Prezydencki miesiąc
Jako urodzony demokrata nienawidzę nadmiernego celebrowania organów władzy, czy otaczania ich przesadnym majestatem. Niestety w Polsce „z woli narodu” nadal rozumiane jest przez niektórych jako „z Bożej łaski”, a władza traktowana jest z sakralnym namaszczeniem. Rodzima specyfika ma jednak charakter odwrotnie proporcjonalny – im niższa jest ranga wybrańca, tym traktuje się go z tym większą estymą. Choć to paranoiczne hołdowanie posłom, senatorom, premierom, burmistrzom, wójtom i innym, którzy ludzką wolą postawieni zostali na piedestał, irytuje mnie niezmiernie, znajduję w swojej kontestacji jeden wyłom, w którym uznaję, że celebracji jest za mało.
9 grudnia obchodziliśmy 90. rocznicę wyboru pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej. Tego samego dnia wspominać mogliśmy, że 22 lat wcześniej Polacy po raz pierwszy udali się do urn, aby w II turze przypieczętować elekcję Lecha Wałęsy na urząd prezydencki. De facto cały grudzień wypełniony jest reminiscencjami dotyczącymi prezydenckiej godności. W grudniu urzędowanie rozpoczęli Stanisław Wojciechowski, Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński. Dwóch pierwszych prezydentów III RP w ostatnim miesiącu roku kończyło swoje kadencje. Umyka gdzieś też wczorajsza wspaniała rocznica przekazania insygniów władzy prezydenckiej przez Ryszarda Kaczorowskiego Lechowi Wałęsie, która klamrą spinała historię II i III RP.
Ze wszystkich rocznic jedyne godne miejsce zajęło wspomnienie zabójstwa prezydenta Gabriela Narutowicza. Tragiczność wydarzenia, jego sensacyjny charakter – tak pasujący do modelu współczesnej narracji – czy wreszcie możliwość wplątania go w dzisiejsze spory polityczne, nadał dniu 16 grudnia szczególny charakter. Nie prezydent był w nim ważny, lecz mord, który można było rozważać, rozpatrywać, szukać winnego i oczywiście wysnuwać z tego teorie na temat teraźniejszości. O samej prezydenckości, nawet najbardziej zagorzali zwolennicy republikanizmu i demokracji, jakoś zapomnieli.
W pewnym sensie zupełnie się temu nie dziwię. Problem rangi urzędu prezydenckiego jest chyba największa schizofrenią dzisiejszego życia politycznego. Z jednej strony do powszechnych wyborów stają zazwyczaj partyjni liderzy, podkreślając udziałem w tym szaleńczym wyścigu wagę godności prezydenta. Zresztą sama wola narodu jest szczególnie nobilitująca, sprawiając, że prezydenci mają mandat silniejszy niż jakikolwiek inny polityk. Z drugiej jednak nie idą za tym jednak równie silne uprawnienia, a wręcz przeciwnie, pomimo wspomnianej mocy urzędu, niewiele stoi na przeszkodzie, aby premier obecnego rządu nazwał go „żyrandolem”.
Problem leży jednak nie w możliwościach działania, lecz głębokim niezrozumieniu jego roli. Refleksja nad prezydenckością jest miałka i w wielu przypadkach ogranicza się do argumentów za wzmocnieniem jego pozycji lub osłabieniem. Brakuje w niej sięgania do historycznej tradycji, która nakreśla w pewien sposób, kim prezydent może być, a kim raczej być nie powinien. Wydaje się zresztą, że dzisiejsza konstytucja w najlepszy możliwy sposób z tych kontekstów korzysta, stawiając prezydenta w roli podobnej (choć nie tożsamej) do starożytnego ajsymnety-rozjemcy. O dziwo wpisuje się w to środowisko polityczne, w którym utrwalił się zwyczaj zrzekania się przynależności partyjnej po ewentualnym wyborze na urząd prezydencki. Rozumieją to też Polacy, co udowodnili po tragicznej śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ubolewać można przy tym można jedynie, że część sceny politycznej odruch solidarności z urzędem prezydenta utożsamiła z uwielbieniem do konkretnej osoby, co – w moim przekonaniu - było znaczącym nadużyciem. Żadne przepisy prawne, ani nawet odbiór społeczny, nie jest jednak w stanie wypełnić istoty bycia prezydentem i poglądów na temat.
Być może w takiej refleksji pomogłoby ustanowienie jednego grudniowego dnia dniem prezydenckim. Nie chodzi tu o kolejne wielkie święto narodowe, którego celebracja pochłonęłaby ogromne koszty. Warto jednak zastanowić się nad dniem, któremu mogłoby towarzyszyć zarówno wspomnienie o byłych prezydentach, jak i debata nad współczesną ich rolą. Rozpatrywanie 90. lat polskiej tradycji prezydenckiej wyłącznie z perspektywy politycznego mordu, wydaje się być całkowitym rozminięciem z ważnym dla naszej państwowości wymiarem tej godności, którym jest nie tylko zakres obowiązków osoby prezydenta, ale przede wszystkim wyraźna symbolika jedności, suwerenności i demokratycznego charakteru państwa. Nie należy możliwości ustanowienia takiego dnia rozpatrywać w kontekście upamiętnienia konkretnej osoby. Nie jej dotyczyłoby święto, lecz urzędu, który - choć może nie jest to odczuwalne - jest w rodzimej historii mocno zakorzeniony.
Felietony publikowane w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.