Powrót szlachcica i czas pomsty
Wiosna roku 1630 była dżdżysta i zimna. Co rusz z nieba skapywały ciężkie krople, zamieniając drogi w błotniste pułapki. Trudno było iść piechotą. Buty grzęzły, oblepiając się brudem. Toteż z mozołem szedł towarzysz jazdy kozackiej polskiej Żegota Nadolski. Cały przemókł. Nie zwracał na to jednak uwagi. Przez lata przywykł nie do takich niewygód. Czasem, gdy but zbyt głęboko utkwił w grzęzawisku, na usta cisnął mu się jakiś grubszy wyraz. Zaraz wstrzymywał popędliwy język, szepcąc pod nosem nabożne słowa modlitwy. Ubrany w nieco lepsze tylko od chłopskiego odzienie, zakryty woskowanym kapturem, w butach rozmiękłych od wilgoci, z pokorą przyjmował przeciwności losu. Tylko zawinięta w skóry szabla przewieszona przez plecy była znakiem, że to nie chłop brnie przez błota, lecz człowiek wojskowy.
Gdyby kto zajrzał pod kaptur, zobaczyłby posiwiałe przedwcześnie włosy i obwisłe wąsiska. Twarz, przeorana blizną, zmroziłaby takiemu ciekawskiemu krew. Szare oczy były jakby zapatrzone nie w otaczającą wiosnę, lecz we własne myśli. A te widać nie były radosne, ale niczym ponure niebo wiszące tego dnia tak nisko. Tymczasem wokół zieleń buchnęła z żywiołowością, sycąc wzrok swą spokojną barwą. Życie wracało po zimie, dając nadzieję zmartwychwstania. Trawa, nad wyraz rozrosła, chłonęła wilgoć, zapowiadając obfitość siana. Drzewa kierowały swe liście ku życiodajnemu deszczowi, szumiąc wśród padających kropli odwieczną melodię. Świat poił się łapczywie, jakby szykując zapasy na gorszy czas. Szedł więc Żegota powoli, przypominając sobie coraz to bardziej znajome kształty i obrazy. Zbliżał się do stron rodzinnych, które opuścił dziesięć lat wcześniej. Wszystko niby było podobne. Zagajniki, chałupy, krzyże przydrożne. Jemu wydały się jednak mniejszymi, postarzałymi, zgarbionymi, jak i jego postać. Bo też i w innym czasie wyjeżdżał. Wtenczas zdawało mu się, że świat stoi przed nim otworem, a zapałem i męstwem łatwo fortunę ujarzmi. Teraz gorycz miał w duszy i pustkę.
Poszedł lata temu z innymi za Żółkiewskim. Bo i cóż mu pozostawało? Majątek rodzice zostawili mu ubogi. Ledwie, by utrzymać siebie i żonę z dziećmi. Ot, parę chłopskich chałup, stary dwór modrzewiowy i nieurodzajne grunta. Zadłużył się więc, z chłopów przysposobił pocztowych i poszedł wojować. Mówili, że na mołdawskiej wyprawie łupy zdobędzie, sławą okryć się może. Prosiła go Zośka, by nie zostawiał jej z maleńkimi. Zaklinała, że złe przeczucia w jej duszy się lęgną. Ale nic to było dla Żegoty, który zbywał śmiechem głupie babskie gadanie. Gdybyż czas mógł odwrócić. Ale z tamtego człeka nic się nie ostało. Pod Cecorą ledwie z życiem uszedł, cudem tylko bez ran. Potem udał się z towarzyszami na Turka, by straty powetować. I tu jednak ni bogactwa, ni sławy nie zdobył. Pokój podpisano, a dla Żegoty żadna z niego korzyść nie przyszła. Wciąż długi i pusta kiesa. Zamiast więc jak inni wrócić do domu, ruszył na Litwę, gdzie Radziwiłł już ze Szwedami wojował. Myślał, że przy magnackim boku łatwiej przyjdzie mu los poprawić. Gdy przyszedł rozejm z Gustawem Adolfem, nie wrócił w strony rodzinne. Rozmiłował się w bogatym dworze, gdzie schlebiała mu pańska łaskawość. Posłał tylko pocztowego, by Zośce wieści zawiózł i skromny łup przekazał. Sam zaś oddał się ucztom i bezeceństwom.
Westchnął spod ciężkiego kaptura, gdy czas ten sobie przypomniał. Dziewkom nie przepuszczał. Za kołnierz nie wylewał. Radziwiłł świadom, że Szwed się przyczaił, trzymał przy sobie żołnierzy i niczego nie żałował. Żył więc Nadolski jak w jakimś amoku, łapczywie chłonąc nieznane mu wcześniej uciechy. Bo i cóż Zośka? Gdzie jej tam do biegłych w miłosnej sztuce dwórek? Gdzież zaściankowym ucztom i kuligom do pańskiego stołu? Któż to byli lokalni posesjonaci przy Radziwille? I przyszedł w końcu, jak kara za grzechy, ten dzień, gdy pocztowy późnym latem 1624 roku od Zośki powrócił.
Żegocie łza w oku stanęła i potoczyła się bruzdą ku wilgotnym wąsiskom. Pamiętał aż nazbyt wyraźnie. Ledwie dobudził się po nocnej biesiadzie. W głowie szumiały mu jeszcze wina i miody, których sobie nie żałował. W łożu leżała dworska murwa, ze skórą bladą, włosami sklejonymi potem i oddechem nasiąkłym przetrawionymi napitkami. Zwiesił Żegota nogi ze skraju łoża i wpatrywał się nieprzytomnie w pocztowego, który garbiąc się i czapę mnąc w dłoniach po raz wtóry powtórzył ciężkie jak głazy słowa, że Tatarzy najechali folwark i wszystkich ubili. Zośkę i dzieci. Michałka i Marysię. Że dwór spalony, a ludzie w las uciekli. Wstał chwiejnie Nadolski i chłopem potrząsnął. Słowa uwięzły mu w gardle. Szarpał gwałtownie Semka, ściskając mu ramiona. Aż w końcu z ust popłynęło mu wycie nieludzkie, z którym stoczył się bez przytomności na podłogę. Myślał pocztowy, że pan padł martwy rażony apopleksją. Niewiele się omylił. Kiedy Żegota oczy otworzył, nie mógł ruszyć ni ręką, ni nogą. Zawezwany medyk krew puścił, ale nadziei nie dawał. Chorego z łoża ruszać zabronił. Leżał więc szlachcic, wpatrując się całymi dniami w bieloną powałę kwatery. Świat zamknął mu się z głowie. Nie znał nikt jego myśli, bo ustami ruszyć nie zdołał. Lecz choćby i mógł, pewnie z bólu słowa by nie wykrztusił. Trudno byłoby bowiem znaleźć jakieś lekarstwo na jego niedolę i cierpienie. I poczucie, że za jego to winy Bóg karę surową nałożył. W dwie niedziele Nadolski posiwiał jak gołąb. Pachołek trzymał go przy życiu, pojąc piwną polewką z roztartym serem. Miesiąc minął, nim powiekami poruszył. Kolejny, kiedy dłoń uniósł. Za tym słowa bełkotliwe, jeszcze nikomu niezrozumiałe, wypowiedział. Tylko on pamiętał, że była to pełna goryczy modlitwa na głos powtarzana, bardziej jak rzucana Bogu groźba.
W pół roku na nogi stanął. Wychudły i posępny jak nocna mara. W członkach wróciło mu życie, choć czucia w lewej ręce nie odzyskał. Lewy kąt ust martwo w dół się na zawsze osunął. Jak odbicie jego duszy, która skamieniała. Semko jął konie na powrót szykować, sądząc, że teraz rychło pan będzie chciał na swoje ruszyć. Burknął gniewnie Nadolski i nahajem głupią myśl z łba pachołka wygnał. Nie miał już domu. Dokąd było mu wracać? Na groby? Usta zaciął Żegota, całymi dniami ledwie kilka słów wypowiadał, a jeśli już, to w gniewie. Tylko w szabli od rana się wprawiał, w tym gubiąc myśli, które mało go do obłędu nie wiodły. Mrok objął jego głowę. I zląkłby się ten, kto by znał te jego rozmyślania. Jako że zwykle były o śmierci. Przemieszane modlitwą, by jak najrychlej nadeszła. W zacięciu i zatraceniu, w rozpaczy wracał do sił.
Ten tekst jest fragmentem książki Macieja Liziniewicza „Czas pomsty”:
Z radością w duchu przyjął wieści, że Gustaw Adolf na nowo z wojskami w Inflantach się znalazł. Na wojnie o śmierć łatwo. Ruszył pod Gosiewskim, pierwszy rwąc się czy to na podjazd, czy to dla pochwycenia języka. Lecz kpi fortuna z zatraceńców. Gdyby spoczynku wiecznego nie szukał, pewnie nie raz by go znalazł. Jednak teraz omijały go kule, a kto z szablą przeciw niemu wystąpił, ten padał z rozłupaną czaszką. Mało mu było u wrogów zwady. Kiedy bezczynnie siedział, za lada co i przeciw swoim rwał się do broni. Przeszło kilka pojedynków, gdzie srodze adwersarzy posiekał. Tak że wśród towarzyszy złą sławą okryło się jego imię. Nikt nie był mu druhem. Nikt do namiotu jego nie wstępował. Nawet pocztowi z oczu schodzić woleli, by byle czym panu się nie narazić.
Wina i miody porzucił. Kobiet nie oglądał. Jeńca jak wziął, to ani myślał wykup brać. Dawał mu w rękę rapier albo i jaką sobie broń zażyczył i na śmierć stawał. Nie trafił się żaden, który by mu sprostał. Cenił pułkownik Gosiewski odwagę. Nawet o oficerskiej szarży dla Żegoty zamyślał. Ale inni oficerowie pomysł ten z głowy mu wybili, gdyż Nadolski za szaleńca był uważany, a jako taki, oficerem będąc, nie tylko siebie, ale i ludzi mu powierzonych na zatracenie by powiódł. Został więc nadal prostym towarzyszem. Dowódcy, chcąc się zakały pozbyć, jego pierwszego na straceńcze misje posyłali. A on wracał jak zły szeląg, krzywiąc w złośliwym uśmiechu swe na wpół martwe usta. Diabelskie szczęście nie tylko w tym mu sprzyjało. Złotem z obdartych trupów kiesy napełnił. A że żył jak pustelnik, więc rósł jego skarbczyk stojący w kącie, nic dla niego nie znacząc. Jakby zbierany na złość innym. Gdy przyszedł rozejm Litwinów ze Szwedami, Nadolski natychmiast ruszył na Pomorze, gdzie ogień wojny się rozpalił. Przyłączył się do lisowczyków Moczarskiego, za nic mając ich złą sławę. Tam znów poszczerbił kilka szlacheckich łbów w pojedynkach, nim panowie bracia spokój mu dali. W tym towarzystwie jednak, miast niechęci, zyskał szacunek, bo z takich jak on zatraceńców składała się kompania. Wojował długo i zacięcie z wrogiem, towarzyszami i samym sobą. Szeptali ludzie, że ze złym musiał się ułożyć, bo tam gdzie inny co najmniej z raną by wyszedł, on powracał bez żadnego szwanku. Solą w oku była jego kiesa, o której legendy po obozach krążyć zaczęły. A Żegota drwiąco śmiał się w żywe oczy, rzucając, że ten kto mu sprosta, może wziąć wszystko, zanim jego ciało ostygnie. Nie znalazł się śmiałek, który by podjął wyzwanie. Schudł i sczerniał ze zgryzoty. Bruzdy przeorały mu przystojną niegdyś twarz. Siwych włosów nie strzygł szlacheckim zwyczajem, przez co ten, co go nie znał, mógłby go brać za jakiegoś świętego męża pustelnika. Rychło by jednak zdanie zmienił, gdyby spojrzał w pustkę zapadłych oczu. Nic w nich nie było ze świętego zamyślenia. Źrenice ziały niczym czarne studnie, wiodące wprost na dno udręczonej duszy. Aż przyszedł rok 1629 i Trzciana. Stanął tam pod hetmanem Koniecpolskim w czerwcu. W parną noc przed bitwą przyśniła mu się Zośka. Stała tylko i ze smutkiem patrzyła. Chciał podbiec do niej, uklęknąć i błagać o przebaczenie, lecz znów, jak przed laty, jego ciało było martwe. Nie mógł wykonać żadnego gestu ni wypowiedzieć słowa. A Zośka odwróciła się z wolna i rozpłynęła we mgle. Zbudził się zlany potem. Uspokoił w ciemności przyśpieszony oddech. Pomyślał, że znak to może, że pora na niego przyszła. I uradował się szczerze, że wreszcie nastąpi koniec jego żywota.
Na bitwę ubrał się jak nigdy wcześniej. Włożył najlepszy strój. Konia kazał przybrać w drogi rząd. Potem przyszło do walki. Pierwszy rzucał się w największą gęstwinę. W pościgu sforował się przed innych. Najpierw był atak na tylną straż Szwedów. Ta rozpierzchła się na północ, w kierunku Straszewa. Tam znów natarł z Kozakami na tysiąc wrogiej jazdy, która stawiła im krótki opór, lecz widząc nadciągającą husarię, podała tyły. Na ich karkach dotarli do Pułkowic, gdzie z resztą wojsk stanął Gustaw Adolf. Kozaków polskich nie zatrzymały salwy z rajtarskich pistoletów. Kiedy szyki się wymieszały, Żegota szalał ze swą husarską szablą. Szukał zajadle tego, czego przez lata nie mógł znaleźć. Ale co rusz pusto się wokół niego robiło. Wściekły ponaglał konia. Aż ujrzał samego szwedzkiego króla otoczonego rajtarami. Z krzykiem uniósł stal i pognał na pewną śmierć. Ciął w zapamiętaniu, co chwila gasząc kolejne życie. Już widział królewski kapelusz. Już mógłby sięgnąć go piórem swej broni. Uniósł się w siodle, wyciągnął szablę nad głowę, szykując do śmiertelnego ciosu. Wtedy właśnie świat pociemniał mu w oczach; czerń, błękit i zieleń pomieszały się ze sobą. A w duchu zakrzyknął z radosnym niedowierzaniem: To już?! Nim padł na ziemię, nic nie czuł.
Żegota zatrzymał się i oparł o pień drzewa. Dłonią starł z twarzy słone krople. Deszcz zmieniał się w mżawkę. Przed nim ciągnął się rozorany koleinami trakt, poznaczony brudnymi kałużami. Gliniasta ziemia żółciła się ciężkim błotem. Sięgnął za pazuchę i ścisnął prosty drewniany krzyż, jaki miał zawieszony na rzemieniu. To on był znakiem jego przemiany. Pokory, która zastąpiła gniew. Pogodzenia się z losem, które przykryło czarny żal. Prawdziwej odwagi, która odmieniła nasiąkłe strachem zatracenie.
W dwie niedziele ocknął się na probostwie, gdzie rannego pod dach zgodził się przyjąć stary ksiądz. Zostali przy nim Semko i pachołek tatarski, którego jeszcze na Litwie od jednego szlachcica odkupił. Wojska odeszły, jak to na wojnie bywa, zostawiając rannych samym sobie. Semko zwlókł swego pana z pola, prawie że bez ducha, z okropną raną ciągnącą się lewą częścią twarzy od czoła aż do brody. Oko cudem tylko ocalało. Nie wiedzieć czemu przeżył. Tak jakby Bóg po raz kolejny zakpił z jego pragnień. Znów patrzył w powałę i zgrzytał zębami na los. Ksiądz zaoferował spowiedź, bo na dwoje można było wróżyć rannemu. Ale on wiedział, że nie będzie mu dana śmierć. Jak upiór znów włóczyć się będzie po świecie od jednej wojny do drugiej. Na szczęście tych w Rzeczypospolitej nie brakło. A choćby i z sąsiadami nie przyszło wojować, to niemało przecie było w owej Rzeczypospolitej magnackich sporów. Kapłan codziennie ponawiał pytanie o wyznanie grzechów. W końcu, bardziej w złości niż z potrzeby, Żegota wykrzyczał mu swoją opowieść. Nie zataił niczego. Miał się za potępionego już za życia i niczym było mu grzechów odpuszczenie. Ani się go spodziewał, ani pragnął. Ksiądz zaś dał rozgrzeszenie, odraczając wyznaczenie pokuty do czasu, kiedy Nadolski do zdrowia powróci. Ranny, nie wiedzieć czemu, gdy słowa ciężkie z duszy wyrzucił, poczuł ulgę. Tym większą, że nie usłyszał czczych napomnień i gróźb kary piekielnej. Mógł mówić, a starzec słuchał tylko, głową kiwając. I nagle jakby odtajała dusza Żegocie. Aż w noc jedną polały się z jego oczu łzy. Za Zośką, za dziećmi, za wszystkim utraconym, do czego już, jak mu się zdało, powrotu nie było. I nad samym sobą, co się w rozpaczy zapomniał. Poczuł Nadolski smutek dojmujący, ale inny niż wcześniej. Bardziej tęsknotę niż kamień piersi ściskający. Ulgą była ta tęsknota. Jakby się ocknął ze snu, w którym pięć lat spędził.
Kiedy wstał z łoża, szablę w kąt postawił. Sam zaś spoglądał na świat, jakby na nowo go odkrywając. Radował go podmuch wiatru, promień słoneczny, szelest drzewa. Godzinami mógł spoglądać w dal, siedząc pod lipą, znajdując nareszcie spokój i godząc się z losem. W rozmowach z księdzem pojął, iż sam siebie chciał ukarać, strącając się na dno nienawiści. Lecz taka pokuta nijak Bogu miłą być nie mogła, bo była gniewem na jego wyroki. Niezgodą na to, co i tak w księgach żywota zostało zapisane. Bóg zaś w swym miłosierdziu sam zdecyduje, kiedy Żegotę los znów połączy z żoną i dziećmi. A każdy grzech tylko oddalić może to spotkanie. Uładził się Nadolski z Bogiem, a pozostała mu z tego nieczuła ręka, blizna przez twarz i skrzywione usta. Miał już, niczym biblijny Jakub swą chromość, nosić te znaki aż do końca. By przypominały mu jego mocowanie się ze Stwórcą.
Ten tekst jest fragmentem książki Macieja Liziniewicza „Czas pomsty”:
Uśmiechnął się Żegota na to wspomnienie i głową pokiwał. Ruszył przez błoto, pomny, że pokutę odbywa, gdyż taką ksiądz mu na koniec wyznaczył, dając na szyję krzyż drewniany. Że sam, w prostym odzieniu, pieszo ma wrócić do domu. A tam ma pracą swą i przykładnym życiem Bogu dziękować za nawrócenie. Szedł więc już wiele dni, nocując po chałupach prostych ludzi i karczmach. A dzień drogi za nim ciągnęli niespiesznie na wozie Semko i Tatar Bejda. Tam była cała jego zdobyta na wojnach majętność. Grosz niemały, który miał spożytkować na odbudowę swoich Nadolan. I życie na nowo.
Zbliżał się wieczór. Mżawka powoli ustawała. Omijając co głębsze kałuże, brnął koleiną, wypatrując noclegu. Pamiętał, że niedaleko powinna stać karczma żydowska, gdzie wreszcie będzie mógł spocząć. Tymczasem z tyłu doszły go najpierw nerwowe głosy, a potem chlupot błota pod końskimi kopytami. Nim zdołał się odwrócić, posłyszał gniewne:
– Z drogi, chamie! Ustąp, bo batem potraktuję!
Zagryzł Żegota usta, lecz nic się nie odezwał. Zrobił kilka kroków w bok i stanąwszy wśród trawy, spojrzał na jeźdźca. Ten obrócił tańczącego konia. Był młody. Może dwudziestokilkuletni. Ubrany bogato, w czerwony kontusz, nieco tylko jaśniejszy żupan i czapkę, znad której smętnie zwisało zmokłe czaple pióro. Baczmagi, pociemniałe od wilgoci, poza tym były czyste. Znać było, iż panek z konia nie zsiadał. Wąs zawadiacko podwinięty, czarny, jakby malowany, a wyżej oczy zimne, niebieskie, gniewem i dumą świecące. Uśmiechnął się Żegota pod kapturem i głowę spuścił, żeby zwady nie prowokować. Mało widać jednak od drogi odszedł, bo szlachcic bliżej podjechał i warknął:
– Dalej na bok! Głuchyś?!
Nadolski pokornie jeszcze się cofnął. Spojrzał w lewo, gdzie wśród drzew pojawiła się kolebka w otoczeniu kilku jeźdźców. Brnęła mozolnie ciągnięta przez dwójkę ubłoconych koni. Szlachcic zawrócił i pokrzykując, odjechał w tamtym kierunku. Pielgrzym stał, wpatrując się w zbliżających podróżnych. Zmokli konni asystowali powozowi, w którym okna szczelnie zasłonięto. Kolebka bogato zdobiona znamionowała, że podróżny musi należeć do ludzi majętniejszych, choć nie na tyle bogatych, by sprawić sobie karetę, którą coraz częściej wozili się magnaci.
Czarnowąsy młodzieniec znów minął Żegotę, wpatrując się w niego i uderzając nahajką w cholewę buta. Jakby czekał, by lada ruchem skryty pod kapturem dał mu pretekst do jej użycia. Nie drgnął Nadolski, bo pokutę odbywając, nie chciał żadnych zatargów. Ot, miną go, pojadą w swoją stronę, a on dalej ruszy. Przeszli bokiem, a Żegota stał w milczeniu, spoglądając za oddalającymi się. W końcu westchnął, poprawił zawiniątko na plecach i podjął powolny marsz przed siebie.
Zmrok już zapadał, jak zobaczył karczmę na rozstaju. Niski budynek z prawie nieciosanych bali, pokryty słomą. Przez niewielkie okna, obciągnięte świńskimi pęcherzami, przeświecało mdłe światło. U wejścia stała grupka chłopów, deliberująca nerwowo. Dalej, już w obejściu, wyprzęgano kolebkę, która nie tak dawno mijała Żegotę. Bez słowa podszedł ku karczmie i już drzwi zamierzał otwierać, kiedy z tyłu rzucił jeden z chłopów:
– Nie radzę wam wchodzić! Pany jakieś zajechały i wszystkim precz z karczmy wyjść kazali!
Nadolski się obrócił.
– A to czemu? Tyle ich, że całą karczmę zajęli?
– Nieee… – odparł przeciągle chłop i brudnymi palcami przeczesał skudlone włosy na piersiach – ale powiadają, że z chamami biesiadować nie zamiarują. Łatwo po grzbiecie wziąć, bo młody pan Kruszewski z nimi…
– Kruszewski? – Żegota odsunął kaptur i uniósł brwi. – A któż to taki?
Widok jego twarzy widać zrobił na chłopach wrażenie, gdyż cofnęli się naraz, a jeden przeżegnał nawet, mrucząc pod nosem słowa nabożne. Ten, co mówił z Żegotą, na wszelki wypadek zdjął czapę i ścisnął ją w dłoniach.
– A panie… Znany jest pan Kruszewski w okolicy. Lepiej mu w drogę nie włazić.
– To i nie zamierzam! – burknął Nadolski i obrócił się do drzwi. Pchnął je lekko, a te ustąpiły ze skrzypnięciem.
Ze środka dobiegły go głosy rozmów i dziewczęcy śmiech. Wchodząc, pochylił głowę, by nie uderzyć w nadproże.
W izbie panował zaduch. Łojowe kaganki dawały mało światła, a w powietrzu unosiły się smugi dymu z paleniska. Na lewo, przy ciężkim stole, siedziała nad dzbanami wina wesoła kompania, która naraz zamilkła. Nie oglądając się na nich, Żegota podszedł do pustego stołu w kącie i odłożywszy zawiniątko z szablą, usiadł. Wtenczas dopiero podniósł wzrok i popatrzył na biesiadników. W półmroku nie widział ich zbyt dobrze, lecz od razu rozpoznał wśród nich czarnowąsego, który go z traktu zegnał. Przy stole, prócz niego, było jeszcze paru szlachciców w różnym wieku, ale w centralnym punkcie usadowiły się dwie nieznane panny. Mało co widoczne, jedna z włosami czarnymi, druga zaś jasnowłosa. Żegota odgarnął siwą czuprynę znad czoła i oparł się o ścianę. Nie czekał długo, jak podbiegł ku niemu zgięty wpół Żyd, widać karczmarz, i unikając wzroku nieproszonego gościa, wyszeptał:
– Miejsc w karczmie nie ma, jasny panie… Jutro… Sam pan widzisz… – Ręką zamiótł do tyłu. – Darujcie, panie, ale państwo sobie nie życzą…
Żegota bez słowa sięgnął za pazuchę i wydobył stamtąd złotą monetę. Oczy Żyda zaświeciły się, a przez twarz przebiegł grymas rozterki. Chwila minęła, nim westchnął z rezygnacją i głową pokręcił.
– Darujcie, panie… Pan Kruszewski z pannami nijakiej kompanii nie chcą…
Nadolski skinął głową, jakby rozumiał, lecz nie ruszył się z miejsca. Znów sięgnął za pazuchę, a oczy karczmarza zapłonęły, licząc widać na dubeltową propozycję. Srodze się jednak rozczarował, gdy na stole, w ciemnym kącie, z łoskotem położył Żegota ciężki pistolet kołowy. Żyd bezradnie rozejrzał się wokół. Z niezrozumiałym jęknięciem skłonił się kilka razy nisko i cofnął. Aż zadrżał, gdy trafił na opór. Za nim stał młody panek w czerwonym kontuszu. Spoglądał groźnie na Żegotę i podkręcał wąsa. Karczmarz nad wyraz żywo obrócił się na pięcie i pomknął do kuchni, dysząc cienko pod nosem:
– Aj waj! Po cóż takie rzeczy? Po cóż?
Czarnowąsy dłuższą chwilę mierzył wzrokiem Nadolskiego. Za nim w milczeniu ustawili się inni biesiadnicy. Młodzieniec odpiął w końcu od pasa nahajkę i z wolna jął ją rozwijać. Cedził przy tym przez zęby:
– Nie rozumieją, chamy, jak po dobroci…
Żegota, nie wstając, przesunął pistolet bliżej światła, tak że nareszcie widoczny stał się dla stojącego naprzeciw. Ten przerwał zabawę z batogiem. Zdziwienie odbiło się w jego oczach. Był jednak w towarzystwie, nijak więc było mu teraz się wycofać, tym bardziej że za nim pojawiła się zaciekawiona czarnowłosa panna. Opuścił więc dłoń z nahajką wzdłuż ciała, aż rzemień dotknął podłogi. Podparł się pod bok lewą ręką i rzucił groźnie:
– Coś ty za jeden?
Ten tekst jest fragmentem książki Macieja Liziniewicza „Czas pomsty”:
– Szlachcic – mruknął Żegota. Twarz dłonią przetarł i dodał: – Zwady nie szukam! Posilę się, w lada jakim kącie położę, a nad ranem pójdę swoją drogą.
Czarnowłosa panna zachichotała i posunąwszy się ku młodzikowi w czerwonym kontuszu, szepnęła mu coś do ucha. Ten skrzywił się w złym uśmieszku. Tymczasem dziewczyna okręciła się wokół, błyskając białymi ząbkami. Była śliczna, Nadolski musiał to przyznać. Zgrabna, wcięta w talii, z twarzą bladą i gładką. Z oczami jak dwa rozżarzone węgle. Myśl o tym przerwał mu głos stojącego naprzeciw:
– Czyś ty szlachcic, czy nie, diabeł jeden wie! Znamy tu takich, co do herbu się przyznają, a ojcowie ich bydlęta pasali! Na chama mi wyglądasz albo i z gęby na zbójnika jakiegoś!
Żegota oparł ręce o stół. Westchnął i pokręcił głową. Po czym powtórzył:
– Zwady, waszmość, nie szukam.
Sięgnął dłonią do zawiniątka i powoli odwiązał rzemienie. Z brzękiem ułożył przed sobą husarską szablę, co niejedno już z nim przeszła.
– Zwady nie szukasz, ale pistolet i szablę na stół wykładasz! – Młodzik zrobił krok naprzód. – A jakeś szlachcic, to jak twoje nazwisko?! I skąd rodem?!
Nadolski uniósł wzrok.
– Pierwej samemu trzeba się przedstawić, nim się kogo o nazwisko pyta!
Brunet skrzywił się i zadrgał mu nahaj w dłoni. Widać było, iż sprężył się w sobie i pewnie byłby ruszył, gdyby nie pistolet dzielący go od Żegoty. Zapadła grobowa cisza. Przerwała ją druga z panien, która wyszła z tyłu. Nie była już młódką. Szło jej może i na dwadzieścia pięć lat. Z twarzy poważna, o rysach znamionujących charakter. Ubrana skromniej niż towarzyszka, lecz równie zgrabna, a może i z kształtu powabniejsza, gdyż bardziej krągłościami obdarzona.
– To pan Andrzej Kruszewski herbu Abdank. U wuja mojego, Stanisława Dereśniaka z Rokietnicy, na służbie. A waćpan?
Siedzący za stołem uniósł się i skłonił z wolna, nie odrywając wzroku od panny.
– Jestem Żegota Nadolski, herbu Bojno. Z Wygnanki.
Jasnowłosa pochyliła głowę i lekko się uśmiechnęła.
– Tedy sprawa jasna. – Obróciła się do Kruszewskiego. – Siądźmy, panie Andrzeju, i dajmy spokój panu Nadolskiemu, bo w niczym przecież nam jego obecność nie przeszkadza.
Młodzik się zawahał. Już unosił rękę, jakby chcąc bat znów do pasa przytroczyć, kiedy brunetka wtrąciła gwałtownie:
– Wolnego, siostrzyczko! Może i dla ciebie jasna, ale ten tam… – machnęła ręką w kierunku Żegoty – …obraził pana Andrzeja, czego przecie płazem puścić nie można!
Blondynka uniosła w zdziwieniu błękitne oczy. Zbladła nieco, pytając:
– A czymże to obraził, Anusiu? W niczym panu Andrzejowi nie uchybił!
Młodsza z sióstr odsłoniła zęby w złym uśmiechu. Znów okręciła się wokół Kruszewskiego zerkając zalotnie i syknęła:
– A może sam pan Andrzej powie, Agniesiu? Obraził li go ten szlachetka czy nie?
Kruszewski przygryzł wąsa i spojrzał spode łba na Nadolskiego. Jasnowłosa rzuciła siostrze gniewne spojrzenie.
– Dość! – krzyknęła. – Nie byłby nasz wuj kontent, że w jakoweś awantury się pan wdajesz, panie Andrzeju, wioząc nas do niego!
– Hola! – Anusia stanęła naprzeciw siostry. – Toć nie pan Andrzej sporów szuka! Przecie nakazał, by w karczmie prócz nas nikogo nie było! A w drodze, jako że my jego opiece powierzone, jego słowo to jakby słowo wuja naszego. Jakby miał przed wujem stanąć i powiedzieć, że byle szarak jego słowo ma za nic?
Zatrząsł się w gniewie Nadolski, bo choć pokutę odbywał, to przecież krew miał szlachecką. A tu panna, ledwie co od ziemi odrosła, miała bezczelnie szarakiem go nazwać? Majątek jego nie był wielki. Całkiem mały po prawdzie. Ale własny! Folwark po ojcach i dziadach! Błysnął mu gniew w szarych ślepiach. Wtenczas spojrzał na starszą z sióstr, a w jej źrenicach dostrzegł blask, taki sam jak miała jego Zośka. I kolor oczu był ten sam. I coś jeszcze, czego nazwać nie potrafił. Rozpłynął się cały gniew, odleciał, a w sercu znów odezwała się smutna tęsknota. Cisza zapadła, a oczy wszystkich spoczęły na czarnowąsym Kruszewskim. Milczeli stojący za nim panowie bracia, sapiąc i ruszając wąsiskami. Spróbowała jeszcze jasnowłosa zapobiec scysji, łapiąc lekko za rękaw kontusza młodzika, lecz ten wolnym ruchem wyjął go z jej dłoni. Wpatrując się w Żegotę, wycedził:
– Obraziłeś mnie waść przed tymi tu oto paniami, więc wyjdźmy na dziedziniec rzecz rozstrzygnąć.
– Panie Andrzeju! – zawołała starsza z sióstr, lecz ten przerwał jej gestem.
– Rację ma panna Anna, że mojej opiece jesteście powierzone. I nie może to być, żeby kto mi się przeciwiał. Gdyby był ów… – wskazał Nadolskiego dłonią dzierżącą nahajkę – …chłopem, tym bym go przegnał. Ale że szlachcic, tedy po szlachecku mu jego miejsce pokażę!
Brunetka aż klasnęła w dłonie i zatrzepotała rzęsami znad czarnych oczu.
– To ja rozumiem, panie Andrzeju! Pokaż pan miejsce temu szlachetce! Pokaż!
Ten tekst jest fragmentem książki Macieja Liziniewicza „Czas pomsty”:
Starsza z panien obróciła ze smutkiem twarz ku Nadolskiemu, jakby jeszcze tam szukając ratunku przed nieuchronną i niepotrzebną zwadą, lecz Żegota powstał powoli i ze spuszczonym wzrokiem sięgał po ciężką szablę. Nie chciał burdy, los jednak nie dawał mu wyboru.
Gdy wzrok panny napotkał, z małą wiarą, dla niej bardziej niż dla siebie, mruknął do Kruszewskiego:
– Poniechaj mnie waszmość.
– Pójdźmy! – usłyszał tylko w odpowiedzi.
Otyły, rumiany szlachcic z kompanii Kruszewskiego zawołał w głąb kuchni:
– Hej tam! Żydzie! Dawaj pochodnie na dziedziniec! A żywo!
Westchnął Żegota i gestem wskazał drzwi.
– Chodźmy więc, panie Kruszewski.
– Idź waćpan przodem! – odburknął młodzik.
Nadolski głową pokręcił.
– Sam jestem, więc nijak zza stołu nie wyjdę, nim pan z kompaniją na dziedziniec nie pójdziecie. Nieraz jużem widział, jak kto gorący w łeb od tyłu sieknął, bo podchmielony i w towarzystwie stał. Nie to, żebym ufności nie miał… – skrzywił się w nieszczerym grymasie – …ale, jak to się mówi, strzeżonego Pan Bóg strzeże!
Poczerwieniał Kruszewski i dłonią macał w gniewie rękojeść karabeli.
– Jak śmiesz waćpan…!
Żegota oparł szablę o stół i hardo patrząc na czarnowąsego młodzika, rzekł:
– Spokojnie, panie Andrzeju. Tam… – wskazał na dziedziniec – …mnie pan dostaniesz. Przecie nie ujdę. A jakbym pierwszy poszedł, kto wie, może bym i czmychnąć chciał przed waszmością?
Szlachcic obrócił się gwałtownie i już miał postąpić krok do wyjścia, kiedy znów powstrzymały go słowa Nadolskiego.
– A towarzyszy swoich zaprzysięgniesz pan, panie Kruszewski, że jeślibym wygrał, tedy mnie odstąpią i żadnej z nimi sprawy nie będzie. Zgoda?
Mężczyzna w czerwonym kontuszu stanął i powoli odwrócił głowę. W oczach jego było niedowierzanie i błysk jakiś żartobliwy. Nie minęła chwila, jak wybuchnął gromkim i szczerym śmiechem, podchwyconym natychmiast przez resztę towarzyszy i brunetkę. Tylko panna Agnieszka usta zacisnęła i stała, ze smutkiem patrząc na Żegotę. Zrobił Kruszewski krok ku stołowi, za którym był Nadolski, i dłonią otwartą w blat uderzył.
– A toś mnie waszmość rozbawił! Dawnom krotochwili większej nie słyszał… – Przerwał, szczerząc zęby w złośliwym uśmiechu. – A zaprzysięgnę, jeśli waść chcesz! Tutaj? Teraz?
Odwrócił się do sapiących z radości kamratów, aż poczerwieniałych ze zduszonego na chwilę śmiechu.
– Przysięgacie waćpanowie, że jeśliby mnie pan Żegota Nadolski herbu Bojno w pojedynku położył, nijakiej krzywdy ni zniewagi od was nie zazna? – Uniósł jak krzyż szablę ujętą pod jelcem.
– Przysięgamy! – odezwały się nierówno przerywane chichotem głosy.
– Przysięgacie, że będzie mógł swobodnym odejść i nikt pretensji żadnych przeciw niemu nie będzie żywił?
– Przysięgamy!
– Na Boga i Święty Krzyż przysięgacie?
– Na Boga i Święty Krzyż!
Obrócił się Kruszewski twarzą do Żegoty, pochylił, opierając się o stół, i zapytał:
– Kontent jesteś waćpan?
Nadolski potwierdził lekkim skinieniem głowy.
– Tedy chodźmy! – Usta młodzika nagle ściągnęły się w linie, a on, wyprostowawszy się, żywym krokiem poszedł do wyjścia.
Na dziedzińcu przed karczmą rozstawiali się już pachołcy z pochodniami. Mżawka siąpiła z nieba. Zaciekawieni chłopi ustawili się w tyle, zerkając, co też panom do głów przyszło.
Zanosiło się na nieliche widowisko.
Kruszewski ściągnął kontusz i żupan, zostając tylko w białej koszuli, która szybko zwilgotniała, przylepiając się do muskularnego ciała. Kazał podać sobie cięższą od karabeli ordynkę z krótkim jelcem. Teraz zamachnął się nią kilkakroć z widoczną wprawą. Żegota powoli zdjął wierzchnie okrycie. Rozdziewając się, mruknął:
– Buty sobie waćpan ubłocisz. Może wolisz zaczekać, aż siąpić przestanie?
– O buty się, panie Nadolski, nie martw! – odkrzyknął młodzik. – Zaraz je o waszmości trupa otrę!
Pokiwał głową stary żołnierz, nic nie odpowiadając. Wyjął swą czarną szablę, przejechał dłonią po zastawie i brzuścu aż do młotka. Rozejrzał się, wzrokiem szukając jasnowłosej. Stała pod gankiem osłonięta od deszczu i oczy spuściła. Gdy je uniosła i spotkał jej wzrok, uśmiechnął się do niej nieznacznie swymi kalekimi ustami i ukłonił. Nijak na gest ten nie odpowiedziała, tylko na nowo oczy spuściła. Wbił Żegota koniec szabli w ziemię. Wilgoć skleiła mu siwe włosy, przeto ujął je w garść i spiął rzemieniem w tyle głowy. Kruszewski stanął w pozycji, wyczekując. Wokół płonęły zduszane deszczem pochodnie, a pachołcy i reszta panów braci rozstawieni w okrąg patrzyli w milczeniu. Nadolski w końcu uniósł broń, przetarł ubłocone
pióro i stanął na wprost przeciwnika.
– Jesteś waszmość gotów? – zapytał Kruszewski.
Żegota skinął głową. I zaczęło się.
Uniesione nad głowami szable, błyskając, co chwila zderzały się w krzyżowej walce. Zdawać by się mogło, że to odbity w nich ogień, a nie żelazo uderza o siebie. Młodzik, ufny w swe umiejętności, ciął z doskoku z lewa i prawa, lecz ostrze jego nijak nie mogło dosięgnąć stojącego w miejscu przeciwnika. To, co najpierw brał Kruszewski za fart jakiś, nagle okazywało się wyuczoną umiejętnością. Gdy próbował z dołu, ostrze ordynki zsuwało się po zastawie. Odwracając cięcie, przechodził na górę, lecz albo trafiał w pustkę, albo brzęk metalu oznajmiał nieskuteczność ciosu. Przyciął z obrotu, na płask, ale ordynka świsnęła jeno, a Nadolski, doganiając jej bieg zastawą, od spodu podniósł ją i obrócił. Odskoczył młodzik i zakręcił dwa młyńce w powietrzu. Siwowłosy stał w bezruchu z bronią uniesioną nad głową. Pojęli widzowie, że nie będzie z nim sprawa łatwa. To, co dobre było na szlacheckich sejmikach i podczas zajazdów, mało było na niego. Skupił się tedy Kruszewski i ostrożniej już
przeciwnika zaczął macać krótkimi cięciami. Te jednak były jak padający deszcz, który żadnej krzywdy uczynić nie mógł. Żegota, odsuwając kolejne uderzenie, spokojnym głosem zaproponował:
– Poniechaj waszmość. Dość będzie. Ja krwi przelewać nie chcę.
Młodzik wyszczerzył zęby w wilczym grymasie, sycząc:
– Nigdy!
– Wedle woli waćpana. – Nadolski naraz przesunął się, a górne cięcie Kruszewskiego spłynęło w dół w pustkę, gdzie stał przed chwilą przeciwnik.
Młodzik zachwiał się, lecz odskoczył natychmiast, zastawiając się odruchowo od góry. Ale nie było tam szabli Nadolskiego.
Ten bowiem z twarzą spokojną, jakby paradę odbywał, a nie o życie walczył, skierował sztych do Kruszewskiego. I zaczął.
Kiedy Żegota zatańczył, znać już było, że czarnowąsy sprostać mu nie może. Szmer przeszedł wśród jego towarzyszy, a kilku dłonie położyło już na rękojeściach. Zobaczył to kątem oka Nadolski i tak ruch skierował, że odbiwszy szablę młodzika, świsnął swoją husarką tuż przed wąsami najbardziej zapalczywych. Odsunęli się w tył gwałtownie, a dłonie na powrót osunęły się wzdłuż spodni. Dyszał już zmęczony pan Andrzej, tymczasem trudów walki nie znać było po, starszym przecież, Nadolskim. Kruszewski postanowił wytężyć w ostatnim wysiłku całe swe umiejętności, zwieść przeciwnika i sposobem sobie tylko znanym walkę zakończyć. Doskoczył gwałtownie, przyciął z góry, spodziewając się zastawy, potem szablę zawrócił i poprowadził od dołu, gwałtownie przerywając ruch w połowie, kiedy to skoczył całym ciałem w przód, pchnięciem w korpus chcąc dosięgnąć Żegoty. W ułamku sekundy pojął, że trafił w pustkę, zostawiając odsłonięte cały bok, ramiona, plecy i głowę. Chciał się obrócić, na ziemię paść nawet i przetoczyć, ale było za późno. Nadolski zszedł w lewo i cięciem z góry prowadził szablę wprost na potylicę młodego. Krzyk wydarł się z ust czarnowłosej, krótki, rozpaczliwy. W ostatnim momencie Żegota szablę na płask obrócił i huknął tak w odsłoniętą głowę, którą mógłby odciąć jak makówkę, gdyby nie ten nikły ruch nadgarstka.
Kruszewski padł w błoto, a spomiędzy jego mokrych włosów buchnęła krew. Ruszyli panowie bracia ze szmerem do niego.
Żegota odsunął się kilka kroków i szablą zamachnął.
– Spokój! Przysięgaliście!
Panna Anusia, nie bacząc na brud i błoto, dopadła do leżącego i twarz mu w górę odwróciła.
– Żyje! Żyje! – zawołała, czym sprawiła, że podbiegli resztą kompanii szlachcice i cucić nieszczęśnika zaczęli.