Radykalni nieradykalni
Polecamy także - Krótki przewodnik po przedwojennej prasie politycznej
Wydawać by się mogło, że stoję na wielkiej arenie, na której za chwilę bezwzględną walkę na pióra stoczą współcześni Konopoczyńscy, Szajnochowie i Bobrzyńscy. Czekam tylko na podniesienie się bitewnego kurzu, który rozpocznie tę krwawą jatkę, w której orężem będą słowa, a ciosami szeroka gama zmyślnie ociosanych argumentów. Można byłoby się tego spodziewać w kraju, w którym od pewnego czasu historia stała się dla rynku prasowego maszynką do zarabiania pieniędzy. Kolejne dzienniki i tygodniki ogłaszają powstanie własnego odpowiednika historycznego, aby następnie dumnie „krzyczał” do nas z półek sklepowych atrakcyjnym tytułem i finezyjną okładką.
Zdawać by się mogło, że żyję w historycznym raju, w którym debata na temat przeszłości tętni życiem, w którym pokorni i niepokorni ścierają się co chwile w boju o dojście do prawdy. Przy czym tli się we mnie nadzieja, że nie jest to spór tych, którzy mienią się także ekspertami od piłki nożnej, polityki, wypadków lotniczych, medycyny i rolnictwa, że gladiatorami wiedzy o dawnych czasach są ludzie autentycznie przygotowani, wykształceni i osiągający bezustannie intelektualne Himalaje. Z rozkoszą siadam w wygodnym fotelu i przygotowuję się do tego okrutnego spektaklu domagając się jedynie igrzysk i chleba.
Na koniec tego festiwalu nadziei zdaje sobie jednak sprawę, że po raz kolejny przeniosłem się do świata sennych marzeń, że wyżej opisane oczekiwania są jedynie marą podsycaną naiwnym stęknięciem, że kiedyś było lepiej. Pomimo obfitości tytułów dotyczących historii, debaty brak. O przeszłości się nie dyskutuje lecz się ją jedynie serwuje w sosie sensacji, która uważana bywa za jedyną formę atrakcyjności przekazu. Rozmowa o historii to potok monologów, które ze sobą nie współgrają, do siebie nie nawiązują, nie przenikają, wzajemnie nie inspirują. Zamieniają się w produkt jednorazowego użytku, który bez segregacji trafia do kosza, aby tam zgnić w zapomnieniu.
Współczesna publicystyka historyczna nie postawiła sobie zadania dyskutowania o historii, lecz osoby ją tworzące uznały najpewniej, że stanowić ma prostą manifestację poglądów karmiącą określoną grupę czytelników. Dlatego też trudno dopatrzeć się ciekawych rozmów o przeszłości, które mogłyby dla przyszłych pokoleń stanowić jakąkolwiek wartość dodaną. Najpewniej ani artykuły z „Do Rzeczy Historia”, ani z „Ale Historia”, nie trafią nigdy do podręczników historii historiografii, nikt nie sięgnie do nich chcąc opisać model narracji towarzyszący naszym czasom, a źródłem historycznych bon motów, które stanowią doskonały wypełniacz prac magisterskich i doktorskich nadal będzie poczciwy, choć czasami już mocno nieaktualny w opiniach, Konopczyński.
Oczywiście nie jest też tak, że media nie próbują kreować debaty, tyle że nie wiele z tego wynika. Prędzej czy później i tak zamienia się do w mało twórcze zaspokajanie własnych ideologicznych obozów. Szansą na ciekawą debatę był np. artykuł Arkadiusza Pacholskiego opublikowany w „Gazecie Wyborczej”. Stawiał on tezę, że dominujący w I Rzeczpospolitej system gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej winien być dla nas źródłem wstydu. Treść felietonu mogła być przyczynkiem do dyskusji na temat dziedzictwa czasów staropolskich i współczesnej pamięci o tamtych czasach. Początkowo nawet tak się zapowiadała, do momentu, kiedy mocno krytyczny względem tez Pacholskiego artykuł napisał dr Piotr Guzowski. „Gazeta Wyborcza” szybko tę interesującą rozmowę ucięła publikując polemikę Guzowskiego jedynie w Internecie i to jeszcze na stronach płatnych.
Dr Piotr Guzowski był zresztą jednym z nielicznych historyków, który zdecydował się na mocne włączenie do dyskusji. Środowisko zazwyczaj chce być od tego z daleka. Dlatego też najpewniej bez większego echa przeszła książka Jana Sowy „Fantomowe ciało króla”, której tezy nadal karmią jednak publicystykę Krytyki Politycznej, w której autorzy, albo z zadziwieniem odkrywają wydaną ponad 100 lat temu książkę Władysława Łozińskiego „Prawiem i lewem” (czytając ją zresztą dość wybiórczo), albo też zastanawiają się, czy Polacy mogą uznawać pałac w Wilanowie za swój, skoro większość z naszych przodków bardziej przyjmowała rolę parobków niż właścicieli. Oczywiście niezależnie od poziomu absurdu i niewiedzy jaka czasem kapie z tych felietonów, są one przynajmniej próbą pytań o naszą przeszłość, sięgającą dalej niż 60-70 lat wstecz. Zadziwiająco uznają, że coś co działo się przed rewolucją francuską może być jeszcze historią, o której warto pisać i stawiać pytania.
Raczej zapomniały o tym media, które uważane są za prawicowe. One potencjał widzą głównie w ostatnim stuleciu, który napędza emocje i stanowi główną kanwę ich rozważań. Tu jednak z debatą historyczną też mamy wyraźny problem. Owszem, czasem trudno dyskutować z publicystyką, której poziom najdoskonalej streścił Samuel Pereira pytając Adama Michnika, jak można stawiać na grobach czerwonoarmistów znicze, skoro ci jeśli wstaliby z grobu to najpewniej w pierwszej kolejności zgwałciliby jego matkę. Duża część tekstów przyjmuje tak prostacko-jednoznaczny charakter, ale czy oznacza to, że nie ma z czym dyskutować? Otóż jest. Próbą takiego ożywienia debaty była książka Piotra Zychowicza „Pakt Ribbentrop-Beck”, która zakwitła na bazie występującej w publicystyce prawicowej fascynacji ewentualną wizją pragmatycznego sojuszu Polski z III Rzeszą. Choć tezy w niej postawione niekoniecznie były pierwszej świeżości (dużo ciekawiej i intrygująco mówił o tym prof. Wieczorkiewicz), to jednak wystarczające na rozpętanie ciekawej dyskusji wykraczającej poza historię, a dotykającej także problemów moralnych i etycznych. Owszem, o dziele Zychowicza trochę rozmawiano. Gdzieniegdzie pojawiły się polemiki, ale czy można było to nazwać debatą? Niekoniecznie. Idea sojuszu z Niemcami dla jednych stała się wyznaniem, dla innych absurdem, z którym nie warto podejmować rozmowy.
Tylko nieliczne tematy osiągają poziom debaty, który można uznać za satysfakcjonujący. Takim przykładem są chociażby książki Jana Tomasza Grossa, których echo odbija się nie tylko w dyskusjach medialnych, ale także w nauce. Do debaty czynnie włączają się historycy i publicyści, a kontrowersje, które jego książki wzbudzają koniec końców są wspaniałym fundamentem pod dalsze rozważania o sytuacji Żydów na ziemiach polskich w okresie wojny i po jej zakończeniu. Nieco innym przykładem jest temat przeszłości Lecha Wałęsy, który choć zazwyczaj także powoduje emocjonującą debatę, to jednak bywa ona płytka i ucinana chwiejącym się autorytetem byłego prezydenta. W zasadzie tylko te dwa tematy mają potencjał, aby rozruszać polskie dyskusje o historii, na inne nie ma raczej co liczyć.
W tym kontekście radykalizm współczesnych mediów, który ma być jakoś większy od tych z minionych czasów, jest jedynie pozorny. Celem nie jest bowiem spór, ale jedynie tworzenie „dla swoich” i karmienie ich treścią. Radykalni są więc nieradykalni, zatrzymujący własną refleksję na temat przeszłości na kilku wybranych tematach samograjach, które zawsze spodobają się czytelnikom. W takiej rzeczywistości nie ma mowy o dyskusji. Nikt jej zresztą nie chce. Pojedyncze tytuły udają, że inne na rynku nie istnieją, a fani prasy historycznej przypominają coraz bardziej zwaśnione plemiona, dla których wyznaniem nie jest przeszłość, ale konkretni publicyści. Dzieje są więc jedynie pretekstem, kwiatkiem do kożucha w nocnych Polaków rozmowach.
Felietony publikowane w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.