„Red Dead Redemption 2” – recenzja gry
„Red Dead Redemption 2” – recenzja gry
Spoglądam na wschodzące słońce nad Little Creek River, a w oddali majaczy mi majestatycznie szczyt Mount Hagen. Dogasające ognisko i niedopieczona sarnina nieubłaganie przypomina mi o czekającej mnie podróży na północ. Gang Del Lobo wedle słów zleceniodawcy zaszył się nieopodal Cairn Lake. Sprawdzam stan nabojów w bębnie mojego wysłużonego rewolweru Cattlemana i w głębi ducha liczę, że nie będę go musiał wyjmować. Być może Flaco Hernandez okaże się rozsądniejszy niż Granger i bez kłopotów opowie swoją historię o ginącym już czasie rewolwerowców. Czas zjeść śniadanie, zwinąć obóz, nakarmić konia i ruszać w długą podróż na północ.
Właśnie takimi słowami mogę opisać jedną ze swoich sesji w „Red Dead Redemption 2”. Niespiesznie zbliżam się do punktu kulminacyjnego jednej z misji pobocznych i poznaje, przepiękny i nad wyraz realistyczny świat gry. Powoli wyrabiam sobie rutynowe odruchy, małe codzienne zwyczaje, od których zależy moja skuteczność. Tak jak w życiu. Często zdarza się w tej grze robić małe, nie znaczące dla fabuły „nic”. Po kilkunastu godzinach robienia „nic”, a w przerwach od tego „nic” przeżywania nie lada przygód, mogę stwierdzić z całą stanowczością, że warto było czekać kilka lat na najnowsze dzieło od Rockstara. Czy warto jednak ponieść się całemu internetowemu hype’owi jaki towarzyszy tej produkcji od miesiąca? Tu już bym polemizował.
Dobry, zły i piękny
Jest rok 1899. Świat rewolwerowców i pionierów Dzikiego Zachodu powoli umiera. W każdy zakamarek znanego do tej pory świat zakrada się nowoczesność. Boleśnie wkracza ze swoimi przepisami, regułami, normami, kotłami, elektrycznością, dymem i, o dziwo, także z ludzkim upodleniem. Rewolucja przemysłowa, którą obserwujemy w grze nie przynosi bowiem nowego, lepszego człowieka. Nadal jest on ułomny. Grzeszny i zły. Przestępczość nadal istnieje. Rzecz w tym, że w nowym świecie nie ma już miejsca dla kowbojskich gangów, a do jednego z takich należy protagonista „Red Dead Redemption 2”.
Tym samym fabuła gry to opowieść o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie, który już nas nie może strawić. To czas by ostatecznie potępić swoje czyny lub odkupić winy, zanim Nowy Świat całkowicie oblecze ten Stary całunem nowoczesności i zapomnienia. W efekcie to opowieść pełna brudu, złych uczynków i błędnych decyzji, ale jest też miejsca na przyjaźń, lojalność i honor. Choć gramy przestępcą, który wszystkich swoi grzechów po prostu nie ma jak spamiętać, jest w jego postaci miejsca na sprawiedliwe i honorowe postępowanie. Finał finałów dostajemy dojrzałą opowieść który nas zezłości albo wzruszy. Albo jedno i drugie.
Choć o stronie technicznej produkcji napisano już bardzo wiele, moim obowiązkiem jest jeszcze raz podkreślić, że to wszystko podane jest w pięknym filmowym stylu. W opowieści o Arturze Morganie i gangu Dutcha van der Lindego jest coś z klasyków kina takich jak „Dobry, zły i brzydki” czy „15:10 do Yumy”. Czasem jest jazda bez trzymanki przypominająca krwawe zabawy rodem z „Django” czy „Nienawistnej ósemki” Tarantino. Gra świateł, kontury, małe graficzne drobiazgi – to wszystko sprawia, że nie obserwujemy tylko i wyłącznie gry, ale wielki, interaktywny western. Do tego okraszony świetną muzyką, która potrafi dostosować się do akcji. Raz jest wolniej, raz dynamiczniej. Zawsze w punkt.
Świat wspaniały, ale szwy czasem się rozchodzą
Tym co jednak najbardziej zachwyca to niesamowita wręcz responsywność świata w jakim przyjdzie nam żyć, strzelać i umierać. Każde nasze działania wywołuje reakcję tu i teraz. I nie chodzi tylko wybory podejmowane podczas misji czy strzelaniny, który wywołują zainteresowanie stróżów prawa i łowców nagród. Świat gry toczy się swoim własnym życiem, każdy losowy NPC potrafi skomentować nasz wygląd czy zachowanie odbiegające o normy. Popchniesz kogoś biegnąc do sklepu? Możesz liczyć na siarczyste przekleństwo, splunięcie, a nawet bitkę. Stoisz i patrzysz przed siebie bez celu pośrodku miasteczka? Opinię wariata masz już jak w banku. Z czasem staramy się zatem zachowywać jak najnormalniej. Odruchowo „parkujemy” konia na przeznaczonym do tego miejscu, staramy się nie potrącać przechodniów, wieczorem wracamy spać do obozu lub szukamy hotelu. Do tego możemy liczyć na spotkania losowe. Raz trzeba pomóc niewieście, której koń zginął na drodze. Innym razem nierozważnemu myśliwemu wyjąć nogę z wnyków. A może pomożesz zastraszonemu przez bandytów mieszkańcowi górnego Lemoyne? To wszystko niesamowicie buduje nastrój gry, do której chce się wracać.
Gra jest wypełniona nie tylko misjami głównymi i pobocznymi, ale także całą masą aktywności dodatkowych takich jak polowania, łowienie ryb, zbieranie ziół czy nad wyraz popularny w sandboxach – crafting. Elementy te w „RDR2” nie są jednak irytującym momentami zapychaczem, a integralnym elementem gry. Podejmowanie tych aktywności z czasem staje się tak naturalne jak mycie zębów, ubieranie się i jedzeni obiadu w normalnym życiu.
Rewolucja przemysłowa Dzikiego Zachodu
Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy jako portal historyczny nie wspomnieli o warstwie historycznej dzieła od Rockstara. W dotychczasowych recenzjach nie natknąłem się by ktoś ten wątek podjął, a szkoda, bo jest to bardzo mocny punkt gry. Choć akcja gry osadzona jest wyimaginowanych, stworzonych tylko na potrzeby gry stanach XIX-wiecznej Ameryki, otoczka społeczno-historyczna jest jak najbardziej wierna tamtejszym realiom i to zarówno pod kątem kultury materialnej, relacji społecznych jak i wydarzeń historycznych tworzących tło epokowe.
Kostiumy jakie noszą bohaterowie niezależni, a także stroje jakie przywdziewa protagonista są z pewnością skonsultowane z ekspertami. Tak samo wystrój salonów, hoteli, biur szeryfa czy pałaców południowych plantatorów. Ogromne wrażenie robi także jedno z największych miast w grze – Saint Denis. Zastanawialiście się jak w XIX wieku wyglądał Nowy Orlean? Zapraszamy do rozgrywki w „RDR 2”. Jest tu wszystko. Przemysł ciężki, port handlowy, rozwijająca się sieć tramwajów, kulturalne życie nocy, wielka południowa polityka i dzielnice robotnicze, a także getta czarnej biedoty. Zaprezentowane zgodnie z amerykańską historiografią. Bez wyolbrzymiania czy koloryzowania, albo prób tuszowania grzeszków amerykańskiej przeszłości.
W trakcie swoich podróży po wirtualnym Dzikim Zachodzie pomożemy Nikoli Tesli, spotkamy sufrażystki walczące o prawa wyborcze dla kobiet, spotkamy członków Ku Klux Klanu, trafimy na pole dawnej bitwy z czasów wojny secesyjnej, której echo w jednym z regionów będzie mocno słyszalne. W końcu nie raz i nie dwa przyjdzie nam się zmierzyć z tzw. szubrawcami z Lemoyne – paramilitarną, bandycką grupą terroryzującą okolicznych mieszkańców i władze w imię dalszej konfederackiej walki ze znienawidzonymi Jankesami. Jest to atrakcyjny smaczek szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę, że w tzw. okresie Rekonstrukcji po wojnie secesyjnej, w południowych stanach rzeczywiście działały paramilitarne bojówki, którym nie podobały się abolicjonistyczne zapędy Waszyngtonu. Zaraz po wojnie powstały bojówki tzw. „Regulators”, które gnębiły czarnych i białych unionistów, a rekrutowały się głównie z weteranów i bandytów wyjętych spod prawa. Wiele tego typu grup z czasem zaczynały działać oficjalnie jako zbrojne ramię Demokratów np. Czerwone Koszule czy Biała Liga.
Bourbon, cygaro i łyżka dziegciu
„Red Dead Redemption 2” został przez większość portali i dziennikarzy gamingowych okrzyknięty grą roku, jeśli nawet nie dekady. Chwalą wszystko, rzadko co krytykują. Rzecz w tym, że małych błędów nie dało się ustrzec. Pewne mechanizmy gry zamiast przyciągać wręcz odrzucają. Pojawiające się tu i tam znajdźki typu karty z papierosów, kości dinozaurów czy tzw. petroglify są z kolei niepotrzebnym zapychaczem, który nic nie wnosi do rozgrywki.
Przykładem irytujących wad gry mogą być także liczne losowe spotkania, które choć reklamowane jako unikalne wcale tak unikalne nie są. W trakcie swojej rozgrywki trzykrotnie już ratowałem tę samą kobietę, która po utracie męża ruszyła do miasteczka Valentine w poszukiwaniu pracy i w trakcie podróży jej koń złamał nogę i przygniótł ją nieszczęsną. Może taki los tej kobiety, że zawsze spotyka ją to samo (easter egg z dniem świstaka?), a może po prostu kod gry jest troszkę uboższy niż zapowiadali twórcy.
Inną sprawą jest poruszanie się głównego bohatera, który chodzi i biega jak zepsuty czołg. Zero gracji, zwrotności i szybkości. W paru miejscach rozgrywki to boli. Szczególnie podczas napadów na bank, gdzie bohater powinien poruszać się szybko i sprawnie, a zamiast tego urządza sobie spacer niczym po muzeum dawnej bankowości. Wprawdzie to swoisty znak rozpoznawczy gier od Rockstara, ale na litość boską – jeśli parę lat pracuje się nad takim tytułem to może warto dopieścić go w każdym calu.
Może to drobne błędy na które można przymknąć oko, ale moim zdaniem wręcz nie wolno, szczególnie jeśli w tym samym sezonie powstały gry umożliwiające porównanie. Dlatego zastanawiając się nad oceną dla „Red Dead Redemption 2” zaświtał mi w głowie choćby przykład innego tytuły z wielkim otwartym światem, responsywnością i dużym naciskiem na realizm. Chodzi mi oczywiście o „Kingdom Come: Deliverance”. Gra pełna klimatu, fajnej mechaniki walki i dobrej, dojrzałej fabuły. Jednocześnie pełna bugów i błędów. Efekt? Wiele osób z branży zhejtowało ten tytuł. Dzieło od Rockstara wychwalane jest z kolei pod niebiosa. Osobiście czuje tutaj pewnego rodzaju hipokryzję mediów. Dlaczego? Moim skromnym zdaniem, nie wolno przymykać oczu na błędy w grze jeśli pochodzi ona od wielkiej renomowanej i uznanej na całym świecie firmy. Firmy, która nad grą pracowała wiele lat i dysponowała ogromnym budżetem. Szkoda, że wielu recenzentów takiej litości nie miała swego czasu dla gry pochodzącej od niewielkiego, raczkującego dopiero studia, które choć popełniło błędy, ale stworzyło grę pełną twórczego serducha.
Oczywiście „Red Dead Redemption 2” to gra obok której każdy gracz nie powinien przejść obojętnie. To gra, która porywa i nie puszcza przez ponad 60 godzin. A błędy? Cóż… Amerykański zespół Primus śpiewał niegdyś, że diabeł udał się namieszać w stanie Georgia. Tym razem zamieszkał jednak w szczegółach. A to one często decydują o podium dla najlepszej gry roku. Pewnie wielu krytyków z branży gamingowej już odtrąbiło ten tytuł jako głównego faworyta. Ja nadal waham się miedzy nowym „God of War” a greckim Assassinem”.