Przełęcz ocalonych – reż. Mel Gibson – recenzja i ocena filmu
Mel Gibson, głęboko wierzący katolik, postanowił wziąć na warsztat historię niezwykłego człowieka, który mimo przeciwności losu pozostał wierny swoim przekonaniom i dzięki nim zdołał zapisać się w pamięci Amerykanów. „Przełęcz ocalonych” opowiada o Desmondzie Dossie (w tej roli Andrew Garfield), który w czasie bitwy o Okinawę w strategicznym miejscu zwanym Hacksaw Ridge zdołał w pojedynkę uratować 75 rannych żołnierzy. Zanim jednak do tego doszło, musiał zmierzyć się z szeregiem przeciwności. Głęboko wierzący obdżektor (odmawiający noszenia broni z powodów religijnych lub światopoglądowych), adwentysta dnia siódmego, postanowił zgłosić się do wojska i służyć tam jako sanitariusz. Zgodnie ze swoją religią i poglądami uparcie odmawiał przyjęcia uzbrojenia. Nie ugiął się nawet przed sądem wojennym, przed który został postawiony za swoje nieposłuszeństwo.
Zobacz także:
- „Jestem mordercą” – reż. Maciej Pieprzyca – recenzja filmu
- Historia Roja – reż. Jerzy Zalewski – recenzja filmu
Ktoś mógłby powiedzieć, że opisana historia jest zupełnie irracjonalna – bohater chce iść na wojnę, ale nie zamierza wziąć broni do ręki? Scenarzysta odpowiedzialny za wymyślenie takiej opowieści zapewne zostałby wyśmiany, a oparty na niej film nigdy by nie powstał, gdyby nie jeden szkopuł – Desmond Doss istniał naprawdę.
Film przedstawia trzy etapy życia bohatera – dzieciństwo naznaczone wojenną traumą jego ojca, która odbije się na dalszym życiu syna, młodość zorientowana wokół pierwszej i jedynej miłości i wreszcie wojnę, stającą się bolesną próbą dla bohatera. Jego ideały zostają bowiem boleśnie skonfrontowane z rzeczywistością konfliktu – ani dowódcy, ani żołnierze nie rozumieją intencji Dossa, uważają go za tchórza, próbującego uniknąć walki. Mężczyzna udowodni jednak wszystkim, jak bardzo się mylili.
Historia Desmonda Dossa świetnie wpisuje się w mit amerykańskiego snu. Jego losy są gotowym scenariuszem filmowym – wpisują się w schemat mozolnego kształtowania się niezwykłej postaci (słynne od zera do bohatera), pokazują też, że wybitna jednostka – jako symbol całego narodu – może dokonać niemożliwego, jeśli w coś mocno wierzy. W tym przypadku – jeśli wierzy w moc Boga, Doss oddaje się bowiem w pełni swojej religii i ufa, że pomoże mu ona w ocaleniu towarzyszy.
Podejmowanie tego wątku łączy się zwykle z ryzykiem otarcia o patos i przesadę. Mel Gibson nie zdołał niestety uniknąć tego błędu. Postać Dossa w jego ujęciu staje się krystaliczna, a zarazem jednoznaczna i przerysowana. Podobnie dzieje się z większością bohaterów. Jedynie grający ojca Desmonda Hugo Weaving wydobył ze swojej postaci więcej kolorytu. Pokazał konflikt wewnętrzny przytłoczonego traumą człowieka, dla którego życie skończyło się na froncie I wojny światowej, niszczonego przez alkohol i wspomnienia i niszczącego tym samym swoją rodzinę.
Konstrukcja pozostałych charakterów jest dosyć prosta, podobnie jak zarys obrazu walczących narodów. Japończycy nie uczestniczą w narracji, wspomina się o nich jedynie mimochodem (choć Doss ratował przecież także swoich wrogów). Pokazani jako złowroga, brutalna masa, stanowią kontrast dla dzielnych Amerykanów, broniących swoich idei i ojczyzny. Za nimi stoi w końcu i Bóg – wykpiwany wcześniej Desmond z Biblią w ręku prowadzi żołnierzy ku błogosławionemu, niewątpliwemu zwycięstwu. Niestety wiara została potraktowana tu zbyt instrumentalnie – choć sama historia niewątpliwie wyjątkowego człowieka o tak silnej wierze i przekonaniach z pewnością zasługiwała na upamiętnienie, została mocno uproszczona i spłycona. Filmowy Desmond nie ma żadnych wątpliwości, nie waha się ani chwili, jest prawdziwym herosem, ucieleśnieniem mitu, który tkwi głęboko w amerykańskiej kulturze. Szkoda tylko, że w całej swojej wielkości jest tak jednoznaczny i patetyczny, że aż niewiarygodny.
Film powiela ponadto utarte klisze i obfituje w balansujące na granicy banału sceny. Gibson nie pozostawia widzowi pola do refleksji – wszystko jest tu dosadne, nie ma miejsca na niedopowiedzenia. Od pierwszych chwil produkcji, ukazujących młodość Desmonda, aż do punktu kulminacyjnego – bitwy o Okinawę – towarzyszy nam dosłowność emocji, zachowań, a przede wszystkim wojny. Reżyser prowadzi nas do jednoznacznych wniosków – mamy wywyższyć bohatera i jego naród, o czym najlepiej świadczy ostatnia scena filmu. Ta przesada, zamiast uwznioślać opisywaną historię, popycha ją niestety w stronę śmieszności i kiczu.
Wielbiciele kina wojennego docenią jednak spektakularność scen batalistycznych, które wgniatają widza w fotel. Choć na mnie zrobiły wrażenie, przesłoniły je opisane wcześniej mankamenty, a także długość sekwencji wojennych. Reżyser nie miał litości dla widza – przez ostatnią godzinę jesteśmy świadkami bezustannej jatki przedstawionej w bardzo naturalistyczny sposób. Ta z gruntu pacyfistyczna opowieść staje się więc równocześnie apoteozą konfliktu – nie można pozbyć się wrażenia, że Gibson rozmiłowuje się w krwawych scenach, obrazujących roztrzaskane czaszki, zgniłe ciała czy obnażone wnętrzności.
Mam wrażenie, że wielki potencjał tej historii został bezmyślnie zmarnowany – inspirująca opowieść stała się banalną, krwawą opowiastką. Reżyser chciał zapewne wpasować się w gusta Akademii Filmowej, oddalił się jednak od stworzenia ambitnego dzieła. Być może jednak ten przepis okaże się skuteczny i Gibson, zamiast grać persona non grata na oscarowej gali, wyjdzie z niej z tarczą (i kilkoma statuetkami)? O tym przekonamy się już niedługo.
Niemniej – szkoda.