał ciągle w porcie. Znowu zmienił się dowódca floty, a co za tym idzie, następowała pewna zmiana wśród oficerów sztabu. Na dowódcę floty wyznaczono poprzedniego dowódcę dywizjonu torpedowców kapitana Razwozowa, który zaczął Ściągać do siebie swoich oficerów sztabowych z dywizjonu.

Tekst jest fragmentem książki Mamerta Stankiewicza „Z floty carskiej do polskiej”:

Stankiewicz Mamert
Z floty carskiej do polskiej
cena:
39,60 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
392
Format:
165 x 235 mm
ISBN:
978-83-244-0057-7

Pewnego dnia w maju do portu w Rewlu wszedł torpedowiec „Nowik” pod flagą dowódcy floty. Otrzymałem pilne zawezwanie stawienia się na torpedowiec do sztabu. Spotkał mnie starszy lejtnant Muromcew i w krótkiej, pośpiesznej rozmowie objaśnił, że sam przechodzi do dowództwa floty i że zostałem uznany za najlepszego kandydata na jego zastępcę, na stanowisko oficera nawigacyjnego sztabu dywizjonu. Było ono jednocześnie stanowiskiem oficera operacyjnego sztabu wszystkich sił, które zamierzano skoncentrować w Zatoce Ryskiej dla jej obrony. Moim szefem został wyznaczony kontradmirał Stark, którego znałem jako starszego oficera krążownika „Aurora”, gdy byłem jeszcze gardemarynem okrętowym.

Muromcew powiedział mi, że odpowiedni rozkaz już się drukuje i że muszę jeszcze tego samego popołudnia na specjalnym torpedowcu dostać się do Moonsundu. Oddał mi kilka tajnych dokumentów, klucze od kabiny i tajnych map na okręcie flagowym, który sam opuścił w takim pośpiechu. W końcu powiedział, że będzie dużo roboty. Dodał, że dowódca floty i on sam pewni są, że tylko ja mogę go dobrze zastąpić.

Rosyjski pancernik Sława

Nie miałem czasu zastanawiać się i pytać. Przydział był odpowiedzialny i zaszczytny. Wiedziałem, że w Zatoce Ryskiej przewidywane są szerokie operacje, że siły składały się nie tylko z torpedowców dywizjonu, wzmocnionego dwoma grupami najnowszych torpedowców, lecz także z pancernika „Sława”, który tam wprowadziłem, oraz pancernika „Cesariewicz”, wprowadzonego później, z łodzi podwodnych i wielu okrętów pomocniczych. W dywizjonie torpedowców w każdej grupie byli moi dawni koledzy oficerowie nawigacyjni i flagowi, którzy przez cały czas pozostawali w swoich grupach. Wydawało się, że to oni raczej powinni być wybrani na to stanowisko. Myślę, że przy dokonywaniu wyboru zaważyła ta okoliczność, że w międzyczasie zapoznałem się dobrze ze służbą na największym krążowniku.

Z wiązką kluczy od kabiny i od szaf z dokumentami na moim nowym okręcie flagowym wróciłem nieco oszołomiony na swój krążownik. Zameldowałem się u dowódcy, donosząc mu o moim przydziale. Pożegnaliśmy się serdecznie. Zdanie obowiązków nie było trudne, gdyż mój młodszy oficer nawigacyjny lejtnant Chwoszczyński był o wszystkim dobrze poinformowany. Ordynans pomógł mi złożyć rzeczy. Pożegnałem się szybko z kolegami obecnymi na okręcie. Wszyscy mi winszowali i patrzyli na mnie z zazdrością, gdyż wiedziano, że jeżeli można jeszcze brać udział w wojnie, to w Zatoce Ryskiej najwięcej jest ku temu sposobności.

reklama

Wpadłem do domu, żeby powiedzieć, że wyjeżdżam na dłużej; zostawiłem większość rzeczy i swego Ready’ego i udałem się na torpedowiec. Dnia następnego rano, ciągle Ściskając w kieszeni tę nieszczęsną wiązkę kluczy, stawiłem się na transportowiec „Mitawa” czy „Lipawa”, nie pamiętam dobrze, który stał na redzie Moonsundu pod flagą dowódcy dywizjonu.

Admirał Stark, który sam przed paroma dniami objął dowództwo po admirale Razwozowie, powitał mnie z radością. Kolegami moimi w sztabie byli: stary znajomy i kolega z „Riurika” Aleksiejew jako starszy oficer flagowy oraz jego pomocnik młody Rimski-Korsakow. Był to sztab Ścisły, stale przebywający przy admirale. Poza tym do sztabu należeli jeszcze dwaj oficerowie artylerzyści i dwaj torpedowi, którzy częściej przebywali w Hapsalu, pilnując zaopatrzenia okrętów. Po Muromcewie odziedziczyłem kabinę tuż pod mostkiem kapitańskim oraz ordynansa Łotysza Kazimierza, który stał się moim prawdziwym opiekunem i przyjacielem. Pochodził spod Lipawy, która w tym czasie była już w ręku Niemców.

Kabinę miałem bardzo dobrą. O pokład niżej znajdował się – jak zwykle na statkach handlowych – dość duży salon, z którego drzwi prowadziły do kilku kabin burtowych, zajmowanych przez admirała i oficerów sztabowych. W salonie jadaliśmy wszyscy razem. Tu też przyjmował admirał każdego, kto miał do niego interes lub kto został wezwany. Toteż był tam zawsze ruch i rozmowy dużo.

Admirał Razwozow po przybyciu do Helsingforsu odesłał nam „Nowika”, który przycumował przy burcie „Lipawy”. Pomieszczenia na tym torpedowcu były bardzo szczupłe i nie mogłyby zmieścić admirała i jego sztabu. Torpedowiec ten stał przy burcie zawsze w pogotowiu. Gdy admirał sam brał udział w jakiejś operacji, zabieraliśmy się razem z Rimskim-Korsakowem z małymi walizkami najpotrzebniejszych rzeczy i lokowaliśmy w kabinkach, gdzie stało tylko łóżko żelazne w umywalni. „Nowikiem” dowodził stary znajomy kapitan Michaił Berens.

Nastąpił dla mnie okres bardzo ożywiony i wypełniony interesującymi zdarzeniami. Linia frontu armii lądowej, ciągnąca się z południa w kierunku północno-zachodnim, kończyła się i opierała o wybrzeże na zachód od Rygi. Na Półwyspie Irbeńskim, stanowiącym południową granicę zachodniego wejścia do Zatoki Ryskiej, rozrzucone były nieliczne załogi niemieckie. Natomiast wybrzeże to, naprzeciwko Półwyspu Cerelskiego oraz nieco ku wschodowi od naszej zapory minowej, było ufortyfikowane artylerią lądową, co pozwalało Niemcom kontrolować pewną przestrzeń na północ od wybrzeża. Kontrola ta polegała na tym, że Niemcy zaczęli systematycznie trałować farwatery pod samym lądem, pod ochroną swoich baterii, i tymi farwaterami wysyłać do Zatoki Ryskiej łodzie podwodne i potem – nieśmiało co prawda – torpedowce. Zadaniem przeto naszym było wszelkimi siłami i sposobami przeszkadzać im w korzystaniu z tego farwateru, zakładać tam coraz nowsze zapory i trzymać w tej okolicy coraz silniejsze patrole torpedowców.

reklama
Rosyjski krążownik Admirał Makarow

Władanie Rygą stanowiło o linii frontu, która po zajęciu tego ważnego miasta odsunęła się od razu daleko na zachód. Aktywność przeciwnika zwiększała się i nabierała coraz większej uporczywości. Ze względu na różnorodność stojących przed siłami rosyjskimi zadań do dyspozycji admirała Starka przysłano wszystkie możliwe jednostki, które składały się głównie z dwóch pancerników – „Sława” i „Cesariewicz”, przy czym tylko artyleria „Sławy” została przebudowana i zasięg jej został zwiększony do około 11 mil. Poza tym dwa krążowniki „Bajan” i „Admirał Makarow”, kanonierki „Chiwiniec”, „Chrabryj” i mój stary znajomy „Groziaszczij”. Mieliśmy też do dyspozycji około pięciu grup torpedowców, z których dwie, po cztery torpedowce, składały się z torpedowców zupełnie nowoczesnych i uzbrojonych w silną artylerię. Do działań w Zatoce Ryskiej przydzielono do dyspozycji admirała pięć angielskich łodzi podwodnych typu „S” oraz w miarę potrzeby przysyłano z Rewla rosyjskie łodzie podwodne, na których nie można było jeszcze w zupełności polegać, gdyż większość łodzi nowych dopiero wyszła ze stoczni i tak dowództwo, jak i załogi potrzebowały jeszcze pewnego czasu, ażeby zaznajomić się z nowym i skomplikowanym sprzętem.

Na redzie Moonsundu stały stale na kotwicy oba pancerniki i dwa krążowniki, które ze względu na swoje zanurzenie jako tako swobodnie mogły się poruszać w południowej części Moonsundu, szerokiego na 5 mil. Miały wyjście na północ specjalnie przekopanym farwaterem, z którego mogłyby skorzystać w razie ostateczności z największą ostrożnością i idąc bardzo wolno.

Naprzeciwko przystani moonsundzkiej stała na kotwicy nasza „Lipawa” mająca połączenie telefoniczne aparatem Hughesa ze sztabem dowództwa floty. Przy jej burcie przycumowany „Nowik”, zawsze pod parą, gotowy do wyruszenia w każdej chwili. Również na kotwicach w pobliżu stał w pogotowiu jeden dywizjon nowych torpedowców i grupa torpedowców z dawnego dywizjonu. Jedna grupa, a czasem cały dywizjon torpedowców były zawsze w służbie patrolowej w Irbenie, reszta torpedowców po patrolu odchodziła do Hapsalu na uzupełnienie zapasów i na odpoczynek. Kanonierki i transportowce stały na kotwicy w północnej części Moonsundu.

Pracę ustalono w ten sposób, że dowódcy grupy torpedowców lub dowódcy łodzi podwodnych wysyłanych do Zatoki Ryskiej lub dalej na Bałtyk zjawiali się na „Lipawie”, gdzie szczegółowo omawialiśmy cały plan operacji i postępowania. Było to szczególnie ważne w stosunku do angielskich łodzi podwodnych, które miały bardzo słabe radiostacje. Dużą uwagę musiałem zwrócić na to, ażeby wysyłane do zatoki okręty w miarę możności nie spotykały się ze sobą lub – w razie gdyby spotkania nie można było uniknąć – żeby przynajmniej dobrze były poinformowane o wszelkich ruchach swoich jednostek. Niemieckie okręty coraz częściej pojawiały się w zatoce, zwłaszcza podczas nocy. W tej sytuacji nie pozostawało nic innego, jak mieć się na baczności i otwierać ogień natychmiast po spostrzeżeniu przeciwnika.

reklama
Okręty Floty Czarnomorskiej pod parą

Po otrzymaniu instrukcji i dokładnych planów bezpiecznego kursu łódź podwodna odcumowywała od burty i wyruszała na swoją ryzykowną wyprawę, która zwykle trwała około tygodnia. Powrotu jej oczekiwaliśmy o oznaczonej godzinie ustalonego dnia. Jak wiem z doniesień dowódców, podczas dnia trzymali się, krzyżując pod wodą. Na noc zwykle musieli się wynurzać. Jeżeli byli w Zatoce Ryskiej, na ogół ukrywali się w pobliżu wyspy Runo. Zupełnie tak samo postępowali dowódcy niemieckich łodzi podwodnych i nieraz w ciemności nocy ze dwie wrogie łodzie podwodne i ich załogi wiedziały o sobie, ale rozchodziły się bez wystrzału.

Po powrocie z wyprawy łódź podwodna cumowała do wolnej burty „Lipawy”, a dowódca, zmęczony, ze Śladami nie przespanych nocy, przychodził do mnie i opowiadał o wszystkich szczegółach wyprawy, co zwykle uzupełniało informacje, które już mieliśmy od służby łączności. Wypijaliśmy razem z dowódcą po dobrym łyku whisky, po czym wracał na swoją łódź i szedł na kilka dni do Hapsalu, gdzie jako bazę łodzi podwodnych przydzielono bardzo wygodną do mieszkania lichtugę – tę samą, na której kiedyś mieszkałem, gdy w Kotce robiliśmy obserwacje na wyspie. Przeważnie podczas wypraw łodzie podwodne spotykały się z okrętami przeciwnika i prawie zawsze któryś z nich atakowały, zatapiając go albo ciężko uszkadzając. W tym okresie wojny dowódcy łodzi podwodnych doszli do przekonania, że atak może mieć pewne powodzenie tylko z bliskiej odległości.

Jeden z dowódców rosyjskich łodzi podwodnych przestarzałego typu odznaczył się szczególnie, chociaż uchodził za zupełnie niezdolnego do jakiejś zdecydowanej akcji. Spotkał na Bałtyku pięć starych okrętów liniowych w szyku torowym. Wysłał torpedę z odległości tak bliskiej, że nim zdążył dostatecznie się zanurzyć, następny okręt najechał mu na peryskop, którego nie zdołano jeszcze schować. Masywny, stalowy peryskop został zgięty o 90 stopni, łódź przechyliła się gwałtownie, ale już się zanurzała, więc dowódca zdołał ją wyrównać. Rzucono dokoła znaczną liczbę bomb głębinowych, jednakże bez skutku, natomiast jeden pancernik został zatopiony. Powrót łodzi podwodnej poprzez zapory minowe był niezwykle trudny i ryzykowny, gdyż nie była zdolna do wykonania prawidłowych manewrów. Niemniej odbył się szczęśliwie i niemrawy dowódca, jak przewiduje statut, dostał najwyższe odznaczenie bojowe.

reklama

Tekst jest fragmentem książki Mamerta Stankiewicza „Z floty carskiej do polskiej”:

Stankiewicz Mamert
Z floty carskiej do polskiej
cena:
39,60 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
392
Format:
165 x 235 mm
ISBN:
978-83-244-0057-7

Jeżeli już mowa o łodziach podwodnych, to wspomnę o przygodzie obecnego dowódcy naszego statku szkolnego kapitana Konstantego Maciejewicza, który w roku 1917 był starszym oficerem na jednej z łodzi podwodnych. Pływałem z nim jeszcze przedtem, gdy był jednym z oficerów wachtowych na krążowniku „Riurik” Zaprzyjaźniliśmy się, poznałem też dobrze jego żonę, panią Olgę. Znałem też jego dowódcę na łodzi podwodnej Maksymowicza, mego kolegę z Korpusu. Gdy obaj zaczęli swoją służbę na łodzi podwodnej, w chwilach ich pobytu w porcie prawie zawsze się spotykaliśmy.

Któregoś dnia, jeszcze przed moim odejściem z „Riurika”, obaj moi koledzy zostali wysłani na swojej łodzi na redę Utö, skąd mieli potem wyjść dla wykonania zadania bojowego – po wykonaniu uprzednio zanurzeń ćwiczebnych. Tak się złożyło, że akurat na ten sam dzień umówiliśmy się z paniami, że zabierzemy je razem z Wiatkinem do kabaretu letniego na sławnej wtenczas w Rewlu „górce”. Około południa w radiostacji krążownika odebrano wiadomość, że łódź podwodna zatonęła podczas ćwiczeń na głębokości 13 sążni; szczegółów o załodze nie było. Wiedzieliśmy, że przeznaczony do podnoszenia łodzi podwodnych transportowiec znajdował się w porcie. Wkrótce się okazało, że nie będzie mógł wyruszyć wcześniej niż za 24 godziny. Obaj z Wiatkinem mogliśmy się spodziewać jak najgorszego, ale po naradzie postanowiliśmy nic paniom nie mówić, dopóki nie będziemy wiedzieli czegoś pewnego. Wieczorem byliśmy na tej nieszczęsnej „górce”, próbowaliśmy panie zabawić, ale trudno nam było ukryć nasze niewesołe usposobienie. Dokoła było dużo znajomych oficerów w towarzystwie, którzy wszyscy wiedzieli o wypadku i na pewno ze zdziwieniem spoglądali na nas i na obie panie. Manewrowaliśmy w ten sposób, żeby nikogo do pań nie dopuścić; dosiedzieliśmy pomyślnie do końca i tak samo pomyślnie odstawiliśmy trochę zdziwione panie do domu.

Rosyjski pancernik Połtawa

A wszystko na łodzi podwodnej odbyło się w sposób następujący. Manewry zanurzenia odbywały się przez całe przedpołudnie. Dowódca zrobił przerwę na obiad i po przycumowaniu do transportowca bazy wydał polecenie, żeby łódź pozostała w stanie gotowym do zanurzenia, zdaje się „bojowym” według terminologii na łodziach. Tymczasem jeden z członków załogi, pragnąc odetchnąć powietrzem, samowolnie otworzył tylną pokrywę. Po południu wyruszono na dalsze zanurzenia i dowódca natychmiast po odejściu od burty wydał odpowiednie polecenia, będąc przekonany, że wszystko na łodzi pozostało bez zmiany. Gdy zbiorniki balastowe zaczęły się napełniać, gdy pokład zniżył się do poziomu morza, woda runęła poprzez otwartą pokrywę. Łódź zaczęła gwałtownie iść pod wodę. Dowódca Maksymowicz, znajdujący się w górnej części rubki bojowej14, której pokrywa nie była jeszcze domknięta, widząc katastrofę, wyskoczył, czy został wypchnięty na powierzchnię, skąd go wkrótce wyłowiono.

reklama

Starszy oficer Maciejewicz został dowódcą tonącej łodzi. Znajdował się w dolnej części rubki. Wydał polecenie zamknięcia pokrywy. Łódź szybko osiadła na dnie na głębokości 13 sążni. Położenie załogi było krytyczne. Jej część wraz z dowódcą, która znajdowała się w Środkowej części łodzi, w chwilę później schroniła się do przedniej, stanowiącej samodzielną część wodoszczelną. Pozostanie dalsze w rubce okazało się niemożliwe na skutek niedokładnie przymkniętej w pośpiechu pokrywy i coraz większego przecieku.

Załoga części rufowej znalazła się w pozycji gorszej, gdyż nie mogła przejść naprzód, a zresztą prawdopodobnie część rufowa szybko się napełniła wodą i ludzie albo zatonęli, albo popełnili samobójstwo. Nie było dla nich ratunku, zważywszy na to, że pokrywa na pokład mogła być otwarta tylko częściowo, gdyż szersze jej otwarcie uniemożliwiał położony maszt.

W przedniej części łodzi razem z panem Maciejewiczem zebrało się 10 ludzi. Z transportowca spuszczono niezwłocznie łodzie i nurek rozpoczął poszukiwania, które nie były trudne. Przez całe popołudnie komunikowano się z dowódcą za pomocą sygnałów Morse’a, wystukiwanych na burcie łodzi. W tym czasie przedni przedział łodzi, nieszczelny, coraz więcej napełniał się wodą. Można sobie wyobrazić położenie ludzi zamkniętych w małym przedziale, w zupełnej ciemności, czujących, jak woda podnosi się coraz wyżej i wyżej. Pod wieczór wszyscy musieli zająć już miejsca najwyżej położone, a mimo to nad wodą mieli tylko głowy. Z sygnałów nurka dowódca wiedział, że transportowiec nie będzie mógł zdążyć wcześniej niż za dwa dni. Pozostawała jedyna możliwa, bardzo ryzykowna próba uratowania się – otworzyć górną pokrywę i korzystając z pozostałości sprężonego powietrza, wyrzucić się na powierzchnię. Dowódca poinformował nurka o swoim położeniu i zamiarze. Prosił przygotować łodzie ratunkowe. Następnie zrobił apel. Powiedział o swoim planie i wyznaczył kolejność wyrzucania się. Sam był na miejscu ostatnim. Otworzono pokrywę na daną komendę. Wszyscy marynarze, z wyjątkiem jednego, który mógł się pośliznąć lub zasłabnąć, wykonali dokładnie rozkaz swego dowódcy: jeden po drugim wysuwali się pod otwartą pokrywę, przez którą w pędzie pozostałego powietrza dosłownie wyskakiwali na powierzchnię, gdzie ich na półprzytomnych wyłowiono do łodzi ratunkowych. Dowódca Maciejewicz jeszcze zaczekał na dole, niespokojny o ostatniego, który nie odpowiedział na apel, gdy głośno podawał komendę wyrzucenia się. Potem skoczył sam. Dotychczas mówi trochę głośniej niż my wszyscy, dlatego że wyrzucając się, człowiek ulega tak gwałtownej zmianie ciśnienia, iż przede wszystkim odbija się to na bębenkach uszu. Uczynił wszystko, żeby ludzi swoich uratować. Ciało tego ostatniego marynarza znaleziono potem zatopione.

reklama

Bohaterskie zachowanie się dowódcy Maciejewicza zostało podkreślone w rozkazie dziennym, mianowano go dowódcą łodzi podwodnej tego samego typu. O tym wszystkim dowiedziałem się znacznie później, natomiast o wyrzuceniu się pana Maciejewicza i 8 ludzi wiedzieliśmy z radiodepeszy po północy. Wtenczas dopiero razem z Wiatkinem powiedzieliśmy o tym paniom i staraliśmy się je uspokoić.

Rosyjski pancernik Andriej Pierwozwannyj

Działania wojenne na terenie Zatoki Ryskiej rozwijały się z coraz większą intensywnością. W pierwszym okresie mego pobytu na nowym stanowisku prawie nie czuło się, że jest już po rewolucji. Cała różnica polegała na tym, że odznaczenia oficerskie trochę się różniły od dawnych, poza tym przy sztabie naszym istniał komitet, składający się przeważnie z pisarzy sztabowych, z którymi współpraca była przyjemna i niewiele się różniła od dawnej. Na każdym okręcie istniał taki komitet. Od czasu do czasu wynikały sprawy o kompetencje komitetu, który nie był uprawniony do wtrącania się w sprawy operacyjne.

Codziennie wieczorem razem ze starszym oficerem flagowym zbieraliśmy się u admirała, gdzie omawialiśmy położenie i ustalaliśmy dalsze operacje oraz wybieraliśmy okręty i dowódcę do ich wykonania. Wszystkie meldunki „bojowe”, wysyłane specjalnym kodem, doręczano mnie, rozszyfrowywałem je i natychmiast albo wysyłałem polecenie sam, jeżeli nie miałem wątpliwości, albo szedłem do admirała po jego aprobatę. Radiodepeszami typu administracyjnego zajmował się młodszy oficer flagowy, który też załatwiał dla mnie szyfrowanie, gdy byłem zajęty. Bardzo często zabieraliśmy się z admirałem na „Nowiku” i wychodziliśmy w morze na rekonesans. [...]

Pancernik „Sława”, mający działa dalekonośne, był często wysyłany dla wsparcia północnej części frontu lądowego, które polegało na tym, że kotwiczył w oznaczonym miejscu, niedaleko lądu, następnie wysyłał salwa po salwie swoje dwunastocalowe pociski wzdłuż linii okopów niemieckich. Strzelanie pancernika było korygowane z samolotów i przynosiło przeciwnikowi ciężkie straty. Po pewnym czasie Niemcy ustawili na lądzie baterię dział sześciocalowych, o czym nasz wywiad nie wiedział. Podczas jednej z operacji jedna z pierwszych salw baterii lądowej trafiła w rubkę bojową. Wszyscy w rubce bojowej z dowódcą i artylerzystą na czele zostali zabici.

Odznaczył się Świetnie na „Nowiku” Berens. Dowódcy i oficerom tego torpedowca nudziło się wyczekiwanie przy burcie naszego transportowca. Toteż admirał zastępował czasem „Nowika” którymś innym torpedowcem i wysyłał „Nowika” na patrol. O wczesnym Świcie na „Nowiku”, znajdującym się w pobliżu południowego wybrzeża zatoki, spostrzeżono idące do zatoki dwa torpedowce niemieckie nowszego typu, uzbrojone podobnie do „Nowika”. Przygotowano się do bitwy. Położono się na korzystny kurs i rozpoczęto ogień. Pierwszymi salwami zdemolowano przednią nadbudówkę czołowego torpedowca, nakryto go jeszcze parokrotnie, po czym przeniesiono cały ogień na drugi torpedowiec. Oba okręty przeciwnika strzelały bezładnie. Na obu torpedowcach wybuchł pożar, zawróciły w pośpiechu, przy czym jeden ratując się, wyrzucił się na ląd, drugi ukrył się pod ochronę baterii.

Berens należał do ludzi, którzy podczas akcji nie zwracają uwagi na niebezpieczeństwo i całą uwagę skupiają na zniszczeniu przeciwnika. Jego spokój i opanowanie udzielały się wszystkim podwładnym. Oficerowie opowiadali mi potem, że strzelanie podczas bitwy odbyło się jak na spokojnym ćwiczeniu na redzie. Naturalnie Berens i oficer artylerzysta zostali odznaczeni. Berens został wkrótce wyznaczony na dowódcę jednego z nowych drednoughtów. Zastąpił go na „Nowiku” doskonały oficer nawigacyjny z krążownika „Rossija”, który nie posiadał żadnego doświadczenia w służbie na torpedowcu. Dowództwo zamierzało utrzymać front na linii Dźwiny. Zamierzano utrzymać wyspy moonsundzkie, na które przysyłano coraz większą liczbę wojsk lądowych. Punkty nadające się do lądowania uzbrajano w artylerię.

Przebywanie na „Lipawie” nie należało do spokojnych. W dzień i w nocy nadchodziły radiomeldunki. O wszystkich wykonywanych operacjach trzeba było zawsze pamiętać, żeby nie narazić okrętów na niepotrzebną zagładę. Ataki samolotów skierowały się teraz w kierunku Moonsundu. Były podobne do znanych mi sprzed dwóch lat z tą różnicą, że samolotów było więcej, były większe i zrzucały bomby cięższe. Podczas ataku na redę Moonsundu rozlegała się strzelanina z dział przeciwlotniczych. Z mapy znalezionej przy zabitym lotniku ze strąconego samolotu można się było zorientować, że Niemcy interesują się bardzo wyspami. Potwierdziło to nasze przypuszczenia, gdyż przy wschodnim wejściu do Moonsundu, dostępnym tylko dla płytko zanurzonych torpedowców, pojawiało się coraz więcej okrętów.

W lecie odbyła się pierwsza większa bitwa, kiedy okręty przeciwnika zamierzały sforsować zaporę minową i wejść do zatoki. Po wschodniej stronie zapory, niedaleko jej krawędzi, manewrowały grupy naszych torpedowców, utrzymując ogień przeciwko torpedowcom przeciwnika. Nieco dalej na wschód po stronie rosyjskiej żeglowała „Sława”, konwojowana przez kilka torpedowców w obawie przed atakiem łodzi podwodnych, i wyrzucała swoje ciężkie salwy, skierowane przeciwko krążownikom, które trzymały się w znacznej odległości poza torpedowcami przeciwnika. Manewrowaliśmy tak przez dwa dni. Pociski padały blisko, wznosiły wysokie słupy wody, czasem z gwizdem i wyciem przelatywały nad głowami. Strat po żadnej stronie nie było.

Całe zadanie przeciwnika polegało na tym, ażeby pod ochroną artylerii torpedowców i kilku krążowników starszego typu, i może nawet okrętów liniowych (pancerników), przetrałować w zaporze minowej bezpieczne przejście i wejść do zatoki. [...]

Torpedowiec admiralski późnym wieczorem drugiego dnia stanął na kotwicy za Cyplem Cerelskim razem z dwoma grupami torpedowców. Wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni i po posiłku na górze zostali tylko wachtowi, wszyscy inni mocno zasnęli.

O szarym zupełnie świcie – godzina była około 4 – obudziłem się od jakiegoś obcego, niezrozumiałego dźwięku i chociaż okrutnie spać się chciało, wyjrzałem przez iluminator. Spostrzegłem, że niedaleko burty wznoszą się słupy wody. Gdy wzrok przeniosłem nieco wyżej, daleko za cyplem zauważyłem sylwetki dwóch okrętów. Przyznaję, że ubierałem się niezwykle pośpiesznie, w szalonym zdenerwowaniu, z przykrością, którą można zrozumieć tylko wtenczas, gdy się jest wyrwanym z głębokiego snu grozą bezpośredniego niebezpieczeństwa. Nawet nie zawiązałem sznurowadeł półbucików i skoczyłem na mostek. Nie rozumiałem, dlaczego nie ma o tym wszystkim meldunku. Okazało się, że sygnalista zauważył zbliżające się sylwetki natychmiast po rozpoczęciu Świtu, przed niedługą chwilą – zdążył już obudzić marynarzy, ale nie miał czasu zbiec do pomieszczenia oficerskiego. Mniej więcej to samo zdarzyło się na wszystkich innych torpedowcach, których wachtowi polegali na sygnalistach sztabowych.

Rosyjski torpedowiec Sibirskij Striełok

W ciągu paru minut, podczas których wyciągano kotwice, a potem dokonywano obrotu, ażeby skierować się ku morzu, krążownik typu „Roon” zasypał nas gradem pocisków. Trafienia były tylko dwa, zresztą niezbyt szkodliwe, w „Sibirskij Striełok” i jeszcze jeden torpedowiec. Na tym pierwszym pocisk trafił w podstawę działa rufowego, przy której leżał stos przygotowanych jak zwykle 10 pocisków. Na szczęście nie zapaliły się, natomiast hamulce działa zostały rozbite, a długa jego lufa okręcała się szybko, pokazując się kolejno z obu burt. Przebity też został łańcuch steru i zanim założono nowy, torpedowiec okręcał się dokoła, narażając się na całkowitą zagładę. Otworzyliśmy ogień z naszych dział i to pozwoliło wszystkim odejść na bezpieczną odległość.

Po tej nieudanej operacji przeciwnika nastąpiła przerwa w jego akcji zaczepnej. Pozostały wałęsające się w zatoce łodzie podwodne. Czasem przedarły się do zatoki torpedowce, po czym zwykle trzeba było wysyłać trałowce dla oczyszczania farwaterów, gdyż Niemcy za przykładem Rosjan zaczęli stosować stawianie zapór minowych. W okresie ciszy zachodziliśmy do portów w Arensburgu i Parnawie, komunikując się tam z komendantami odcinków lądowych. W sierpniu wybraliśmy się do Rygi, ażeby porozumieć się bezpośrednio ze sztabem 12. Armii, dowodzonej przez generała Radka Dmitrijewa – Bułgara, znanego z wojny bałkańskiej.

Tekst jest fragmentem książki Mamerta Stankiewicza „Z floty carskiej do polskiej”:

Stankiewicz Mamert
Z floty carskiej do polskiej
cena:
39,60 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
392
Format:
165 x 235 mm
ISBN:
978-83-244-0057-7

Podczas dwudniowego postoju w porcie odwiedziłem wujostwo, którzy zdecydowali się pozostać na miejscu niezależnie od tego, jakie będą losy wojny. Niedługo przed moim powrotem na torpedowiec wyszliśmy z obojgiem wujostwa do parku miejskiego i siedząc na jednej z ławeczek snuliśmy myśli i oczekiwania niepewne. Pożegnałem się z nimi ze smutkiem, wsiadłem do dorożki i pojechałem do nabrzeża opustoszałymi ulicami. Z daleka dochodziły uderzenia wybuchów pocisków artyleryjskich. Nigdy już więcej wuja nie zobaczyłem.

Przy nabrzeżu, tuż za „Nowikiem”, stały dwie kanonierki, które współdziałały z armią lądową, „Chiwiniec” i „Buchariec”. Dźwina, którą szliśmy do jej ujścia, miała zupełnie inny niż zwykle wygląd, do którego byłem przedtem przyzwyczajony. Przy nabrzeżach nie było statków towarowych, zawsze przedtem chciwych ładunku drzewa, spławianego w dużej ilości z góry rzeki, oraz ładunku masła i zboża. Jeżeli nawet jakieś statki znajdowały się w porcie w chwili rozpoczęcia wojny, to dawno już zarekwirowano je i wykorzystano w charakterze transportowców lub nawet przerobiono je na trałowce. Nie widać było na rzece żwawych małych parowców, które dawniej woziły tylu wycieczkowiczów w stronę wybrzeża, słynnego przed wojną w całej Rosji. Gdy wyszliśmy z zatoki, pomyślnie przemknęliśmy poprzez płyciznę, za którą było zwykłe miejsce czatowania łodzi podwodnych, i całą szybkością skierowaliśmy się na północ do Moonsundu.

Niebawem wypadki wojenne zaczęły się rozwijać z niepohamowaną szybkością. Pewnego poranka para krążowników niemieckich w asyście torpedowców i trałowców zbliżyła się do przejścia między wyspami Moon i Esel, zbombardowała przeważającą artylerią baterię rosyjską, zmusiła ją do milczenia. Torpedowce i trałowce weszły w zachodnią stronę płytkiej i obszernej zatoki pomiędzy wyspami i znalazły się na naszych tyłach. Natychmiast skierowaliśmy się tam z dwiema grupami torpedowców. Torpedowce przeciwnika manewrowały na samym zachodzie, pod osłoną ciężkich dział dwóch krążowników typu „Augsburg” i dobrze wytrzymywały nasz ogień. Straciliśmy wtenczas jeden z torpedowców „Grom”, którego załogę uratowała pod silnym ogniem kanonierka „Chrabryj”.

Wrak pancernika Sława

Na płytkiej wodzie zatoki torpedowce nie mogły rozwinąć szybkości, nie bardzo też słuchały steru. To uniemożliwiało im wszelkie przeciwdziałania artylerii „Ausburgów”, które – stojąc na kotwicy – potężnie i spokojnie zasypywały nas swoimi sześciocalowymi pociskami. Ku wieczorowi wycofaliśmy się. Grupa torpedowców pozostała w zatoce. Po powrocie na redę Moonsundu admirał zawezwał do siebie dowódców dawnego Drugiego Dywizjonu Torpedowców, w skład którego wchodził mój stary znajomy „Stierieguszczij”. Zamiarem admirała było zaatakować Niemców w zatoce całym tym dywizjonem, torpedami i artylerią iw miarę możności przywrócić baterię. Na zebraniu, które chyba można nazwać wojennym, plan działania został ustalony dokładnie, zdecydowano też, że udam się na czołowym torpedowcu, wspomagając dowódcę dywizjonu.

Wyjście ustalono na godzinę 10, gdy było zupełnie ciemno. Należało przypuszczać, że rozprawa nie będzie łatwa i że trzeba się liczyć ze stratą kilku torpedowców. Licząc się z możliwością, że z wyprawy nie powrócę, napisałem parę krótkich listów, dając między innymi wskazówki żonie, jak miała postąpić. Potem zająłem się przygotowaniem wyprawy.

Tymczasem po jakiejś godzinie przybył do admirała nie wezwany dowódca dywizjonu i zameldował, że komitety okrętowe odmówiły wzięcia udziału w wyprawie, uważając ją za zbędną. Nie pomogło wezwanie wszystkich dowódców torpedowców – najdzielniejsi oświadczyli, że nie zdołają zmusić swoich załóg, które wszystkie zdążyły się już skomunikować. Gdy odjechali do siebie, naradziliśmy się z admirałem i doszliśmy do wniosku, że jedyną rzeczą, którą możemy zrobić, przeciwstawiając się przeciwnikowi, jest wysłać do zatoki mały, ale już zasłużony stawiacz min „Prypeć” i postawić w poprzek zatoki podwójną zaporę min. Mnie polecono wykonanie zadania, „Prypeć” zawezwano do naszej burty.

Naturalnie operacja ta nie mogła osiągnąć tego samego celu, co atak dywizjonu torpedowców, niemniej jednak zapora minowa mogła nas częściowo ochronić i w każdym razie uprzedzić o zamierzonym ataku torpedowców przeciwnika, na który staliśmy się teraz narażeni na swoim spokojnym dotychczas miejscu kotwicznym.

Wyprawa była emocjonująca. Noc czarna. Znad wyspy gdzieś z kierunku Arensburga wznosiła się żywa łuna wielkiego pożaru. Komitet załogi „Prypeci” zjawił się u dowódcy i u mnie z zapytaniem, dokąd idziemy. Widać było, że nie są dalecy od tego, ażeby też wystąpić ze sprzeciwem. Udało mi się ich uspokoić, chociaż sam daleko nie byłem spokojny, gdyż wiedziałem, że torpedowce niemieckie są w zatoce i nie mogą pozostać tam bezczynnie. Spotkanie któregoś z patrolujących okrętów oznaczało dla nas prawie pewny koniec, tym bardziej że mieliśmy na pokładzie 60 gotowych do postawienia min. Szybkość tego rzecznego okręciku wynosiła 6 mil. Nikogo jednak nie zobaczyliśmy i nie spotkaliśmy, miny postawiliśmy w wybranym miejscu. Wróciliśmy nad ranem z przyjemnością.

Rosyjski krążownik Bajan

Na odpoczynek nie było czasu. Wysłano polecenie radiowe do kanonierek w Rydze, ażeby niezwłocznie na noc wyruszyły do Moonsundu. W Zatoce Ryskiej znajdowały się też okręty przeciwnika w znacznej sile. Wycofano patrol z Cieśniny Irbeńskiej. Do Moonsundu dla dowodzenia operacjami przysłano admirała Bachiriewa, który podniósł swoją flagę na krążowniku „Bajan”.

Od dowódcy baterii dział dwunastocalowych na Półwyspie Cerelskim dochodziły meldunki coraz bardziej niepokojące, że załoga wypowiada mu posłuszeństwo. Po naradzie admirałowie postanowili baterię zniszczyć i w tym celu wysłano pancernik „Cesariewicz”, któremu udało się zadanie wykonać, a załogę przywieść do Moonsundu. W północno-zachodniej części wyspy Moon, w pobliżu miejsca zniszczonej baterii sześciocalowej, przeciwnik wysadził desant, na czele którego szli uzbrojeni w karabiny maszynowe motocykliści, wspierani przez nisko lecące samoloty. Wojska rosyjskie cofały się przed tym zdecydowanym atakiem. Stawało się jasne, że niedaleki jest dzień, gdy zmuszeni będziemy zatokę i cieśniny opuścić.

Kanonierki „Chiwiniec” i „Buchariec” wyruszyły z Rygi do Moonsundu. W Zatoce Ryskiej było już dużo łodzi podwodnych i pełno torpedowców. Obie kanonierki miały szybkość najwyższą około 14 węzłów i nie mogły przebyć całej odległości w ciągu nocy. Unikano też zbędnego komunikowania się z nimi za pomocą radiotelegrafu, ażeby zachować jak największą tajność. Nie uniknęły katastrofy. Niedługo przed zachodem słońca, gdy były na wysokości Parnawy, zostały zaatakowane przez przeważające siły przeciwnika, składające się ze starych pancerników typu „Wittelsbach” i obie zniszczone, przy czym „Buchariec” zdołał jeszcze dotrzeć do szkierów parnawskich i wyrzucić się na skały. Natomiast „Chiwiniec” wraz ze swoim dowódcą Czerkaskim i całą załogą zatonął.

Tego samego dnia rano próbowałem wyjść do zatoki z Drugim Dywizjonem Torpedowców na spotkanie obu kanonierek, lecz zaraz po wyjściu z Moonsundu napotkaliśmy cztery pancerniki niemieckie, również starego typu, których ogień zmusił nas do zawrócenia i wycofania się pod osłonę baterii lądowych.

Nie mieszkaliśmy już z admirałem na transportowcu, który został odesłany na północ, lecz przebywaliśmy ciągle na „Nowiku”. W nerwowym podnieceniu, zmęczeni do najwyższego stopnia, robiliśmy wszystko co możliwe.

Niemiecki pancernik Wittelsbach

O ile dzień, w którym zostały zniszczone obie kanonierki, był chmurny i jakby jesienny, o tyle nazajutrz od wczesnego poranka słońce wznosiło się nad bezchmurnym horyzontem. Meldunki i same zdarzenia następowały szybko. Jeszcze przed godziną 8 okręty znajdujące się na redzie oraz oddziały wojska na lądzie zostały zaatakowane przez kilka eskadr wielkich samolotów, które – lecąc nisko – zrzucały duże bomby. Słup wody wzniesiony wybuchem takiej bomby przywodził na myśl wybuch pocisku działa sześciocalowego, lecz wybuch takiej samej bomby na lądzie robił wrażenie o wiele większe, wznosząc daleko w górę rozerwaną ziemię i kamienie. Właśnie w tym czasie na przystani Moonsundu lądowała cała masa żołnierzy, a chociaż nam na pokładzie nie było zbyt przyjemnie, zdawało się, że na lądzie jest o wiele straszniej.

Na południu pokazały się niebawem dalekie słupy dymów. Nadchodził przeciwnik. Wkrótce ponad horyzontem mogliśmy rozróżnić maszty i górne części kominów – odległość wynosiła około 12 mil. Między tymi okrętami, które – jak można było sądzić – należały do typu najnowszych okrętów liniowych, a wejściem do Moonsundu zaczęły się wyłaniać drobne sylwetki małych stateczków – były to torpedowce i trałowce. „Sława” i „Cesariewicz”, a za nimi krążowniki wysunęły się najwięcej ku południowi na naszej redzie, „Nowik” trzymał się niedaleko, trochę na północ. Inne torpedowce stały wszystkie jeszcze dalej na północ w oczekiwaniu rozkazów. Pancerniki i bateria lądowa na wyspie Pater Noster rozpoczęły ogień, lecz pociski nakrywały tylko trałowce. Na okrętach liniowych przeciwnika pokazały się ognie wystrzelonych salw i po kilkudziesięciu sekundach dokoła „Sławy” i „Cesariewicza” wzniosły się ogromne jak wieże słupy wody. Potwierdziły się moje przypuszczenia co do typu okrętów atakujących – niezawodnie były to działa o dużym kalibrze. Wysłaliśmy jedną grupę dywizjonu dla przeciwdziałania trałowcom; grupa ta otworzyła ogień ze swoich dział pięciocalowych. Okręty liniowe przeciwnika manewrowały na kursach wschód–zachód i za każdym zwrotem na jakiś czas przerywały ogień, żeby go na następnym halsie rozpocząć z odległości coraz bliższej. Widać było już doskonale sylwetki tych ogromnych okrętów. W pewnej chwili „Sława” została „nakryta”. Okręt ten, który dotychczas zawsze wykonywał polecone mu zadania i na którym zginęło kilku najlepszych wyższych oficerów z dowódcą na czele, walczył teraz jak mógł, ale trafiło go kilka ciężkich pocisków, toteż ze zbitym kominem i masztem, z ogniem na pokładzie, silnie przechylony na jedną burtę – zawracał i skierowywał się na północ.

Za nim, jeszcze strzelając, ale bez wielkiego rezultatu, szedł „Cesariewicz”, którego wieże nie były przebudowane, a więc zasięg jego dział był mniejszy. „Bajan” pod flagą admirała Bachiriewa, również trafiony, wycofywał się na północ. Posłaliśmy do „Sławy” dwa torpedowce, które podeszły do jej burty i przyjmowały rannych. Podniesiono sygnał o odejściu do północnej części Moonsundu. Przede wszystkim ruszył w kierunku wąskiego farwateru „Cesariewicz” i oba krążowniki, potem inne okręty, na końcu dywizjony torpedowców, stawiając za sobą zapory minowe. „Sławę” zniszczono zupełnie i szczątki jej długo jeszcze widniały niedaleko na zachód od wyspy Werder.

Ku wieczorowi tego dnia wszystkie okręty, zajęte dotychczas obroną Zatoki Ryskiej, zebrały się na obszernej redzie północnego Moonsundu. U admirała Bachiriewa odbyła się narada dowódców, na której zdecydowano nocą opuścić Moonsund i wycofać się do szkierów fińskich. Bazę w Hapsalu postanowiono zniszczyć. Ustalono porządek wyjścia. Razem ze sztabowym oficerem torpedowym lejtnantem Roogem otrzymałem polecenie udać się do Hapsalu i podczas nocy dokładnie go zdemolować. Przydzielono do naszej dyspozycji jeden z mniejszych torpedowców, którym dowodził lejtnant Potocki.

Do portu w Hapsalu przybyliśmy około północy i Rooge zszedł na ląd. Skutki przybycia stały się widoczne niebawem i trwały przez całą noc. Wybuchy następowały jeden po drugim, potem zapalono zapasy ropy. O Świcie Rooge zjawił się ze swoimi ludźmi, oświadczając, że możemy wracać. Pozostawało jeszcze – w myśl otrzymanego zlecenia – zatopić na farwaterze wejściowym do Hapsalu jakiś transportowiec. To już było moje zadanie. W porcie znajdowały się dwa ogromne transportowce, ale było mi ich żal, zwlekałem przeto i już miałem zamiar zabrać się do ustawienia w poprzek farwateru jednego z nich, gdy zauważyliśmy zbliżający się z zachodu niewielki parowiec „Tor”, który nawet w tym okresie wojny utrzymywał komunikację między wyspami a Hapsalem. Zatrzymaliśmy go. Na malutkiej szalupie torpedowca, razem z trzema marynarzami specjalistami, udałem się na parowiec. Zabraliśmy też ze sobą dostateczny nabój dla zatopienia go.

Tekst jest fragmentem książki Mamerta Stankiewicza „Z floty carskiej do polskiej”:

Stankiewicz Mamert
Z floty carskiej do polskiej
cena:
39,60 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
392
Format:
165 x 235 mm
ISBN:
978-83-244-0057-7

Gdy poinformowałem kapitana o moim zadaniu, zmartwił się, ale zrozumiał, że nie ma rady i polecił spuścić swoje szalupy, na które wysadzono kilku pasażerów i załogę. W międzyczasie razem ze swoimi marynarzami mordowałem się, żeby ustawić parowiec w poprzek farwateru, czego za nic nie chciał zrobić na skutek prądu. W końcu, gdy jego położenie wydawało mi się najkorzystniejsze, ażeby farwater zagrodzić, rzuciliśmy kotwice.

Niedługo potem marynarze mi zameldowali, że wszystko jest gotowe, że lont jest zapalony. Sprawdziłem, czy ktoś nie pozostał na statku, po czym pośpiesznie zeszliśmy do naszej łodzi. Starając się ukryć zaniepokojenie, zapytałem marynarzy, czy lont jest wystarczająco długi, abyśmy zdążyli odejść. Nigdy nie lubiłem ćwiczeń, podczas których zajmowaliśmy się wybuchami podobnych naboi.

Wszystko odbyło się według programu. Wybuch nastąpił w czasie wskazanym i biedny „Tor”, wstrząśnięty detonacją w przedziale maszynowym, osiadł na dnie płytkiego farwateru. Miałem potem informacje, że nie zrobiliśmy mu krzywdy zbyt wielkiej i – zdaje się – parowiec ten został zreperowany i w dalszym ciągu odbywał swoje niedalekie podróże. Wysadziliśmy naszych przygodnych pasażerów na przystani w Hapsalu. Z południa niosła się kanonada; prawdopodobnie grupa torpedowców, pozostawiona dla rzucenia jeszcze min zaporowych, miała spotkanie z torpedowcami przeciwnika. Upewniliśmy się, czy wszystko załatwiliśmy, po czym ruszyliśmy na północ, aby przyłączyć się do sił głównych na redzie Lappviku. Przybyliśmy tam późną nocą.

Rosyjski pancernik Cesariewicz

Wydawało mi się, że wojna skończy się niebawem, gdyż nie było ducha oporu w obrońcach. Jeżeli chodzi o mnie samego, to wydawało mi się, że obowiązek mój spełniłem do końca. Wojnę rozpocząłem jako młody oficer z całym zapałem i w przekonaniu, że złamanie potęgi Niemców będzie korzystne dla nas, Polaków. Szedłem wszędzie, gdzie mnie posyłano i – biorąc całą sprawę ideowo – przez dłuższy czas wcale nie używałem żadnego alkoholu, chociaż koledzy dokoła ciągle mnie namawiali i długo żartowali. Potem w związku z pogłoskami o wpływach Rasputina oraz wiadomościami o niepopularnych i zacofanych ministrach zapanował ogólnie nastrój zniechęcenia. Wkrótce po wybuchu rewolucji spostrzegłem się, że kolega Strachow miał słuszność i że w Rosji następuje coraz większe rozprzężenie.

Koledzy Rosjanie byli zniechęceni rewolucją i nie można ich zbytnio obwiniać, że utracili ducha walki, gdy weźmie się pod uwagę mordy kronsztadzkie i helsingforskie. Zresztą wszystkie ich wysiłki rozbijały się o zdecydowany opór komitetów okrętowych, które coraz bardziej ulegały wpływowi bolszewików.

Zrobiłem, co mogłem, dla zorganizowania Polaków wojskowych w Rewlu. Podczas całego lata byłem tak zajęty w Zatoce Ryskiej, że tylko dorywczo mogłem komunikować się z żoną. Podczas końcowej akcji moonsundzkiej starałem się również spełnić mój obowiązek, ale nie miałem już przekonania do walki. Nie miałem też zapału udawać się na torpedowcach dla zaatakowania przeciwnika, gdy admirał umyślił tę operację. Byłem zadowolony, kiedy została odwołana na skutek sprzeciwu komitetów. Może miały słuszność. Zaczynałem myśleć o opuszczeniu ginącej floty. Nie docierały żadne wiadomości z Polski, które mnie najwięcej interesowały. Wiedziano tylko, że kraj zajęty jest przez wojska niemieckie. Za długo byłem czynny w wojnie przeciwnika, żebym mógł pogodzić się spokojnie z myślą o prostym poddaniu się.

Zatoka Ryska została zajęta. Armia lądowa cofała się na wschód od Rygi, lecz znacznie wolniej, niż można by się tego spodziewać. Po prostu Niemcy nie mieli sił do natarcia. Nasz transportowiec dawno już stał w Helsingforsie, tak jak wszystkie pancerniki i krążowniki. Torpedowce tylko jeszcze trzymały się w zachodniej części szkierów fińskich i wysyłane były kolejno na patrole. Aktywność przeciwnika jednak ustała. Późną jesienią wycofano nas do Helsingforsu, przenieśliśmy się na transportowiec.

Twierdza w Helsingfors (fot. Michal Pise; CC BY 2.0)

Żona i córka były zdrowe. W Helsingforsie zdołały zupełnie dobrze się urządzić, wynajmując mieszkanie przy ulicy Fabrycznej, gdzie potem w jednym z domów była siedziba Poselstwa Polskiego. Czuły się zupełnie dobrze wśród kulturalnego otoczenia w Finlandii.

Admirała Razwozowa usunięto, na jego miejsce wyznaczono admirała Rużka, do którego solidniejsi oficerowie nie mieli zaufania. Mój przyjaciel Olwow, który w międzyczasie skończył wyższą szkołę torpedową i obecnie był oficerem sztabowym w jednym z dywizjonów torpedowców, bywał teraz często w naszym mieszkaniu i dzielił się z nami swoimi projektami. Zamierzał razem z młodszym bratem wyjechać na południe.

Wziąłem udział w ogólnym zebraniu oficerów w kasynie oficerskim. Parokrotnie byłem też na zebraniu Polaków, które odbywało się w teatrze miejskim. Wszystko potwierdzało moje przypuszczenia, że do Polski można się dostać przez Niemcy. Nie chciałem się z tym pogodzić i zacząłem przemyśliwać o wprowadzeniu w czyn zamiaru mego wyjazdu z Rosji i oddania się do dyspozycji jednego z państw koalicyjnych.

Tekst jest fragmentem książki Mamerta Stankiewicza „Z floty carskiej do polskiej”:

Stankiewicz Mamert
Z floty carskiej do polskiej
cena:
39,60 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
392
Format:
165 x 235 mm
ISBN:
978-83-244-0057-7
reklama
Komentarze
o autorze
Mamert Stankiewicz
Ur. 22 stycznia 1889 w Mitawie, zm. 26 listopada 1939 – kapitan żeglugi wielkiej Polskiej Marynarki Handlowej, komandor podporucznik Marynarki Wojennej II RP, dowódca statków „Lwów”, „Polonia” oraz „Piłsudski”, znany jako Znaczy Kapitan, także jako bohater powieści Karola Olgierda Borchardta „Znaczy Kapitan”. Autor wspomnień „Z floty carskiej do polskiej”.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone