Przypadki pewnego Wikinga
Ja także uniosłem nieco klingę miecza, jakbym go opierał na ramieniu, choć serce podskoczyło mi do gardła na widok nacierającego berserka.
—Hm — rzucił Nes-Bjorn, machając lekceważąco toporem. — Widzę, że mamy człowieka, który się tym zajmie.
W tym właśnie momencie usłyszałem za plecami ni to kaszlnięcie, ni to pochrząkiwanie szarżującego dzika i odwróciłem się, nie kryjąc niepokoju. Nad głowami moich chłopców przeleciał nagi do pasa woj. Jego skórę zdobiły runy mocy, w obu dłoniach ściskał topory. Włochacz padł natychmiast, pocięty ostrzami dzierżonymi w dłoniach Stygga Dusiego, którego starannie nakreślone runy zniknęły pod bryzgami krwi, gdy przeskakiwał prosto w największy tłum wrogów kłębiących się wciąż na pokładzie Smoczych Skrzydeł. Kto mógł, schodził mu z drogi.
—Stygg Dusi — mruknął Nes-Bjorn i szeroki uśmiech przepołowił jego kamienne oblicze, gdy człek zwany Ostoją Spokoju poległ po heroicznej walce w samym środku okrętu wroga.
—Oni mają dwunastu takich — przypomniałem i mój towarzysz w mgnieniu oka spoważniał.
—Teraz już tylko jedenastu, nie… dziesięciu, Stygg dobrze się sprawił. Chciałeś mi coś zasugerować, jarlu Ormie, czy po prostu chełpiłeś się tym, jak dobrze umiesz liczyć?
Nie czekając na odpowiedź, przepchnął się obok mnie, zmierzając ku dziobowi, na którym Finn, zdyszany, spocony, ze śliną ściekającą z kącika ust, z wolna ustępował pola wrogowi. Dopiero teraz zauważyłem, że dziobowy z drugiego okrętu zniknął mi z pola widzenia.
Na moich oczach kończyła się nić żywota, który Norny uprzędły w momencie, gdy Stygg wyślizgiwał się na nasz świat. Wszystko, co do tej pory uczynił, prowadziło do tej właśnie chwili. Uniosłem miecz, by uhonorować jego waleczność, nieomal zazdroszcząc mu, że ma już pewne miejsce przy stole w Walhalli. Ja jeszcze nie teraz, ale już wkrótce, pomyślałem, przekazując ginącemu słowa, które powinien zanieść poległym wcześniej towarzyszom. Naprawdę wkrótce, z tego, co widziałem.
Ostatnia lina została przecięta. Kalf Sygni, pomimo strzały sterczącej mu wciąż z rany, zdołał ustrzelić ostatniego z toporników i rufa okrętu Randra zaczęła oddalać się od naszej, a wyniosłe dziobnice zakołysały się i zbliżyły do siebie, jakby same chciały zasmakować walki. Ludzie z obu załóg, uwięzieni na wrogich pokładach, próbowali wyciąć sobie drogę ucieczki i przeskoczyć do swoich.
Niedokładnie pamiętam, co wydarzyło się później. Rzuciłem się na jakiegoś człowieka, natarłem na niego ramieniem, posyłając go za burtę. Dopiero gdy wylądował w wodzie, zauważyłem, że ma na sobie niedźwiedzią skórę. Obok pojawił się Finn, otarł krew i ślinę z twarzy i natychmiast rzucił się ponownie w wir walki, przeklinając i lżąc przeciwników.
Hauk Żeglarz padł pod śmigającymi ostrzami toporów aż trzech spienionych berserków. Onund Hnufa przewalał się przez burtę, z rozcięcia na jego głowie lała się krew. Jakiś człek odziany w pancerz z liny pędził w moim kierunku, więc go zabiłem, a gdy ponownie spojrzałem w kierunku naszego szkutnika, już go tam nie było. Pojęcia nie miałem, czy utrzymał się na wodzie, czy poszedł na dno.
Coś niewielkiego ciemnego śmignęło nad dziobem. Nes-Bjorn odbił to bez wysiłku i nagle stanął w płomieniach. Ot, tak. W jednej chwili stał tam, zachęcając wroga, by stanął w szranki, w następnej płonął jak pochodnia. Gdy padł na plecy, rozległo się więcej wrzasków. Inny z moich chłopaków wrzeszczał, skacząc na jednej nodze i próbując ugasić palące się spodnie. Nie udało mu się to jednak, za to zapłonęły mu dłonie. Drugi cisnął za burtę płonącą tarczę, która poszła od razu na dno, ale na powierzchni pozostał ognisty krąg.
—Czary! — wrzasnął ktoś, lecz to nie była klątwa run.
Chwilę później drugi garniec spadł na dziób Fiordu Łosia, rozsiewając pożogę jak przystało na grecki ogień. Przyglądałem się płomieniom trawiącym misterne rzeźbienia protezy Botolfa, widziałem, jak ogień niszczy je, gdy reszta ludzi Rendra, zobaczywszy pożar, umykała na własny okręt. W tym właśnie momencie mój wielki druh wskazał nam kolejny drakkar.
Drugi okręt. Grecki ogień. Niedźwiedzie Skóry. Randr Sterki nigdy wcześniej nimi nie dysponował. Gapiłem się na to wszystko, podczas gdy moje myśli wirowały jak dym nad płonącym Fiordem Łosia, podczas gdy Zaprzysiężeni walczyli, padali i ginęli z przekleństwami na ustach.
—Ormie, po prawej…
Obróciłem się i ujrzałem zakrwawioną skórę, po której ściekały strużki śliny. Człek ten miał rozczochrane brudne włosy i wyraz oczu wściekłego psa. Topór w jego dłoni mógł mieć rozmiary porządnego wozu. Zamachnąłem się, ale chybiłem. Poczułem, że klinga mojego miecza uwięzła w maszcie.
Na szczęście miałem jeszcze tarczę, lecz i ją rozpołowił z taką mocą, że aż straciłem czucie w dłoni. Potem rzucił się na mnie. Natarł całym ciałem. Przez chwilę czułem tylko zapach dymu z ogniska, łoju, którym natarł okrywające go skóry, i odór potu. Uwięziony w drewnie miecz wysunął mi się z ręki.
Przed oczami zawirowało mi srebrzyste niebo, potem znacznie ciemniejsza woda i poczułem się jak rozgrzany do czerwoności ćwiek podczas hartowania.
Sześć tygodni wcześniej
Rok pękł jak marnej jakości kociołek, gdy tylko zima rozwarła nieco szczęki i szron zniknął z uschłej pożółkłej trawy. Mieszkający dalej na południe mogliby powiedzieć, że oto nadszedł marzec i wiosna, ale co oni tam wiedzą? Dla nas, ludzi podchodzących do pór roku z większa ostrożnością, wciąż trwała zima.
Tekst jest fragmentem ksiażki „Zaprzysiężeni. Smoczy łeb”:
Tytuł oryginału: The Prow Beast
Przełożył z angielskiego Robert J. Szmidt
Originally published in the English language by HarperCollins Publishers Ltd. under the title The Prow Beast.
Copyright © Robert Low 2010
All rights reserved.
Polish edition © Publicat S.A. MMXV
My tam, na północy, wiedzieliśmy dobrze, od czego trzęsie się ziemia. To Loki się wzdrygał z bólu, gdy jego żona opróżniała czarę, pozostawiając go konającego, z ustami wykrzywionymi od żmijowego jadu, by trwał w tym stanie, dopóki ona nie powróci i nie napoi go kolejną dawką trucizny. Bogowie Asgardu ukarali kłamcę surowo za jego knowania.
Jego podrygi tego roku zmieniły okoliczny krajobraz, wypychając na powierzchnię głazy, żłobiąc w zboczach nowe rozpadliny — w jednej z nich przepadło pobliskie pole razem z trzymanym tam bydłem.
To był znak od Asów, tak przynajmniej twierdził Finn, wypowiadając na głos to, o czym inni jedynie myśleli, znak mówiący tylko tyle, że powinniśmy wracać na wielorybi szlak, zamiast tkwić na lądzie jak kołki i bawić się w rolników. Trudno było ignorować jego nieustanne burczenie, a jeszcze trudniej znieść wymowne spojrzenia pozostałych druhów rzucane ku mnie dzień po dniu.
Odyn obiecał nam sławę i bogactwa, które rzecz jasna musiały być przeklęte, o czym nie raczył nam oczywiście powiedzieć w trakcie gorączkowych poszukiwań. A teraz, gdy już je posiedliśmy, moi towarzysze stracili do reszty radość życia. Po co płynąć na wiking, dowodził Rudy Njal, skoro w trzosie brzęczy srebro, a białogłów wokół więcej, niż możesz wychędożyć? W zapomnieniu, do czego służą wiosła, i w ryciu w ziemi też nie było niczego ekscytującego, jak słusznie zauważył Hlenni.
Słyszałem, jak rozmawiają, zastanawiając się, czy można przemóc klątwę Odyna. Pozostali, wciąż nazywający siebie Zaprzysiężonymi, powędrowali w świat, obiecując podczas rozstania, że staną u mojego boku ponownie, jeśli zajdzie taka potrzeba. Stara przysięga zobowiązywała ich do tego: „Przysięgamy być sobie braćmi krwi i stali. Przysięgamy na Gungrir, włócznię Odyna. Niech jego klątwa dopadnie nas we wszystkich dziewięciu światach, a nawet poza nimi, jeśli złamiemy dane sobie słowo”.
Przyjmowałem te zapewnienia skinieniem głowy i uściskiem dłoni, by utrzymać znaczenie przysięgi i uchronić swoich towarzyszy od jej złamania, choć szczerze powiedziawszy, nie spodziewałem się, że ich jeszcze kiedyś zobaczę. Ci, którzy pozostali, nieśli na plecach jarzmo nie pozwalające im pójść za wezwaniem smoka zdobiącego dziobnicę naszego okrętu. Przeczekiwali zimę w nadziei, że nadejście lepszej pogody przekona mnie do ponownego wyruszenia na pokryte lodem burzliwe wody. Ta iskra nigdy jednak nie rozpaliła w moim sercu ognia.
Tylko Botolf i Krótki Eldgrim nigdy nie narzekali. Pierwszy trzymał gębę na kłódkę, ponieważ nie dałby sobie rady na okręcie, mając tylko jedną sprawną nogę, poza tym bardziej mu teraz zależało na Ingrid i jej córce. Drugi natomiast rzadko kiedy rozumiał, co się wokół niego dzieje. Rany odniesione przed laty w walce na dobre pomieszały mu rozum.
Finn zrobił dziecko Thordis, stało się to zaraz po tym, jak wróciliśmy, bogaci w srebro i sławę. Ich synek Hroald kołysał się właśnie w zawieszonym jak hamak fartuchu matki. Ojciec spoglądał na niego każdego dnia z mieszaniną dumy i żalu. To pierwsze uczucie nie było niczym niezwykłym, a drugie świadczyło o tęsknocie za życiem, które wiódł, zanim został przymuszony obyczajem do wzięcia Thordis za żonę.
Z drugiej jednak strony, gdy spoglądałem na Thorgunnę, a ona dawała mi spojrzeniem znać, że jest brzemienna, nie trzeba było żadnych słów, żadnego miodu poezji, by wyrazić, jak się poczułem na tę wieść. Była to dla nas podwójna radość, jako że nie donosiła poprzedniej ciąży, a całe srebro darowane nam przez Odyna nie mogło jej zastąpić potrzeby matkowania.
Mimo to nad Hestrengiem zawisła gęsta mgła zawodu, więc wszyscy jak jeden mąż unieśliśmy głowy, gdy do fiordu wpłynął piękny okręt Kruczej Kości. Wyczekiwaliśmy niecierpliwie nowych pokładów jego żaru i arogancji, dysząc jak psy obwąchujące sukę w rui.
Krucza Kość. Olaf Tryggvasson, prawdziwy książę Norwegii i dwunastoletni chłopiec, którego sława i reputacja wyprzedzały na każdym kroku, a losy były tak powiązane z moimi, że nikt nie uniósł miecza ani topora, bo jak tu uwierzyć, iż Krucza Kość mógłby chcieć obrabować starego przyjaciela Orma z Hestrengu.
Zasiadł więc w mojej halli, wcierając owczy tłuszcz w buty. To była cena, jaką lekkomyślny książę musiał zapłacić za wyskoczenie za burtę pięknego okrętu prosto w słoną zimną wodę.
Trzy zimy go nie widziałem, więc oczom nie mogłem uwierzyć. Pożegnałem dziewięcioletniego chłopca, a przybył do mnie dwunastoletni mężczyzna. Wyszczuplał na twarzy, pojaśniał na głowie, ale różnokolorowe oczy — jedno brązowe jak orzech, drugie niebieskie jak morski lód — pozostały łagodne jak zawsze, a włosy miał teraz tak długie, że łopotały swobodnie na wietrze prócz dwóch warkoczy, które zwisały równo, obciążone na końcach złotymi pierścieniami. Byłem też pewien, że najbardziej mu teraz zależy na wyhodowaniu prawdziwej brody.
Tekst jest fragmentem ksiażki „Zaprzysiężeni. Smoczy łeb”:
Tytuł oryginału: The Prow Beast
Przełożył z angielskiego Robert J. Szmidt
Originally published in the English language by HarperCollins Publishers Ltd. under the title The Prow Beast.
Copyright © Robert Low 2010
All rights reserved.
Polish edition © Publicat S.A. MMXV