Remigiusz Mróz – „Turkusowe szale” – recenzja i ocena
Recenzja „z drugiej strony” pióra Łukasza Męczykowskiego
Długo zastanawiałam się, jak rozpocząć recenzję tej książki. Dość niezwykłej, jak w końcu przyszło mi zauważyć, bo po „Rycerzach Wojennego Nieba” i „Gwieździe Afryki” opowiadających historię asów lotnictwa, dla których kilka strąconych samolotów dziennie nie było niczym niezwykłym, otrzymałam książkę o pilotach nie mniej ambitnych, a jednak niedocenianych. Tak, jakby o wartości pilota decydowało, ile maszyn posłał w ostatni lot. I w końcu zrozumiałam, że właśnie owo „wyczekiwanie” było kluczowym elementem wojny.
„Turkusowe szale” to, podług redakcyjnego opisu, powieść jednowątkowa, ale łącząca w sobie większość znanych gatunków: mamy tu trochę sensacji, kryminału, romansu, a momentami i dramatu. Młodzież szkolna z „lotnej” historii zapamiętuje głównie Dywizjon 303, tymczasem Remigiusz Mróz pokusił się, by opowiedzieć historię Dywizjonu 307 – nie mniej zasłużonego i obsadzonego pilotami równie wielkich umiejętności i odwagi. Rzuceni na brytyjską ziemię, zmuszeni porozumiewać się w języku, do którego większość z nich nie miała ani serca ani umiejętności, musieli znosić krytykę „herbaciarzy”, którzy mieli ich za pilotów gorszej kategorii i nie do końca wiedzieli, co z nimi zrobić. Polacy spędzali więc czas głównie na ćwiczeniach, a do dyspozycji mieli zabójcze defianty, pozbawione przednich działek, co miało skłaniać pilotów do zajmowania się sterami, by strzelanie pozostawiać drugiemu członkowi załogi. W porównaniu do samolotów, jakimi dysponowali Brytyjczycy i Amerykanie, defianty spadały często. Choć i tak rzadziej, niż można to było przewidzieć.
Książka porusza też, szerzej nieznany, temat obozów pracy oraz koncentracyjnych, jakie Niemcy tworzyli na okupowanych podczas II wojny światowej Wyspach Normandzkich. Jeden z nich (a właściwie cztery, chociaż wyspa jest niewielka – ma zaledwie 15km2), zbudowany w Alderney i zrównany z ziemią podczas wycofywania się wojsk w 1945 r., był jedynym obozem koncentracyjnym zbudowanym na terytorium brytyjskim. Znajdowali się w nim m.in. Żydzi i Polacy, ale także przedstawiciele wielu innych krajów.
Remigiusz Mróz, znany głównie ze swojej powieści „Parabellum” stworzył książkę niełatwą, która jednak wciąga. Wątek sensacyjny, który przewija się jakby od niechcenia przez całą książkę, nie czyni jej jednak bardziej interesującą. Ostateczne rozwiązanie tej mało emocjonującej zagadki, również nie przynosi spodziewanej satysfakcji. Książka pełna jest nieco przydługich opisów, postacie są mało wyraziste i trudno w zasadzie o zdefiniowanie uczuć, jakie budzą. Bohaterów nie musi się lubić, ale jeśli nie wywołują emocji to chyba znak, że coś się nie udało. Co więc sprawia, że podniebny świat wciąga tak bardzo? Przede wszystkim możliwość spojrzenia na wojnę od środka, dojrzenia tych jej elementów, które nie są oczywiste, gwałtowne bicie serca towarzyszące pilotom kiedy już mogą oddać się walce z przeciwnikiem i gwałtowne ruchy maszyny rzucanej wiatrem w przestworzach.
W książce zdecydowanie brakuje mi głównego sprawcy powieści, czyli autora. Nie ma prologu, ani epilogu. Nie ma słowa o tym, co było jedynie inspiracją, a co zdarzyło się naprawdę. Historia Alderney i Dywizjonu 307 jest na tyle mało znana, że kilka dodatkowych słów, zwłaszcza dla czytelnika, który wciąż jeszcze pochłania zapach spalonej ziemi, byłoby na wagę złota. Ale nic straconego – rozbudzona ciekawość w końcu znajdzie zaspokojenie.