Problemy szersze, czyli dlaczego tekst Przemysława Mrówki nic nie da
Przeczytaj: Niewłaściwi adresaci, czyli dlaczego list otwarty Rafała Ziemkiewicza nic nie da
Półtora roku temu na tutejszym portalu opublikowałem tekst „Historycy obudźcie się!”. Był on apelem do środowiska historycznego o większy udział w życiu publicznym, o zaangażowanie w kształtowanie opinii oraz gromienie mitów i przekłamań rozsiewanych przez ludzi uzurpujących sobie prawo do historycznego edukowania społeczeństwa. Fakt, że po takim czasie mój kolega Przemysław Mrówka przypomina o tym problemie pokazuje, że jest on nadal palący, a historycy pozostają w nieznośnej hibernacji. Skąd więc moja chęć do głosu polemicznego? Wszak autor nie napisał niczego z czym bym się z gruntu nie zgadzał. Owszem wolałbym, żeby debata historyczna nie była zespołem ruchów pozorowanych, w których dzieje są jedynie pretekstem, a nie inspiracją. Marzę żeby z gmachów instytutów, wydziałów i pracowni na całą Polskę rozlał się publicystyczny zapał, który w proch zmiecie partaczy. Tyle że jednocześnie zdaję sobie sprawę, że to utopia.
Problem pierwszy: Zawód historyk
Kim jest dzisiaj historyk (oczywiście czynnie uprawiający wyuczony zawód)? W większej masie nauczycielem, w nieco mniejszej pracownikiem akademickim lub muzealnym, a tylko w śladowej części osobą współpracującą z mediami lub tzw. wolnym strzelcem. W naszej utopii ideałem byłoby gdyby osoby zatrudnione na uniwersytetach, zamiast ukrywać swoją wiedzę w książkach czytanych przez redaktorów i kilku kolegów (lub koleżanek), wychodziły na zewnątrz, brylowały w telewizjach, oblegały radiostacje, a od ich popularnonaukowych woluminów zawieszałyby się linie produkcyjne. Tyle, że nikt od nich tego nie wymaga! Wręcz przeciwnie, żadne systemy ocen, kwalifikacji, czy awansu zawodowego nie uznają takiej działalności za kluczową, a jedynie poboczne hobby. Owszem, z pewnością wiele barier tkwi w mentalności, ale obecny system jedynie ją pogłębia. Jeśli weźmiemy pod uwagę kryzys demograficzny jaki dotyka uczelnie, a szczególnie kierunki humanistyczne, działalność naukowa zamienia się w wojnę o punkty, które stają się fundamentem wszelkiego bytu. Czy tak skrojony historyk znajdzie czas, aby debatować o przyczynach II wojny światowej nie tylko z red. Ziemkiewiczem, ale także Mrówką i Adamkiewiczem razem wziętymi?
Pytanie zresztą czy nawet gdyby stworzono na uczelniach idealne warunki do działalności wykraczającej poza szarą rzeczywistość szkół wyższych, to czy każdy z historyków miałby obowiązek wychodzić ze swoją wiedzą poza akademickie opłotki? Moim zdaniem nie. Owszem są wśród naukowców ludzie obdarzeni niezwykłą charyzmą, którzy potokiem swoich słów wprowadzają słuchaczy w orgiastyczny trans, ale nie są tacy wszyscy, ani nawet nie większość. Czy to źle? Też niekoniecznie. Są wśród nich wybitni „dłubacze”, których badania – choć najczęściej wykpiwane – później pozwalają na kształtowanie sążnistych syntez, czy mniej lub bardziej poważnych publicystycznych riszerczów. Być może oni nigdy nie ruszą bryły z posad świata, ale stanowią w całym środowisku historycznym rolę niepozornego elementu, bez którego cała ta machina nie ma większego sensu.
Problem drugi: Chodźmy, nie chcą nas tu…
Oczywiście zarówno problemy organizacyjne, jak i czasem mentalnościowe, można czasem przeskoczyć. Skoro nagminnie robią to mistrzowie socjologii lub nauk politycznych, to dlaczego nie historycy? Tu powstaje jednak pytanie dużo poważniejsze. Czy ktokolwiek chce posłuchać dziejopisów, czy ich opinia jest jakkolwiek ważna i czy wreszcie ich zdanie może być na tyle wyraziste, aby mogło zainteresować uczestników debat wszelakich? Nie widzę przypadku w tym, że red. Rafał Ziemkiewicz wysyła swoją książkę do polityków. To dużo ciekawszy kąsek niż stanięcie tegoż samego redaktora w szranki z uniwersyteckimi mędrcami, którzy albo przystroiliby go wieńcem laurowym, albo rozszarpali na strzępy. Najpewniej nie zrobiliby zresztą ani jednego, ani drugiego, lecz sędziwie rozsądzili wszystkie za i przeciw, co oczywiście mało kogo by interesowało.
Celem publicystki historycznej uprawianej w dyskursie medialnym nie jest edukacja historyczna, ale utwierdzanie czytelników w poglądach, które już posiadają. Nikt nie chce wyjaśniać historii i rzeczywistości, ale dopasowywać fakty do istniejącego już oglądu. Czy historyk – który chce uchodzić za w miarę możliwości obiektywnego – wpisze się w takie wymagania? Najpewniej nie. Nie jest wszak potrzebna wiedza, ale amunicja, która skutecznie rozszarpie wroga, pozbawi go cnót i pozostawi po sobie jedynie smugę cienia. Historyk dzielący włos na czworo nie jest w tym kontekście ciekawy – wręcz przeciwnie – zakłóca przewidywalność dyskusji, a przecież nic tak nas nie pasjonuje, jak czternaście razy obejrzane seriale, które najlepiej żeby były naszym własnym lustrem. Dziejopis do takiej wizji nie pasuje, a czasem nawet nie chce szczególnie pasować mając na uwadze swoje nazwisko. Nie można więc mówić, że jako historycy przegrywamy walkę o świadomość historyczną. Tu żadnej walki nie ma, bo historia nie jest jej przedmiotem. Przedmiotem jest współczesność, do której przeszłość jest li tylko dowolnie kształtowaną plasteliną.
Róbmy swoje!
Tekst Przemysława Mrówki być może obudzi czyjeś sumienie, może trafi do osoby, która swój ewangeliczny talent trzyma w szczelnej chuście. Na wiele bym jednak nie liczył. Atmosferę marazmu może jedynie przerwać hasło proste, acz zawierające dużą część mądrości świata: róbmy swoje! Utopią jest opinia, że ktoś zacznie się liczyć z historykami, gdy masowo wyjdą oni na ulice miast i miasteczek zanosząc swoje zoptymalizowane tomiszcza na wiejskie opłotki. Nie oznacza to oczywiście, że ma pozostać tak jak jest. Zmiana musi iść jednak w zupełnie innymi kierunku – przyjęcia, że nie ma jednego wzorca historyka, a każdy z nas posiada swoje umiejętności, możliwości i charaktery. Sens w tym, aby w stu procentach je wykorzystywać.
Rację ma więc mój kolega, że podstawą byłoby wyzbycie się negatywnego pojęcia „popularyzatora”, który ciągle w środowisku historycznym bywa synonimem tego gorszego, pozbawionego głębszych umiejętności, nie wydarzonego adepta nauk historycznych, którego bezustannie należy poprawiać i uszczegóławiać. Z drugiej zaś strony wszyscy następcy Szajnochy i Jasienicy powinni przestać wymagać od całego środowiska, aby podzielało ono ich popularyzatorski entuzjazm. Sęk w tym, żeby obydwie strony uznały się za jedno środowisko historyczne, przed którym stoi jeden wyraźny cel – edukacja historyczna… oczywiście wszystkich, którzy uważają, że jeszcze coś czego chcą się nauczyć.