Prof. Maciej Bernhardt: O strachu w czasie wojny i Powstania Warszawskiego
Zobacz też: 1 września 1939 roku i kampania wrześniowa - jak Niemcy zaatakowały Polskę?
Wielokrotnie podczas różnego rodzaju spotkań, gdy rozmowa dotyczyła kampanii wrześniowej, okresu okupacji, konspiracji, członkostwa w AK, czy udziału w Powstaniu Warszawskim, padało pod moim adresem pytanie: „czy bałeś się?”.
Oczywiście, że się bałem. Z moich obserwacji wynika, że ci, którzy twierdzą, iż nigdy się w takich sytuacjach nie bali, po prostu kłamią. Nie spotkałem dotąd nikogo, kto w żadnej krytycznej (lub tylko potencjalnie krytycznej) chwili nie okazywał w większym lub mniejszym stopniu strachu. Natomiast jego rodzaj natężenie bywały różne i zależały od okoliczności. Nie potrafię przy tym znaleźć żadnej prawidłowości.
Kampania wrześniowa
We wrześniu 1939 roku maszerowałem szosą lubelską, szukając składnicy meldunkowej obrony przeciwlotniczej, w której pełniłem służbę od 2 września, a którą ewakuowano 7 września. Gdy przyszedłem tego dnia na nocny dyżur, nie było już po niej żadnego śladu. Po raz pierwszy naprawdę się bałem – byłem wręcz sparaliżowany strachem podczas nalotu na tę szosę, chyba gdzieś między Garwolinem i Rykami.
Bomby spadły tak blisko mnie, że podmuch jednej z nich zerwał mi czapkę z głowy. Dokoła leżały konie i ludzie porozrywani na strzępy. Niedobitków ostrzeliwano z karabinów maszynowych. Leżałem ukryty za grubym przydrożnym drzewem, przerażony masakrą i kompletnym brakiem jakiejkolwiek reakcji naszego lotnictwa i obrony przeciwlotniczej.
Około dwóch tygodni później byłem żołnierzem lubelskiego batalionu ochotniczego (do końca jego istnienia, to jest przez dwa i pół dnia). Przeszedłem tam swój chrzest bojowy. Brałem udział w potyczce z niespodziewającym się ataku oddziałem niemieckim. Ku memu późniejszemu zdziwieniu nie bałem się wówczas zupełnie. Nie zauważyłem też objawów strachu u moich najbliższych sąsiadów.
W wiele lat po wojnie, rozmawiając ze znajomym psychologiem o ludzkich zachowaniach podczas wojny, doszliśmy do wniosku, że przed tą potyczką wszyscy byliśmy tak przejęci możliwością odpłacenia wreszcie Niemcom, że uczucie to stłumiło naturalne odruchy strachu. Późniejsze pełne zaskoczenie, duże straty Niemców i ich ucieczka wprawiły nas wręcz w euforię. Chwilowy sukces przekroczył chyba nasze najśmielsze oczekiwania.
Okupacja
W okresie okupacji budziłem się wielokrotnie mokry ze strachu, że do drzwi dobija się policja niemiecka i zaraz mnie aresztuje. Działo się tak nawet jeszcze przed podjęciem przeze mnie działalności konspiracyjnej, gdy w domu nie było żadnych zakazanych materiałów ani broni, a także później, gdy dom często nie był już czysty i pozytywny wynik rewizji oznaczał aresztowanie wszystkich domowników, a po męczarniach śledztwa w najlepszym wypadku obóz koncentracyjny.
Bałem się na ulicy na widok niemieckiego patrolu, gdyż nigdy nie było wiadomo, co przyjdzie do głowy jego członkom – kogo zaczną legitymować i rewidować, co znajdą, kogo zatrzymają, dlaczego i do kogo zaczną strzelać.
Radzieckie naloty
Bałem się podczas radzieckich nalotów. Bomby dużego kalibru, zrzucane w nocy z bardzo dużej wysokości na dokładnie zaciemnione miasto, spadały w najbardziej niespodziewanych miejscach (często na budynki mieszkalne, z dala od jednostek i urządzeń wojskowych) i trudno było się nawet domyślić, co było celem ataku.
Pamiętam skutki bombardowania (chyba jesienią 1943 roku), które zniszczyło całkowicie kilka domów mieszkalnych w śródmieściu. Mam przed oczyma widziany rankiem po nalocie kompletnie zniszczony dom na rogu ulicy Śniadeckich i Marszałkowskiej. Zginęło tam wówczas bardzo wiele osób.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Na początku lata 1944 roku „kukurużniki” zrzucały bomby niewielkiego kalibru. Lecąc cichym lotem ślizgowym (przy silniku pracującym na wolnych obrotach) udawało im się przechytrzyć niemiecką obronę przeciwlotniczą i znaleźć się nad miastem na tak niskim pułapie, że działa przeciwlotnicze nie mogły już do nich strzelać, a ogień przeciwlotniczych karabinów maszynowych był w tych warunkach mało celny. Bomby spadały jednak na ogół także w przypadkowych miejscach.
Pamiętam dość silny nalot na kilka (a może kilkanaście?) dni przed Powstaniem. Bombardowanie poprzedziło zrzucenie wielu flar. Nie wiem, gdzie spadły wówczas bomby. Błyski wybuchów widać było z różnych stron, ale w dość dużej odległości od naszego domu przy ulicy Miodowej.
Nikt z naszej rodziny nie schodził do piwnicy pełniącej rolę schronu. Dawno już skutki wcześniejszych bombardowań wykazały, że piwnica domu budowanego pod koniec XIX wieku nie stanowi w takich wypadkach niemal żadnej ochrony. Staliśmy więc w wychodzących na ulicę oknach salonu, obserwując opadające flary i usiłując zgadnąć, co jest celem ataku. Ustawiłem na statywie mój aparat fotograficzny (Kodak Retina) i fotografowałem na tle jasnych flar ruiny stojących po przeciwnej stronie ulicy domów spalonych podczas oblężenia Warszawy w 1939 roku. Zużyłem cały film. Zdążyłem go wywołać i zrobić powiększenia dosłownie tuż przed Powstaniem. Wyszły znakomite zdjęcia, a na jednym z nich widać było nieostry, rozmyty zarys dwupłatowca lecącego tuż nad dachami i ruinami domów. Niestety, wszystkie zdjęcia wkrótce przepadły.
Podczas późniejszego nocnego bombardowania lotniczego byłem na punkcie zbornym po ogłoszeniu pierwszego alarmu powstańczego (odwołanego następnego dnia rano). Był to nieduży, dwupiętrowy domek przy ulicy Podleśnej na Marymoncie. Nie potrafię dokładnie określić, ilu nas – zaalarmowanych żołnierzy drugiej kompanii – tam było. Część znajdowała się w kilku mieszkaniach, a większość, w tym i nasza sekcja, w piwnicy. Od wieczora zajmowaliśmy się przygotowywaniem butelek zapalających przeznaczonych do walki z czołgami. Nalewaliśmy do typowych półlitrowych flaszek od wódki „koktajl” benzynowy”. Przestrzegaliśmy bardzo ostrych zasad bezpieczeństwa – najmniejsza nieostrożność mogła spowodować zapalenie się benzyny i tym samym wywołać bardzo groźny pożar. Nie wszyscy obecni zdawali sobie sprawę z zagrożenia.
Butelki z benzyną
W naszej sekcji Zbyszek Przestępski, student wydziału chemii politechniki, wyjaśnił nam dokładnie, dlaczego następuje zapłon, gdy po rozbiciu butelki jej nalepka nasączona odpowiednią substancją zetknie się z benzyną. Oczywiście taki sam skutek powodowało wylanie „koktajlu” na nalepkę. Butelki były po napełnieniu korkowane, a korki dla zapewnienia dobrej szczelności zalewaliśmy jeszcze smołą podgrzewaną w sąsiedniej piwnicy.
Po wykładzie Zbyszka byliśmy dość przestraszeni, gdyż wydawało się, że pożar, a może nawet wybuch, jest w naszych piwnicznych warunkach tylko kwestią czasu. W nocy, gdy produkcja butelek zapalających była w pełni rozwinięta, zaczął się nalot radzieckich bombowców. Bomby wybuchały gdzieś niezbyt daleko, nawet bardzo blisko. Baliśmy się wszyscy i to raczej wybuchu nagromadzonych butelek zapalających niż bomb, kilku kolegów wyszło w czasie nalotu z piwnicy i położyło się w pobliskich krzakach.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Boernerów
Nad ranem 2 sierpnia, podczas przemarszu z Marymontu do Puszczy Kampinoskiej, druga kompania batalionu „Serb” (później przemianowanego na „Żubr”), a w szczególności jej pluton dwieście trzydziesty siódmy, poniósł ogromne straty (ponad siedemdziesiąt procent stanu) pod Boernerowem.
Przechodziliśmy przez duże puste pole w odległości stu–stu pięćdziesięciu metrów od willi i lasku boernerowskiego, w którym stała część niemieckiej dywizji pancernej. O tym, że w Boernerowie kwaterują Niemcy, wiedzieliśmy w naszej sekcji już od kilkunastu dni. Ostrzeżono nas, aby nie przychodzić do meliny, z której korzystaliśmy przy niektórych ćwiczeniach w Puszczy Kampinoskiej. Zdziwiła mnie trasa naszego marszu, ale doszedłem do wniosku, że przecież nasi dowódcy lepiej znają sytuację niż ja i wiedzą, co robią – jednostka niemiecka musiała już wyjść z Boernerowa, tylko do nas, podchorążych, informacja o tym jeszcze nie dotarła.
Niestety, myliłem się. Znaleźliśmy się przed niemieckimi placówkami, gdy zaczynało świtać. Niemcy przepuścili straż przednią i otworzyli ogień z karabinów maszynowych, gdy główna część kompanii znalazła się na pustym polu. Prawie wszyscy zginęli. To nie była walka, lecz niemal egzekucja. Ja ocalałem przez przypadek. Kilkaset metrów wcześniej, w rejonie Szwedzkich Gór, porucznik Dunin, dowódca plutonu dwieście trzydziestego siódmego, kazał dotychczasowej straży tylnej dołączyć do kolumny (zachowywała się zbyt głośno i szła zwartą grupą, zbyt blisko osłanianej grupy), a mnie i kilku nieznanym mi bliżej kolegom polecił zająć jej miejsce, przypominając, że mamy iść tyralierą i w znacznie większej odległości od głównej części oddziału.
Dochodziliśmy do brukowanej kocimi łbami drogi łączącej Boernerów z Wawrzyszewem, za którą znajdowało się wspomniane uprzednio pole, gdy Niemcy otworzyli ogień. Czołgając się, udało nam się dotrzeć na około sto–sto pięćdziesiąty metr wgłębi tego pola. Widziałem przed sobą ciała poległych kolegów; doczołgałem się do śmiertelnie rannego dowódcy mojego plutonu, porucznika Dunina. Sytuacja była beznadziejna. Nie widziałem żadnych szans na dotarcie do przedniej części kolumny, której być może udało się przedostać do widocznych na horyzoncie kęp drzew i krzaków, ani też możliwości wycofania się w stronę Bielan.
Zdawałem sobie sprawę, że moja narzeczona (Hanka Rychłowska) oraz przyjaciele i koledzy (Andrzej Krupiński, Zbyszek Przestępski, Jurek Miller, Waldek Misiorowski, Staszek Witoszyński), którzy szli w środkowej części kolumny, najprawdopodobniej zginęli. Moje obawy były niestety słuszne, myliłem się tylko w przypadku Staszka Witoszyńskiego, który nieco wyprzedził w marszu pozostałych.
Nie wiem, jak udało mi się wycofać, dotrzeć przez zupełnie nieznany teren na Bielany i tam spotkać kolegów z naszego plutonu na wysuniętej placówce, o istnieniu której nie miałem pojęcia i której nie powiadomiono o wymarszu całej kompanii do Puszczy Kampinoskiej.
Wiedziałem, że Powstanie nie będzie łatwym przedsięwzięciem, ale w najczarniejszych myślach nie liczyłem się z tym, że już w pierwszych jego godzinach zginie Hanka i wszyscy moi najbliżsi koledzy. Byłem przytłoczony rozwojem wydarzeń, rozumiałem też, że moja sytuacja jest beznadziejna. Byłem zrezygnowany. Nie bałem się. Wiedziałem, że czeka mnie taki sam los. Albo Niemcy w końcu mnie zobaczą, albo natknę się na nich, wędrując przez zupełnie nieznany mi teren.
Wszyscy liczyliśmy się z tym, że podczas walk powstańczych muszą być ofiary, może nawet duże. Nie mieliśmy wątpliwości, że będziemy walczyć z doskonale wyszkoloną i wyposażoną regularną armią. Wierzyliśmy, że Powstanie jest świetnie przygotowane, podobnie jak ufaliśmy w umiejętności naszych dowódców.
Nie bałem się. Byłem zrozpaczony i wściekły, że nie miałem do tej pory i już nie będę miał okazji wziąć udziału w walce i że przez głupotę i fanfaronadę dowódców nasza kompania poniosła tak ogromne straty.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Dworzec Gdański
Brałem udział w drugim natarciu na dworzec Gdański. Pierwsze, sprzed kilku dni, nie udało się, atakujący zaś ponieśli wielkie straty. Drugie zostało wsparte przez oddziały przybyłe z Kampinosu i zasilone przyniesioną przez nie bronią i amunicją. Atak się nie udał. W czasie walki zginął jeden z moich amunicyjnych, „Bończa”, a mnie samego przed postrzałem w brzuch uchroniła prawdopodobnie rękojeść mojego rewolweru. Czy się bałem? Chyba jednak nie. Pamiętam wściekłość z powodu zmarnowania wystrzelonego bez zapalnika pocisku do PIAT-a, wściekłość, że dwa następne pociski moi amunicyjni podali mi również bez zapalników i musiałem wołać, aby mi je dorzucili. Pamiętam zadowolenie, gdy zamilkły kolejno dwa gniazda karabinów maszynowych i bezsilną złość, że nie miało to większego wpływu na natężenie ognia i naszą sytuację. Pamiętam wreszcie potworne zmęczenie i przerażenie, że nie udało się ściągnąć z pola rannego „Bończy”. Chyba jednak się nie bałem. Nie było na to czasu i sił.
Dalekie bombardowanie
Pod koniec sierpnia „odpoczywałem” na posterunku wewnętrznym w budynku straży ogniowej. Był to posterunek „ulgowy” na drugim (trzecim?) piętrze z doskonałym widokiem na przedpole. Niemcy dotychczas nigdy z tego kierunku nas nie atakowali, a ukształtowanie terenu i rozmieszczenie naszych sił powodowały, że ewentualne uderzenie było tu raczej mało prawdopodobne. Należało jednak uważnie obserwować przedpole, bo licho wszak nie śpi, ja zaś byłem bardzo zmęczony i walczyłem ze snem. Wydaje mi się, że chwilami spałem z otwartymi oczami.
W pewnej chwili usłyszałem daleki warkot silników lotniczych i natychmiast się ocknąłem. Wydawało mi się, że samoloty są tuż-tuż. Rozglądając się po niebie, ze zdumieniem zobaczyłem daleko po prawej stronie trzy sztukasy, które kolejno zrzuciły bomby, zrobiły nawrót i zrzuciły następne. Samoloty były dobrze ponad kilometr ode mnie. Pamiętam, że byłem przerażony ich widokiem, chwyciłem przypisany do tego posterunku włoski pistolet maszynowy i z największym wysiłkiem, dosłownie trzęsąc się ze strachu, powstrzymałem się od – całkowicie bezsensownego – strzelania w ich kierunku. Równie skutecznie można by strzelać do tych samolotów z procy. Wkrótce przyniesiono na posterunek obiad. Wcześniej byłem głodny i nasłuchiwałem, czy nie nadchodzi łączniczka lub zmiennik z menażką gorącej, gęstej zupy. Byłem głodny, ale teraz nie mogłem jeść.
Wielokrotnie zastanawiałem się później, skąd pojawił się w opisanej sytuacji tak okropny, paraliżujący i nieuzasadniony w tym wypadku strach oraz przemożna chęć bezsensownego strzelania. Doszedłem do wniosku, że był to chyba skutek wielkiego przemęczenia – przecież od dłuższego czasu byliśmy wciąż w ogniu.
Po latach, wspominając i analizując rozmaite sytuacje i wypadki powstaniowe, siedziałem kiedyś nad planem Warszawy. W pewnej chwili nastąpiło olśnienie: przecież pole obserwacji z tamtego posterunku obejmowało ulicę Miodową, na której stał mój dom! Oczywiście budynki zasłaniały samą ulicę, ale można było obserwować to, co działo się nad nią. A właśnie tam widziałem pikujące sztukasy. Wiem, że moja Matka, Siostra, Siostrzeniec i Matka Hanki zginęły 26 sierpnia między 13.30 i 14.30 w naszym zbombardowanym przez sztukasy domu przy ulicy Miodowej 9.
Służbę na tym ulgowym posterunku pełniłem dwa razy. Pierwszy raz około 18 sierpnia, gdy wyznaczono mnie omyłkowo i po godzinie byłem z powrotem w plutonie, po raz drugi zaś mniej więcej tydzień później. Nigdy nie udało mi się ustalić dokładnej daty, ale 26 sierpnia jest bardzo prawdopodobny, a godzinę bombardowania mogłem ustalić w miarę dokładnie. Obiad na posterunki roznoszono – jak na warunki bojowe – bardzo punktualnie: około godziny 14.00.
Nie mogę oprzeć się myśli, że mój przeraźliwy strach na posterunku i niczym nieuzasadniona, absurdalna chęć strzelania do nurkujących stukasów pojawiły się wówczas, gdy ginęli moi najbliżsi. Nie mogę udowodnić tego w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości, ale czym uzasadnić paraliżujący strach i takie bezsensowne moje zachowanie?
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Redakcja: Roman Sidorski