Powstania, rewolucje i Republika Książki
Polska znana jest ze szlachetnych zrywów. Zero kalkulacji, kunktatorstwa, wyczekiwania czy taktycznych i strategicznych rozgrywek. Albo powstanie, albo bój do upadłego, albo Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy i szturm z bagnetami na czołgi. Nawet rozumiem ten sposób myślenia, bo sam jestem Polakiem i gdzieś tam w duszy pokwikuje mi rycerz, a jego biały koń dopomina się o owies. Jak kompania wojska ze mną zadrze, to nie ma zmiłuj, rzucę się na kompanię z bronią, jakiej naprędce dopadnę, choćby były to gołe widły… Że z góry wiadomo, jak to się skończy? Cóż z tego? Rozum rozumem, a ułańska fantazja ułańską fantazją.
Elitarna republika?
Dlaczego akurat teraz przypomniał mi się Don Kichot? Z dwustu czterdziestu trzech i pół miliona powodów. Tyle właśnie obiecał nasz Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Bogdan Zdrojewski, na rozwój bibliotek i akcje wydawnicze w ciągu trzech lat. Wszystko niby wygląda, przynajmniej na pierwszy rzut oka, bardzo przyzwoicie. O katastrofalnym stanie czytelnictwa w Polsce wiemy od lat, można zatem powiedzieć, że nareszcie władze dostrzegły problem i chwała im za to, iż próbują na ten problem zareagować. Powstała Republika Książki, w której skład weszli, jak czytamy „twórcy kultury wysokiej i popularnej, działacze organizacji pozarządowych, czołowi dziennikarze, wydawcy, księgarze, naukowcy, przedstawiciele świata mediów i biznesu”, a patronat nad przedsięwzięciem objęła małżonka prezydenta, Pani Anna Komorowska.
„Celem Republiki Książki jest stałe, intensywne wspieranie i koordynacja wszystkich działań na rzecz rozwoju czytelnictwa i bibliotek w najbliższych latach, tak, by dostęp do kultury i wiedzy był jak najszerszy. Republika Książki jest wyrazem wspólnej troski o losy polskiej kultury i polskiego państwa, dbałości o powodzenie przyszłych pokoleń. U podstaw Republiki Książki leży przekonanie, że biblioteki, szczególnie w małych miastach i wsiach, powinny stać się centrami lokalnych środowisk, bramami dostępu do wiedzy i kultury”.
Problem dostępności?
Pięknie brzmi, prawda? A suma 243 500 000 działa na wyobraźnię. Dokładnie rozpisana na kwoty wygląda następująco: 150 mln zł na budowę i modernizację bibliotek gminnych rozłożone na trzy lata, 15 mln na zaopatrzenie tych bibliotek, 6 mln rocznie (!) na wspieranie wydawców, 8,5 mln rocznie (!) na rzecz poprawy społecznego wizerunku książki, 35 mln na digitalizację zasobów bibliotecznych. Jestem pod wrażeniem. Widzę tylko dwa maleńkie, jak najmniejsze śrubki w silniku samolotu, problemy. Po pierwsze: o stanie czytelnictwa w Polsce wcale nie przesądza brak dostępu do słowa pisanego. Widać to najlepiej na przykładzie Warszawy. Na każdym osiedlu znajduje się kilka bibliotek. Ruch w nich jest, owszem, ale bez przesady. Po pierwszych kilku miesiącach od daty zakupu przez bibliotekę jakiegoś bestselleru (zazwyczaj zagranicznego), kiedy to do jednego egzemplarza tworzy się kolejka czytelników, zainteresowanie umiera śmiercią naturalną i bestseller spokojnie obrasta pajęczynką na półce. A przecież jest i można po niego w każdej chwili sięgnąć. Rodzime tzw. bestsellery czy książki kultowe pomijam, po nie w ogóle rzadko kto sięga, chyba że jest to Wiśniewski czy Grochola, ale ich książek żaden krytyk nie określa mianem „kultowych”.
Książki nie do strawienia?
Dlaczego zatem przeciętny człowiek woli wydać 1,50 zł na kolorowe czasopismo, w którym więcej jest zdjęć celebrytów oraz gwiazd i gwiazdeczek znanych z telewizji i filmu niż słowa pisanego? Dobre pytanie. Zadałem je kilku znajomym paniom, z którymi pracuję. Przyciśnięte do muru, zgodnie zeznają, że to, co oferuje rynek księgarski, jest dla nich niestrawne (czytaj: za długie, niezrozumiałe, nudne i opowiadające o rzeczach ich nie dotyczących, nieistotnych a przy tym – nieatrakcyjnych). Kiedy nadmieniłem, że przecież istnieją takie, które są interesujące i podałem przykłady, kobiety odpowiedziały, że nie wiedziały że są, bo w recenzjach to „wszystko reklamują, że jest genialne i porywające, a potem jak się książkę bierze, to w ogóle nie wiadomo, o co chodzi, jak z tą, no, Masłowską na przykład”. Natomiast czytanie o gwiazdach poprawia samopoczucie, bo można obejrzeć ich pięknie ubrania i dowartościować się faktem, iż mają podobne problemy: miłość, zazdrość, dzieci, urządzanie domu etc. Pięknie wstrzeliła się w ten rynek Katarzyna Grochola ze swoim cudownie jędrnym, żywym językiem i genialnym poczuciem humoru, ale za to ma ciągle pod górkę, ponieważ nasi radośni krytycy zamiast wyciągnąć wnioski, szczują ją wszystkimi możliwymi psami, a to, co pisze, nazywają „literaturą dla kucharek”. Generalnie większość osób utalentowanych jest w Polsce niszczona i musi przebijać się samodzielnie przez wrogie, zawistne środowisko. Talent w tym kraju jest jak trąd, który należy omijać, tępić i tłamsić jako zagrażający jedynie słusznym poglądom na literaturę.
Dla czytelnika czy dla krytyka?
Tak przechodzimy do drugiego problemu. Pomijam sposób przyznawania, rozdzielania i zagospodarowania pozostałych pieniędzy. Jeśli ktoś dla spokoju sumienia chce postawić kilka kapliczek… tfu… bibliotek, proszę bardzo. Wprawdzie odbywa się ta akcja za miedzy innymi moje pieniądze, ale i tak wpływu na podobne decyzje nie mam. Jednak 6 mln rocznie na wspieranie wydawców i 8.5 mln na rzecz poprawy wizerunku książki rocznie (czyli w sumie 43.5 mln w ciągu trzech lat), ani chybi zostanie zawłaszczone przez obecnie „miłościwie” nam panujących guru od literatury. Środowisko pisarskie zamknięte jest w gettcie, ustanowiło własne kryteria ocen literatury (takie, którym sami są w stanie podołać), własną hierarchię dziobania, powołało własnych królów, a właściwie królików. Za pomocą koneksji, wymiany dóbr i usług (pamiętacie te czasy?), a nierzadko prostego łapówkarstwa, panują oni na scenie literackiej i indoktrynują młode umysły. W dodatku panowie Maliszewski, Grzebalski, Świetlicki, Winiarski, panie Podgórnik, Wolny-Hamkało, Masłowska czy im podobni nie kryją, że jeśli społeczeństwo nie rozumie tego, co oni piszą, to… trzeba wymienić społeczeństwo. Gdzieś już na gruncie polityki słyszałem podobne hasła i gęsiej skóry dostaję, gdy mi się przypominają. Dzięki takim specjalistom od słowa pisanego panoszą się na półkach frazy typu:
heloł wagino, dzień dobry szyjko
zmieniwszy kosmiczną wyporność
znosisz dary małżonko – powiedział
Arnolfini – „a gdzie zanosisz dary?”
[Jarek Łukaszewicz „małżeństwo Arnolfinich”]
Krytycy potrafili z miernot uczynić osoby sławne, nie wątpię więc, że znajdą siły, by dobrać się do tych kilkudziesięciu milionów złotych, pachnących i kuszących jak pęto kiełbasy przed nosem psa. Nie chcę przesądzać, ale być może właśnie z ich inicjatywy cała akcja nabrała rozpędu.
Praca u podstaw!
W całym manifeście Republiki Książki jest tylko jedno krótkie zdanie:
„Pragniemy, aby polska szkoła kształtowała kompetentnych uczestników kultury, a nie biernych konsumentów informacji i wrażeń”.
Moim zdaniem od tego trzeba zacząć i na to wyłożyć większość pieniędzy! Biblioteki nie nauczą ludzi delektować się słowem pisanym. Szkoły powinny zadbać o edukację w tym zakresie na każdym etapie rozwoju dziecka i nastolatka, kontynuując swoją działalność poprzez instytucje kulturalne mające na celu rozwój dorosłego człowieka. Literatura zaś ma być dostosowana, tak jak każdy materiał edukacyjny, do wieku i percepcji człowieka. Od bajek czytanych dziecku, przez literaturę dla nastolatków, łatwą w odbiorze literaturę popularną, po pozycje ambitniejsze. Ponadto, jeśli szkoła od najmłodszych lat nie będzie uczyła, że słowami można bawić się jak puzzlami, układać z nich zamki i całe opowieści, żonglować ich znaczeniem, uczulać na dwuznaczność, którą z sobą niosą, wreszcie – wydobywać z nich całą gamę uczuć, sprawiać, że ożywają w umysłach czytelników czy słuchaczy niczym najlepszy film, to kto to uczyni? Rodzice? Na pewno nie, ich pokolenie jest dla literatury stracone.
Ciekawie czyli niepoważnie?
Przy okazji muszę napomknąć o jakże istotnej sprawie ściśle związanej z historią martyrologiczną Polski. Otóż u nas każda treść, która podana jest w sposób zrozumiały, ciekawy i przystępny uznawana jest za niepoważną. Pisarz musi immanentnie partycypować w transcendencie, używać wyszukanych słów, brzmieć patetycznie albo przynajmniej nudnie – wtedy może liczyć na ochy i achy krytyków. Tymczasem w USA nawet mowy prezydenta układane są w taki sposób, aby dotarły nie tylko do profesora, ale i do krawca, policjanta czy zecera. W dodatku jest w nich miejsce na dowcip, pointę czy odrobinę rubaszności. A o sukcesie książki decydują czytelnicy, nogami i kieszeniami. U nas o sukcesie decydują tzw. krytycy, którzy na zamówienie i zgodnie z wytycznymi zaprzyjaźnionego z nimi autora piszą recenzję i umieszczają ją w zaprzyjaźnionym piśmie. Książka ma świetne notowania, tylko nikt jej nie kupuje. Nijak się to zatem nie przekłada na pieniądze, stąd też w społecznym odbiorze pisarz to frajer. Dyskredytowanie osób z talentem przez tych samozwańczych królików literatury także nie pomaga. W rezultacie tworzy się błędne koło, efektem którego jest z jednej strony zalew bełkotliwej nudy, z drugiej lekceważenie dla osób parających się literaturą. Dzięki twórcom takim jak Tuwim czy Brzechwa książki dla dzieci trzymają poziom, potem jest już niestety z górki. A wśród naprawdę utalentowanych, żyjących pisarzy adresujących swoje książki do wyrobionego czytelnika i opisujących współczesną rzeczywistość znajdą się co najwyżej dwa, trzy nazwiska.
Literatura środka poszukiwana
Dotkliwie brakuje w naszym kraju „literatury środka”. Takiej, która będzie ogniwem łączącym pomiędzy komiksem a dajmy na to powieściami Myśliwskiego. Brakuje programów oświatowych, nauczających, że słowo jest narzędziem, dzięki któremu można kształtować rzeczywistość. W Wielkiej Brytanii czy USA dużym uznaniem cieszą się kółka literackie, na uczelniach oblegane są przedmioty uczące kreatywnego pisania, prowadzone przez naprawdę dobrych pisarzy. Czemu nie możemy brać przykładu z działań już sprawdzonych? Przecież nawet, jeśli u nas gdzieś organizuje się warsztaty pisarskie, to kto je prowadzi? Znajomy dyrektora Domu Kultury, który jest akurat „w wielkiej finansowej potrzebie i trzeba mu dopomóc”. Czy Republika Książki raczy dostrzec powyższe problemy? Nie sądzę. Zerwaliśmy się do rewolucji zmieniającej świat, a wyjdzie… jak zwykle. Znowu wydamy pieniądze na przysłowiowe „obieranie ziemniaków w galerii”. Bo ktoś przekona decydentów, że to sztuka. I zainkasuje pokaźną część wielomilionowego tortu.
Za udostępnienie materiału dziękujemy redakcji wortalu Granice.pl.