Powstania śląskie oczami dziecka
Nikt nie wiedział, po co wujek Francik tak często jeździ do Ustronia, Pszczyny i Cieszyna. Krewni domyślali się, że wozi rozkazy Polskiej Organizacji Wojskowej. Chłopiec cieszył się, że bracia się pogodzili, ale trochę miał im za złe, że nie zabierają go do Ula. Tak nazywano piętrowy dom, w którym mieściły się przeróżne stowarzyszenia polskie. Miały tam siedzibę chór, teatr, towarzystwo gimnastyczne Sokół, polskie związki zawodowe i dziesiątki innych organizacji. I było tam rojno i gwarno jak w ulu.
Gdy brat ojca zatrzymał się u rodziny w czasie kolejnej podróży, Gustlik postanowił pociągnąć go za język.
– Wujku, czy to prawda, że gołębie mogą przenosić listy? – zagaił niewinnie.
– Tak. Podobno w czasie wojny przenosiły rozkazy spisane na zwitkach papieru. Depeszę wkładano do kapsułki i przyczepiano do nogi latającego posłańca – wujek nie wyczuł podstępu.
– Moje wróciły z Mysłowic do Bytomia. Myślisz, że z Cieszyna też by trafiły?
– Oczywiście. Pokonują ogromne odległości. Jeśli są zmęczone, szukają miejsca, gdzie mogą odpocząć, nabierają sił i lecą dalej w kierunku gniazda. Do Cieszyna będzie jakieś osiemdziesiąt kilometrów. Pokonałyby taki odcinek w niecałą godzinę.
– Pewnie dlatego nazywane są gołębiami pocztowymi – zgadł ośmiolatek.
– Ano. Myślę, że roznosiły wiadomości dużo wcześniej, nim wymyślono urzędy pocztowe – uśmiechnął się wujek. – A dlaczego miałyby kursować akurat z Cieszyna do Bytomia? – spojrzał na chłopca podejrzliwie.
– Tak sobie… żebyś nie musiał pedałować na rowerze. Wujek popatrzył na niego kpiąco i zamyślił się.
– Nie zawsze gołąb dolatuje do domu. Zdarza się, że padnie ofiarą jastrzębia. Gdy usiądzie na hałdzie, może go złapać zdziczały kot. A bezrobotni stawiają pułapki na ptaki, bo nie mają czego do garnka włożyć – westchnął. – Ale nikt go nie obszukuje, nie pyta o dokumenty i cel podróży – kombinował August.
– Co racja, to racja. Choć podczas wojny strzelano do nich. Żołnierze domyślali się, że to latający kurierzy.
– Mówiłeś, że do Cieszyna doleciałyby bez trudu. Nie musiałyby się nigdzie zatrzymywać dla złapania
oddechu.
– Prawda, ale twoje pocztowce tam nie polecą – rozłożył ręce.
– Dlaczego?! Nie są gorsze od innych – obruszył się Gustlik.
– Bo gołąb zawsze frunie do gniazda. Gdybym wypuścił je na Śląsku Cieszyńskim, znalazłyby drogę na swoje podwórko, ale w przeciwnym kierunku nie polecą. Mają niesamowity instynkt odnajdywania drogi do domu, ale nie wybierają się na wycieczki w miejsca, do których nic ich nie ciągnie.
– Ale… Jeśli moje trafiają tutaj, to ptaki hodowane w Cieszynie albo Pszczynie można wypuszczać od nas, żeby dotarły do swoich. Tak na krzyż – chłopiec rozwiązał
problem ptasiej komunikacji.
– Co ty knujesz? – zapytał wujek.
– Niemcy mogą aresztować posłańca. Jeśli znajdą przy nim rozkazy, to go wsadzą do więzienia. Męczysz się jazdą na rowerze i dużo ryzykujesz. Sam mówiłeś, że żandarmi codziennie kogoś zgarniają za samo mówienie po polsku.
– Tak to jest, gdy się szykuje powstanie. Polują na nas.
– To dlaczego nie chcesz, żeby gołębie ci pomogły?
Wujek potarł czoło i spojrzał w stronę gołębnika.
– Mogę ci tylko obiecać, że gdy pojadę do… gdzieś dalej, to zabiorę twoją parkę i wypuszczę je daleko od domu.
– Z tajną wiadomością?
– Na początek to raczej z kartką świąteczną! – roześmiał się. – Może patałachy wrócą do grudnia.
Gołębie latały po kilka razy w tygodniu. Wujek zabierał oba, by, jak mówił, nie było im smutno po drodze.
Gustlik wiedział, że prawdziwy powód jest inny. Gdyby jeden nie doleciał, drugi dotarłby z wiadomością. Bał się o swoje ptaki, ale był dumny, że robią coś ważnego. Co prawda, najczęściej przynosiły krótkie pozdrowienia od Francika, ale bywało, że na świstku drobno zapisanym ołówkiem kopiowym widniały jakieś cyfry lub wyrazy i skróty. Z tymi karteluszkami chłopiec biegł czym prędzej do Ula i oddawał je mężczyźnie, który siedział w szatni. Raz czy dwa dostał nawet cukierka. Chciał odmówić, bo służył sprawie narodowej, a nie dla nagrody, ale słodycze były rzadkością, więc uznał, że świat się nie zawali, jeśli ulegnie pokusie.
Rodzice początkowo niechętnie patrzeli na te zabawy w kuriera, bo stale obowiązywał stan oblężenia i na ulicach bywało niebezpiecznie. Potem uznali, że ośmiolatek biegnący chodnikiem nie budzi podejrzeń.
W sierpniu 1919 roku było już wiadomo, że powstanie zbliża się wielkimi krokami. Najpierw wybuchł potężny strajk w obronie zwolnionych z pracy Ślązaków. Ledwie się skończył, miasto obiegła wiadomość, że w Mysłowicach kompania wojska oddała salwę do tłumu górników, którzy przyszli z rodzinami po wypłatę. Oprócz mężczyzn zginęły dwie kobiety i chłopiec. W Bytomiu zawrzało. Ojciec przyniósł z Ula wiadomość, że powstańcy zajęli Tychy, a w Paprocanach zdobyli armaty i karabiny maszynowe. Lada chwila walki mogły ogarnąć cały Górny Śląsk.
Tego samego wieczora tata z Augustem przenieśli do piwnicy zapasy jedzenia i cenniejsze przedmioty.
– Tato, idziesz do powstania? – spytał Gustlik.
– Na razie idę się zdrzemnąć, bo na miejscu zbiórki oddziału mam być po północy. Tam dostaniemy broń.
Chłopiec dziwił się, jak można spokojnie zasnąć na kilka godzin przed bitwą, ale ojciec tłumaczył, że nauczył się tej sztuki na froncie. Nie chwalił się wojennymi dokonaniami, nie mówił, ilu Francuzów zastrzelił, ale wygadał się kiedyś, że po paru miesiącach w okopach ludzie zasypiają nawet przy huku armat.
– A co z gołębiami?
– Podsyp im ziarna i zamknij drzwiczki. W gołębniku będą bezpieczne. Jutro będzie głośno. Wstaw im blaszankę z wodą do środka… Tak, lepiej niech nie krążą nad miastem. Wy też nie wyłaźcie bez potrzeby na podwórko. Nie podchodźcie do okien, a gdyby strzelano gdzieś w pobliżu, zamknijcie mieszkanie i schowajcie się w piwnicy.
Matka przytuliła się do ojca, ucałowała go. Do Gustlika dotarło, że powstanie niewiele się będzie różniło od wojny, z której tato niedawno wrócił. Martwił się o niego i chciał iść z ojcem i walczyć z bronią w ręku. Tłuc szwabów i przyłączyć Śląsk do Polski. Jednocześnie wolałby, by ojciec nie wychodził z domu i nie nadstawiał karku. Objął go, a ten pogłaskał syna i powiedział, że niedługo wróci. Potem położył się spać. Na krześle wisiał wojskowy pas z ładownicami* i torba, do której mama zapakowała mały bochenek chleba i kawałek suszonej kiełbasy.
Ten tekst jest fragmentem książki Kazimierza Szymeczki „Gołąbek niepokoju”:
Siedzieli w piwnicy. Kobiety odmawiały różaniec, a pan Antoni wyglądał przez okienko. Gdzieś za miastem basowo dudniła artyleria, a bliżej terkotały bezustannie karabiny maszynowe. Co jakiś czas słychać było, jak ktoś biegnie ulicą. Gustlik wsłuchiwał się w rozkazy wydawane raz po niemiecku, innym razem po polsku. Po tupocie butów odróżniał już wojsko od powstańców. Trzewiki Niemców były podkute i cięższe.
Chłopiec co rusz starał się zobaczyć, czy gołębnik nie uległ zniszczeniu, ale dziadek odganiał go od okna. Pocieszał się, że walki toczą się gdzieś w centrum. Może Ślązacy próbowali zdobyć koszary? Tam były zapasy broni i amunicji.
– O, samolot! – sąsiad wykręcił głowę i spojrzał w niebo.
Tym razem chłopiec nie dał się odpędzić. Stanął na palcach i oparł dłonie o parapet.
– Nasz? – spytał z nadzieją.
– Niemiecki. Polska walczy teraz z bolszewikami. Nie wyśle nam na pomoc aeroplanów. Ani żadnych innych wojsk… – dodał ciszej.
– Trudno. Sami wygramy – pocieszył go August.
– W Warszawie już wiedzą, że walczymy. Za dwa, trzy dni wiadomość dotrze do Paryża i Londynu.
– Ale my nie chcemy dołączyć do Francji, tylko do Polski – obruszył się Gustlik.
– Niedawno skończyła się wojna. Teraz wielkie państwa Europy muszą się dowiedzieć, że Niemcy łamią prawo i postanowienia po niej zawarte. Dlatego wybuchło powstanie.
– A taki samolot… Gdyby gołąb zderzył się z nim…? – chłopak poczuł niepokój.
– To będzie po ptokach. Nie ma szans. Ale żaden lotnik nie strzela do pocztowców – próbował pocieszyć małego hodowcę. – Pewnie leci gdzieś poza miasto sprawdzić, czy powstańcy nie zajęli mostów i linii kolejowych. Tu nie będzie atakował. W tym momencie od strony koszar dobiegł odgłos
wzmożonej kanonady. Rytmiczny terkot broni maszynowej mieszał się z nierówną palbą karabinów i hukiem granatów.
– Odsuń się od okna! Nasi znowu atakują koszary. – Dziadek pociągnął chłopca w głąb piwnicy.
Gustlik bał się o ojca, który z oddziałem nacierał na niemiecki garnizon. O wujka, który zniknął gdzieś na kilka dni przed powstaniem. O gołębie, które mogły oberwać zabłąkaną kulą. Bezpieczny świat skurczył się do rozmiarów piwnicy.
Za drzwiami podziemnego schronu mógł czaić się listonosz. Ten sam, który ma pełną torbę złych wiadomości. Zapewne współpracował z Niemcami. Czekał na śmierć walczącego, by dostarczyć jego rodzinie list. A jeśli było mu obojętne, kto ginie? Może złośliwy potwór lubił dręczyć i Prusaków, i Ślązaków? Tak czy owak, był posłańcem śmierci, a ojciec i wujek walczyli gdzieś po drugiej stronie drzwi do piwnicy.
Ojciec wrócił po tygodniu.
– Pakujemy się. Pan Antoni dopilnuje mieszkania. Ładujemy cenne rzeczy na wózek i ewakuujemy się na polską stronę.
– Co to znaczy, że się wakujemy? – spytał August.
– Po prawdzie, to uciekacie. Wycofujecie się za graniczną rzekę. – Przybrany dziadek stanął w drzwiach.
– A gołębie?
– Będę je miał na oku – uśmiechnął się sąsiad.
– Cały czas były zamknięte w klatce? – zdziwił się ojciec.
– Sam mówiłeś, że tak bezpieczniej. Była strzelanina, latały samoloty, więc…
– Otwórz kratki i wysyp im spory zapas ziarna na podłogę – zadecydował tato.
Syn pobiegł do ptasiego domku. Pomyślał, że cała ta ewakuacja niczego dobrego nie wróży. Wyjeżdżają na dłużej i dlatego trzeba pocztowcom zostawić zapas karmy, który wystarczy na dwa miesiące. A co potem? Jak dadzą sobie radę bez opieki?
Spojrzał na parkę przyjaciół i pociągnął nosem.
– Wrócę, gdy tylko będę mógł. Obiecuję.
Czerwonawy samczyk przekrzywił łebek, jakby się zastanawiał, czy Gustlikowi można zaufać. Biała samiczka nie zawracała sobie głowy takimi drobiazgami. Wyleciała rozprostować skrzydła po tygodniu przymusowego aresztu.
Wózek był lekki, bo cennych rzeczy mieli niewiele. Meble zostawili w zamkniętym mieszkaniu, a pierzyny i poduszki pan Antoni zabrał do swojej kawalerki. Wędrowali cały dzień, aż dotarli do miejsca, które ośmiolatek niedawno widział. Wieża Bismarcka, z której wypuszczali gołębie, wyglądała na opuszczoną. W budowli widać było dziurę po pocisku artyleryjskim, a ściana była osmalona. Tato zauważył, że syn przygląda się zrujnowanej fortecy.
– Powstańcy ją zdobyli. Urządzili tu sobie punkt obserwacyjny, arsenał i miejsce dowodzenia. Dopiero gdy kilka pocisków z cięższych dział trafiło w basztę, trzeba było opuścić stanowisko.
– Dlaczego tędy idziemy? Jesteśmy już prawie w Mysłowicach.
– Chłopca bolały nogi.
– Tu nikt nie pyta o dokumenty. Wieczorem przyjdą ludzie, którzy pomogą nam przedostać się do Polski. Popłyniemy łódką – uśmiechnął się. – To dopiero wyprawa!
– Fajnie. A przez most nie da rady? – August nie był zachwycony kolejną atrakcją.
– Na granicznych mostach Niemcy kontrolują każdego. Nie daliby nam przejść.
Chłopiec spojrzał na zachodzące słońce. Przez moment wydawało mu się, że rozpoznaje gołębie krążące nad brzozowym zagajnikiem i hałdami. Pomyślał, że jego parka też lata nad kordonem wojsk i nie musi obawiać się prześladowań. Ptaki krążyły nad Górnym Śląskiem, nie przejmując się podziałami i przegranym powstaniem.