Pomorze na samym dnie piekła - rozmowa z prof. Bogdanem Chrzanowskim
O okrucieństwach oddziałów Selbstchutzu, krwawej jesieni 1939 roku, „dziadku z Wehrmachtu”, miejscach kaźni, Niemieckiej Liście Narodowościowej, karach za używanie polskiego języka, pomorskiej konspiracji, skutecznym wywiadzie, planach powstańczych, mordach Gestapo, NKWD i UB, a także o wciąż pokutujących, krzywdzących Pomorze mitach, opowiada portalowi Histmag.org profesor Bogdan Chrzanowski, historyk, politolog, autor wielu opracowań z historii najnowszej, współtwórca książki: „Polska Podziemna na Pomorzu 1939-1945”.
Fragment artykułu w wydawanym w czasie wojny przez Delegaturę Rządu piśmie: „Ziemie Zachodnie Rzeczpospolitej”. Cytuję: „Jak to się stało, że lud, który na straconej pozycji bronił honoru Rzeczpospolitej w Poczcie Gdańskiej, zuchwałą garstką obrońców opierał się potędze niemieckiej na Westerplatte, do ostatniego naboju bronił Helu, lud który krwią swych dywizji pomorskich użyźnił hojnie ziemie Łowicza, Kutna, Puszczy Kampinoskiej, stał się częścią składową Niemczyzny? Kto nie przeżył tych lat okupacji na Pomorzu, nie może wyobrazić sobie tamtego piekła, bo Pomorze znalazło się na samym dnie piekła okupacyjnego”. Artykuł ten nie jest przesadą, Pomorze w czasie wojny rzeczywiście było wyjątkowo brutalnie potraktowane przez Niemców?
Profesor Bogdan Chrzanowski : Tak, nie ma w tym przesady. Żeby zrozumieć specyfikę tego co działo się wówczas na Pomorzu, należy zacząć od narysowania tła tamtych wydarzeń. Po rozpoczęciu działań wojennych Pomorze, by określić to literacko, najbardziej spłynęło krwią. Nie stawiam takiej tezy z powodu mojego regionalnego nacjonalizmu – gwoli ścisłości korzenie mojej rodziny to Warszawa, Kraków, Kresy. Kilka osób z mojej rodziny mieszkało wprawdzie w Gdyni, ale podkreślam, opisując tamte wydarzenia nie kieruję się emocjami, nie kieruję się sympatią. Staram się uczciwie patrzeć na problem, od wielu lat prowadzę stosowne badania.
Jak więc doszedł Pan do takich wniosków?
Zanim odpowiem na to pytanie – jeszcze jedno ważne rozróżnienie. Na mocy dekretu Hitlera z 8 października 1939 roku część polskich ziem zachodnich i północnych (Wielkopolska, Północne Mazowsze, część Śląska i właśnie Pomorze) została włączona do Rzeszy. To nie było więc Generalne Gubernatorstwo. Dlatego nie można mówić o okupacji Pomorza, to była aneksja. To istotna różnica, która również pomaga zrozumieć specyfikę tego co wówczas miało tam miejsce.
Co działo się na Pomorzu w 1939 roku, po wybuchu wojny?
Okres wojny na Pomorzu można podzielić na cztery okresy. Pierwszy, wrzesień 1939: specjalne grupy policji i bezpieczeństwa w oparciu o listy proskrypcyjne przygotowane przed wojną rozstrzeliwały polską inteligencję. Z tym, że nie chodziło tu tylko o ludzi z wyższym wykształceniem, ale o aktywistów politycznych, społecznych, świat kultury, duchowieństwo itp. Można było mieć kilka klas szkoły podstawowej, ale jeżeli taki człowiek był aktywny przed wojną, udzielał się w różnych organizacjach, też mógł zostać zlikwidowany przez Niemców.
Dalej mamy okres najbardziej krwawy. Tak zwana „krwawa jesień”, od października 39 do stycznia 40 roku. Niemieckie, paramilitarne oddziały samoobrony Selbstschutz (czasami wyposażone w mundury, czasami nie) rekrutujące się często z mieszkających tutaj przed wojną ludzi zabijały Polaków. Ludzie z tych bojówek dobrze znali swoich przedwojennych sąsiadów, często wykorzystywali swoją nową władzę do uregulowania porachunków z Polakami. Dochodziło do grabieży majątku pomordowanych Polaków.
Ostrożnie rzecz biorąc, szacuje się że na Pomorzu zginęło wtedy 30 tysięcy ludzi. Dane te były wielokrotnie weryfikowane. Dla porównania: w tym samym czasie w Wielkopolsce ginie 10 tysięcy ludzi, na Śląsku – 1500 osób, na terenie północnego Mazowsza – 1000. Jak widać, na Pomorzu straty te były największe.
Dlaczego akurat na Pomorzu?
Na Pomorzu jednostki Selbstschutzu inaczej niż w innych okręgach podlegały bezpośrednio Berlinowi – kontrola nad tymi oddziałami wyglądała więc zupełnie inaczej. Powodem było rzekome okrucieństwo, którego Polacy mieszkający na Pomorzu mieli dopuszczać się na Niemcach. Zarówno przed wojną i w pierwszych dniach działań wojennych. Mówiono wtedy wiele chociażby o tak zwanej „krwawej niedzieli” w Bydgoszczy. To oczywiście było zupełnie nieuprawnione, ale Niemcy powoływali się na tego typu wydarzenia.
Kolejne etapy aneksji Pomorza były już mniej krwawe?
Nie doszło już do morderstw na taką skalę, jak w pierwszym okresie wojny. Trzeci etap na Pomorzu to lata 1940-1944. Wyroki śmierci wydawano wówczas o decyzję miejscowego aparatu sądowego. I wreszcie koniec 1944 roku i w późniejszych miesiącach wzrasta liczba egzekucji i morderstw na Polakach mieszkających na Pomorzu. Mamy tutaj do czynienia z tak zwanym oczyszczeniem frontu. Masowe egzekucje były wtedy wykonywane w wielu miejscach Pomorza.
Jednak w czasie wojny wielu Polaków patrzyło na to, co dzieje się na Pomorzu zupełnie inaczej. W Pana książce „Polskie Państwo Podziemne na Pomorzu 1939-1945” natknąłem się na fragment, który mówi, że Witold Jaroszewski, polski emisariusz w swoim raporcie z kwietnia 1943 roku na temat Pomorza „prostował rozpowszechnione w Generalnym Gubernatorstwie opinie o sympatyzowaniu części ludności z okupantem”. Skąd u ludzi brało się takie przeświadczenie?
Tak, mówi pan Witoldzie Jaroszewskim, pseudonim „Wiesław”, który był związany ze Stronnictwem Narodowym. To kolejna ważna informacja: przed wojną na Pomorzu endecja miała bardzo silne poparcie. I właśnie ludzie związani z tym obozem najczęściej prostowali różne, często krzywdzące i niesprawiedliwe opinie o tym, co dzieje się w czasie wojny na Pomorzu. Z prostej przyczyny - byli związani z tym miejscem i znali specyfikę tego terenu i panujących tam warunków.
Odpowiadając na Pana pytanie – przeświadczenie brało się z tego, że Polacy w Generalnym Gubernatorstwie nie wiedzieli, co tak naprawdę dzieje się na Pomorzu. Nie wiedzieli o Stutthofie, nie wiedzieli o masowych egzekucjach, nie znali miejsc kaźni np. Piaśnicy, Szpęgawska, nie rozumieli tak naprawdę czym była Niemiecka Lista Narodowościowa...
A czym była Niemiecka Lista Narodowościowa?
To był czynnik dezintegrujący społeczeństwo na Pomorzu. 22 lutego 1942 roku, Albert Forster, namiestnik Okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie wydał rozporządzenie, w którym nakazywał wpisywanie się na Niemiecką Listę Narodową. Znalazło się tam także i zdanie, że kto do marca tego roku nie podpisze takiej listy, uznany będzie za wroga III Rzeszy...
Czemu takie rozporządzenie wyszło dopiero w 1942 roku?
Proces rozpoczął się już w 1939 roku, kiedy Himmler, Komisarz ds. Umacniania Niemczyzny nakazał dokonać spisów ludności, także na Pomorzu. Później specjalnym zarządzeniem wprowadzono Volksliste (DVL), niemiecką listę narodowościową. Pierwsze przepisy wyszły w marcu 1941 roku – na mocy których ludność niemiecka została podzielona na cztery grupy. Pierwsza, Reichsdeutsche – osoby narodowości niemieckiej, aktywnie politycznie. Druga Volksdeutsche – osoby narodowości niemieckiej, ale zachowujące się biernie. Trzecia: Eingedeutschte (największa grupa na Pomorzu) – ludność niemieckiego pochodzenia, która uległa już polonizacji, ale w przyszłości mogła okazać się wartościowa dla Niemców. I grupa czwarta, osoby pochodzenia niemieckiego, ale już całkowicie spolonizowane.
Ilu ludzi wpisało się na listę?
Do września 1944 roku zapisało się od 937 tys. do 950 tys. osób co stanowiło ponad 54,5 procent mieszkańców Pomorza. To dużo, ale trzeba pamiętać, że na Śląsku zapisało się około 90 procent ludzi.
Czemu mieszkańcy Pomorza zapisywali się na taką listę? Ze strachu, dla określonych korzyści?
Trzeba pamiętać, że to był dawny zabór pruski, ludność była wymieszana. DVL to był ogromny dramat Pomorza, które żywo w pamięci miało właśnie pierwsze miesiące okupacji/aneksji. My teraz wiemy, że tak krwawe miesiące już się na Pomorzu nie powtórzyły. Ale trzeba cofnąć się do 1942 roku, wtedy nie było to takie pewne. „Kto nie podpisze, będzie traktowany jako wróg III Rzeszy” - nikt nie mógł przewidzieć, że nie powtórzy się się 1939 rok na Pomorzu. Chociaż trzeba pamiętać, że byli też tacy, którzy wytrzymali taką presję. Tacy, którzy się oparli i listy nie podpisali.
Takie osoby były prześladowane przez niemiecką administrację?
Było różnie. Zależało to od danej komisji. Można było usłyszeć „Polnische schweine” i na tym koniec. Ale można było też za niepodpisanie listy zostać pobitym, nawet śmiertelnie. Albo trafić na kilkadziesiąt dni na „wychowanie” do obozu koncentracyjnego w Stutthofie, lub do obozu w Potulicach. Warto wspomnieć, że Stutthof był nazywany „pomorskim Oświęcimiem”. Na Pomorzu dużo o nim wiedziano, w pozostałych częściach Polski właściwie nic. Tak więc wpisywaniu na Niemiecką Listę Narodowościową towarzyszyła atmosfera zastraszania, ludzie się bali.
Czy osoby z NLN były wcielane do Wehrmachtu?
Tak, tylko Polaków nie wcielano. Proszę nie mylić z Generalnym Gubernatorstwem i „Pomocniczą Służbą Wehrmachtu” w listopadzie 1944 roku, gdzie zgłaszali się Polacy. To zupełnie inne przypadki. Tak, ludzi z NLN wcielano do Wehrmachtu. Dla wielu to był dramat. Zachowały się relacje, które opisują jak wagony z takimi poborowymi jechały na front wschodni i dało się z nich słyszeć polskie pieśni. Na przykład „Rotę”. Pisała o tym polska prasa podziemna. Wielu z tych ludzi konspirowało w Wehrmachcie, inni dezerterowali przy pierwszej okazji. Wielu też ginęło na froncie. Jak Pan przyjrzy się liście poległych na froncie wschodnim żołnierzy niemieckich znajdzie Pan niemało polsko brzmiących nazwisk. To trzeba pojąć, kiedy mówi się o Pomorzu czasu wojny. Antoni Antczak, Okręgowy Delegat na Pomorzu dobrze to rozumiał. W swych meldunkach opisywał potworne warunki na Pomorzu, apelował, aby nie skreślać wszystkich ludzi z NLN. Bo nie brakowało tam sytuacji, gdzie „pod mundurami niemieckimi biją gorące serca polskie”.
Jak Pan w takim razie patrzył jako historyk na słynną aferę „dziadka z Wehrmachtu”? Nie chodzi mi o komentarz polityczny, ale o odniesienie się do pewnej tezy, która przy okazji tych słów była stawiana w wielu dyskusjach: Polacy z Pomorza służyli w niemieckim wojsku. Mógłby Pan powiedzieć, jako naukowiec, co tutaj jest faktem, co mitem? Na co i w jaki sposób trzeba patrzeć, stawiając taką tezę w dyskusji?
Wie Pan, można być bardzo krytycznym do obecnego premiera, ale taki argument jak „dziadek z Wehrmachtu” jest po prostu „trudny” do komentowania. Ba, on się pojawiał jeszcze za czasów komuny, gdzie w taki sposób próbowano dyskredytować niektórych opozycjonistów, na przykład księdza Henryka Jankowskiego. Można oceniać różnie, szczególnie niektóre Jego wypowiedzi z dużo późniejszych czasów po 1989 r. ale prawdą jest, że także i on w 1982 r. spotkał się z podobnym atakiem. Także ja takie dyskusje prowadziłem m.in. na różnego rodzaju konferencjach naukowych i popularnonaukowych już wiele lat temu, w latach osiemdziesiątych, a nawet wcześniej. Musiałem tłumaczyć, co przeżyło Pomorze w 1939 roku, jak to wpłynęło na późniejsze losy mieszkających tu ludzi.
Osoby, które wydają takie jednostronne krzywdzące oceny, nie mają z reguły pojęcia o sytuacji historyczno-politycznej, która panowała wtedy na Pomorzu.
To jeszcze kilka zdań na temat owej sytuacji. W cytowanej już przeze mnie książce Pańskiego autorstwa znalazłem informację, że w 1937 roku województwo pomorskie liczyło 90 procent Polaków i 9 procent Niemców. Jednak już po wybuchu wojny proporcje te zaczęły się odwracać. Jednym z powodów były także masowe wysiedlenia Polaków...
Tak, to prawda. Szacuje się, że w czasie wojny wysiedlono z Pomorza od 120 do 170 tysięcy Polaków. Najczęściej na tereny Generalnego Gubernatorstwa. Na ich miejsce sprowadzono Niemców z republik bałtyckich, z Ukrainy.
Czy w tak trudnych warunkach możliwa była sprawnie funkcjonująca konspiracja na Pomorzu?
Mimo wysiedleń, masowych egzekucji, wytępieniu inteligencji, aktywistów, po wejściu w życie Niemieckiej Listy Narodowościowej działała tu Polska Podziemna i Polskie Państwo Podziemne. Działało tu około 50 tajnych organizacji. Był Okręg Pomorski ZWZ-AK.
Ponoć na Pomorzu już od 1936 roku przystąpiono do tworzenia „zespołu do zadań specjalnych”, który miał zajmować się w czasie ewentualnej wojny „dywersją pozafrontową”. Polskie władze zdawały sobie już wtedy sprawę, że Pomorze w razie konfliktu z Niemcami jest nie do obrony?
Takie plany powstawały już na początku lat trzydziestych. Dotyczą Wolnego Miasta Gdańska. Już wtedy doceniano niebezpieczeństwo ze strony Niemiec.
Jeszcze przed dojściem Hitlera do władzy?
Gustav Stresemann, kanclerz i minister spraw zagranicznych Republiki Weimarskiej i notabene laureat Pokojowej Nagrody Nobla mówił o Polsce jako o państwie sezonowym. Także Niemcy niespecjalnie się z tym kryli.
Na czym polegała praca przedwojennych „zespołów do zadań specjalnych” na Pomorzu?
Były na przykład „ciche szkolenia” harcerzy z Wolnego Miasta Gdańska. Ćwiczono się w zakresie strzelnictwa, obsługi broni. Polskie władz wojskowe liczyły się z możliwością, że w razie wybuchu wojny tereny Pomorza mogą znaleźć się „przejściowo” pod nadzorem i okupacją niemiecką.
W cytowanej książce znalazłem informację, że na kilka dni przed wybuchem wojny na terenie Wolnego Miasta Gdańska odwołano wszelkie przygotowania dywersyjne. Dlaczego i kto wydał taki rozkaz?
Po pierwsze, wchodziła w grę kwestia prowokowania Niemców. A po drugie, co dałaby taka dywersja? Korpus interwencyjny, który miał zająć Gdańsk w razie działań wojennych, został na kilka dni przed 1 września wycofany. Było wiadomo, że żadnych działań tutaj nie będzie.
Czy mógłby Pan w takim razie wymienić pokrótce najważniejsze organizacje wojskowe działające na Pomorzu w czasie wojny. TOK „Grunwald”, „Gryf Kaszubski” (później „Pomorski”), „Polska Armia Powstania”... Która z tych organizacji była „najważniejsza”?
To trzeba podzielić na organizacje lokalne, regionalne i ogólnopolskie, które tutaj również miały swoje siatki. Ogólnopolskie – „Komenda Obrońców Polski”, „Polska Żyje”, tak później potępiane organizacje jak: „Organizacja Wojskowa Związek Jaszczurczy”, „Miecz i Pług” i oczywiście ZWZ-AK. Regionalne to „Gryf Kaszubski”, później „Pomorski” – zajmowano się tutaj głównie wywiadem i dywersją. Związana z „Gryfem Pomorskim” postać księdza Józefa Wryczy, który był i jest symbolem walki o niepodległość do dzisiaj. Bardzo ciekawa postać - „Kmicic z Borów Tucholskich” na Niego mówili. Przed wojną siedział w więzieniu za antysanacyjne poglądy.
Wielu ludzi, mówiąc o dokonaniach organizacji podziemnych w czasie wojny, jednym tchem potrafi wymieniać głośne działania żołnierzy: zabójstwa hitlerowców, odbijanie więźniów, wykolejanie niemieckich pociągów etc. Jakie były najbardziej „spektakularne” działania żołnierzy podziemia na terenie Pomorza?
Czegoś takiego jak w Generalnym Gubernatorstwie, czy na terenach wschodnich nie było i nie mogło oczywiście być. Nie było też partyzantki, największy oddział (Alojza Bruskiego, ps. „Grab”) liczył około 100 osób. Były oczywiście oddziały Gryfa Pomorskiego, były też oddziały desantowe sowieckie i Ludowego Wojska Polskiego. Ale to nie były działania na jakąś większą skalę.
Były sporadyczne zamachy, ale obawiano się represji. Poza tym teren był nasycony osadnikami niemieckimi. I jeszcze bardzo ważna kwestia, która oddaje atmosferę tamtych czasów. Na Pomorzu, inaczej niż na przykład w Warszawie, czy Krakowie, nie można było sobie po prostu wejść do kawiarni i mówić głośno po polsku. Wprawdzie nie było oficjalnego zakazu, ale mógł Pan dostać pejczem, albo zostać skazanym na 53 dni „wychowania” do Stutthofu, czy Potulic. Mimo tego wszystkiego, kilkanaście tysięcy osób na Pomorzu angażowało się w konspirację. I to trzeba docenić.
To co było wielkim sukcesem tej konspiracji to wywiad. Wywiad, wywiad i jeszcze raz wywiad.
Ponoć Anglicy chwalili nas za informacje, które płynęły do nich z Gdyni, o tamtejszej niemieckiej flocie, przemyśle zbrojeniowym, to prawda?
Tak. Ale nie tylko od nich dostawaliśmy pochwały. Gdańsk, Gdynia, Królewiec, Elbląg – nasz wywiad miał wszystko pod kontrolą. W Archiwum Akt Nowych jest cała masa meldunków z tamtego czasu: ruch okrętów, produkcja łodzi podwodnych, cała produkcja zbrojeniowa w portach. Te informacje pochodziły od polskiego wywiadu.
Czy w okresie wojny Pomorze to był ważny szlak dla polskich tajnych emisariuszy?
Najważniejszym takim emisariuszem był Jan Nowak Jeziorański, z którym miałem kiedyś na ten temat dłuższą rozmowę. W Sztokholmie, stolicy Szwecji, państwa wówczas neutralnego, istniało Poselstwo RP, przy którym nieoficjalnie funkcjonowała Baza Łącznikowa. Właśnie ta baza organizowała szlak morski ze Szwecji na Pomorze.
Powiem Panu ciekawą historię, taką według której film można byłoby nakręcić. W czasie wojny były plany zakupu szkunera, wiem to z dokumentów, nie z relacji, który miał zawijać do Gdańska pod banderą szwedzką – oczywiście miał on być wykorzystywany dla celów polskiej konspiracji. Sprawą zajmował się Kajetan Łowczynowski, ale z planu nic nie wyszło. Uznano, że pomysł jest zbyt ryzykowny.
W 1940-1941 w pierwszych planach Powstania przygotowanych przez Komendę Główną ZWZ-AK Pomorze miało być wykorzystane jako teren, gdzie w przyszłości wyląduje desant polskich sił zbrojnych. Czy w związku z tym, na Pomorze trafiało więcej żołnierzy polskiego podziemia?
Grot-Rowecki zdawał sobie sprawę, że siły Okręgu Pomorskiego ZWZ są słabe. Ale dopiero w Raporcie 54 z 5 lutego 1941 roku, który uwzględniał obszar pomorski postanowiono wzmocnić konspiracyjnie Pomorze. Warto dodać, że w tym raporcie liczono już się z niebezpieczeństwem ze strony Sowietów. W kolejnym Raporcie nr 154 z 1942 r. Pomorze miało być „Piemontem”, miejscem, gdzie Polacy mogliby się bronić, czekając na pomoc aliantów, gdyby Rosjanie zajęli resztę kraju. Później z tej koncepcji odstąpiono, ale na Pomorze jeszcze przez jakiś czas patrzono jak na miejsce, gdzie być może w przyszłości dojdzie do większego desantu polskich wojsk.
W jaki sposób „wzmacniano” Pomorze na ewentualność desantu?
Latem 1941 roku na Pomorze dotarł kapitan czasu wojny Józef Olszewski. Jego narzeczoną była Halina Szewczyk. Rozmawiałem z nią później na temat okoliczności jego śmierci. Olszewski przyjechał z Warszawy i miał za zadanie zaktywizować i scalić tutejsze podziemie, usprawnić sprawy przerzutu do Szwecji, wybadać grunt pod następne działania podziemia.
Został aresztowany w Gdyni na Witominie, zdążył zażyć cyjanek, hitlerowcy przewieźli go do aresztu gestapo na Kamienną Górę. Liczyli, że wydobędą z niego informacje na temat polskiej konspiracji na Pomorzu, jednak nie udało się go odratować - wściekłość Niemców była więc ogromna. Co ciekawe, pani Elżbieta Marcinkowska, żołnierz AK i Szarych Szeregów opowiadała mi, że są zdjęcia jej męża zrobione tuż po śmierci. Przyznam, że nie chciałem w to wierzyć. Ale co się okazało? Gestapo robiło wszystko, aby upozorować, że Olszewski wciąż żyje i „sypie” kolegów. Stąd też po jego śmierci, podniesiono mu powieki zapałkami, zrobiono zdjęcie i pokazywano innym aresztowanym: „Patrzcie on żyje, jest u nas i właśnie zaczął mówić”. W Londynie w Studium Polski Podziemnej udało mi się dotrzeć do dokumentów, które potwierdzają tę wersję historii.
W 1942 roku odstąpiono już od planu ogólnego Powstania, w którym na Pomorzu ląduje polski desant. Ale kolejne koncepcje tworzono jeszcze do 1944 roku. Czy w akcji „Burza” miały wziąć również udział miasta na Pomorzu? Czy miano walczyć na ulicach Gdyni i Gdańsku? Czy były to realne plany?
„Burzy” tutaj oczywiście nie było. Bo czym była „Burza”? Uderzenie na tylne straże oddziałów niemieckich. Jak więc na Pomorzu mogła być „Burza”, kiedy jesienią 1944 roku front był jeszcze stosunkowo daleko?
Trzeba zdać sobie sprawę z jeszcze jednej sprawy. Od lipca 1944 roku na Pomorzu nie było łączności z dowództwem w Warszawie. Informację mogli przenieść kurierzy, którzy musieli przejechać przez Kutno i tam niestety często wpadali w ręce gestapowców. „Burzy” na Pomorzu oczywiście nie było, ale były inne plany powstańcze.
Kto je opracował?
Przysłany z Warszawy major Franciszek Trojanowski „Fala”, który nie znał specyfiki okupacyjnej Pomorza. Według jego koncepcji, na Pomorzu miały być 34 ogniska powstańczej walki. Newralgiczne miejsca takich miast jak Gdańsk, Gdynia, Toruń, Bydgoszcz miały zostać objęte działaniami powstańczymi. Ale to wszystko było na papierze i było mało realne. Aby taka akcja miała jakiekolwiek szanse powodzenia, musiało być odpowiednie uzbrojenie. A gdzie na Pomorzu były karabiny maszynowe? Plan Trojanowskiego upadł, zresztą z tego tytułu nie obyło się bez ostrego konfliktu w dowództwie AK na Pomorzu.
Jak pomorska konspiracja zareagowała na wieść o Powstaniu Warszawskim?
Były plany, aby walczącej Warszawie wysłać na pomoc oddziały z Pomorza. Ale którędy mieli się oni przebić? Zachowały się relacje, które dowodzą, że ludzie na Pomorzu załamali się upadkiem Powstania Warszawskiego. 49 łączniczek z Powstania trafiło do Stutthofu, były też trzy transporty ludności cywilnej. Ale Pomorze nic nie mogło zrobić dla walczącej Warszawy.
Co działo się na Pomorzu, gdy wchodziły tutaj wojska rosyjskie? Czy na początku 1945 roku doszło tu do jakiś, nawet niewielkich, potyczek polskiego podziemia i żołnierzy radzieckich?
Formalnie Armia Krajowa została rozwiązana 19 stycznia 1945 roku. Później działała oczywiście wojskowa organizacja „NIE”, Delegatura Sił Zbrojnych czy „Wolność i Niezawisłość”. Nie było żadnej szansy na stawianie skutecznego oporu wojskom radzieckim. Zajęto się więc wywiadem i rejestrowaniem sytuacji po wkroczeniu wojsk radzieckich na Pomorze.
Jak zachowywali się Rosjanie na Pomorzu w 1945 roku?
Oglądał Pan „Pułkownika Kwiatkowskiego”?
Tak.
To wie Pan, jak się zachowywali. Rabowali, gwałcili, mordowali, wywozili na wschód. To, że były to tereny uważane przez Rosjan „za niemieckie” miało tutaj pewne znaczenie. Oni mówili do Polaków wprost: „Wy przez 20 lat nie zdołaliście spolonizować tych ziem, my to zrobimy w 20 dni.”
Po wojnie zdarzały się sytuacje, że członków polskiego podziemia na Pomorzu przesłuchiwał Jan Kaszubowski - gestapowiec na usługach Rosjan. Jeden z polskich żołnierzy opowiadał mi po wielu latach, że za „Szare Szeregi” siedział za Niemców 2 lata w Stutthofie i 9 lat za Rosjan w Workucie. Dopiero w 1954 roku wrócił do Polski.
Co według Pana, jeżeli chodzi o historię wojenną na Pomorzu, trzeba jeszcze odkłamać? Co cały czas nie może przebić się do świadomości Polaków?
Trzeba rzetelnie opowiadać o obronie Westerplatte. Nie tworzyć mitów, pokazywać, że byli to normalni żołnierze, którzy mieli swoje słabości. Którzy chcieli żyć.
Dalej, obrona Helu. Rozpoczęła się 1 września 1939 roku, a 2 października Niemcy zajęli półwysep. Z punktu widzenia wojskowego po kapitulacji Warszawy i zajęcia kraju przez Wehrmacht, nie miała już właściwie żadnego znaczenia. A zaprzestania działań domagali się też niektórzy mieszkańcy Helu. Ale trzeba ich zrozumieć – ataki były z lądu, morza i powietrza. To nie był brak patriotyzmu ze strony tych mieszkańców.
Kolejna sprawa to walka z mitami, że polska konspiracja wysadzała tutaj setki pociągów, że każdego dnia trwały tutaj wielkie działania dywersyjne. To jakieś nieporozumienie.
I jest jeszcze sprawa akcji Gestapo przeciwko polskiemu podziemiu. Trzeba pamiętać, że była to sprawnie działająca policja polityczna, a nie tylko katujący swe ofiary sadyści. Praca operacyjna Gestapo była na wysokim poziomie. Istnieją dowody na to, że polskie podziemie na Pomorzu było przez nią doskonale rozpracowane, nie brakowało Polaków, którzy byli na usługach Gestapo.
Jakie są według Pana nazwiska pomorskich działaczy politycznych i żołnierzy (z okresu wojny), które każdy kto interesuje się historią, powinien znać?
Na pewno trzeba wymienić majora Józefa Ratajczaka, pułkownika Jana Pałubickiego, kapitana/pułkownika Józefa Chylińskiego, szefa sztabu, który całą wojnę spędził na Pomorzu. Jest Józef Gruss, Franciszek Bendig, Irena Jagielska, łączniczka Okręgu AK, Marian Górski, Leszek Biały, zamordowany przez UB w 1945 roku. Długo można wymieniać. A przecież koniecznie trzeba wspomnieć jeszcze o Antonim Antczaku i o Józefie Lipskim, zamordowanym później przez UB. Lista jest naprawdę bardzo długa...