„Pomocnik Historyczny Polityki”: Jesteśmy listonoszami, którzy dostarczają opowieść o historii
Tomasz Leszkowicz: „Polityka” tradycyjnie pisze dużo o historii, co widać bardzo dobrze w każdym numerze tygodnika, w którym znajduje się artykuł historyczny...
Leszek Będkowski: Zawsze co najmniej jeden!
T.L.: Skąd ten trend?
L.B.: Gdy przyszedłem do pracy w „Polityce” dwadzieścia lat temu, już tak było. Myślę, że to dość naturalne zainteresowanie historią. W wielu współczesnych tygodnikach nie ma działów historycznych, u nas tradycyjnie taki istnieje, od zawsze kieruje nim Marian Turski, postać legendarna. Z jednej strony jest to więc siła tradycji (co jakoś wiąże się z historią), z drugiej zaś chyba świadomość, jakie znaczenie ma rozumienie przeszłości. Dookoła nas mamy wiele przykładów na to, jak często historia jest nierozumiana albo traktowana instrumentalnie. Dlatego uważam, że na poziomie dobrej popularyzacji jest sporo do zrobienia.
T.L.: Czym według Pana jest popularyzacja historii?
L.B.: To odpowiedź na pytania „co się stało?”, „w jakich okolicznościach?”, „czym kierowali się bohaterowie?”. To próba odtworzenia tamtego czasu, co może się udać tylko jeśli oderwiemy się od współczesnego myślenia i współczesnych uwarunkowań. Mówię to trochę jako laik, bo nie jestem historykiem, ale dziennikarzem i redaktorem, który kiedyś dopłynął do historii. Wydaje mi się zresztą, że dobre uprawianie historii jest podobne do pisania dobrego reportażu – trzeba wysłuchać bohaterów, poznać okoliczności, w jakich działają, poznać motywy. Oczywiście, w klasycznej nauce potem jest kwestia formułowania wniosków, uogólnień, syntezowania. Natomiast na poziomie popularyzacji ważne jest to najprostsze zaspokojenie ciekawości – co się stało, w jakich okolicznościach, jakie skutki przyniosło. Wyraźnie oddzieliłbym jednak popularyzację od polityki historycznej, która istnieje i zawsze istniała, ale dla mnie jest to inne poletko, uprawiane przez innych ludzi dla innych celów.
T.L.: Czy taka polityka historyczna wprowadzona w popularyzację, prowadzenie jej w sposób tożsamościowy, może być zagrożeniem?
L.B.: Najczęściej jest to kwestia intencji. Jeśli są one złe, to zepsuta będzie i popularyzacja, i polityka historyczna. O ile popularyzacja to w jakimś sensie łącznik między nauką, badaniami a po prostu odbiorcami o naturze laików, to z kolei polityka historyczna to uzasadnianie swoich racji historycznych, politycznych czy ideowych. Oczywiście, każdy ma prawo do własnej ekspresji – jeśli twierdzi, że na kogoś się powołuje, że uważa się za kontynuatora jakiejś tradycji historycznej, to jeśli robi to autentycznie i ze znawstwem rzeczy, to nie widzę w tym problemu. Wszyscy to robią, każdy się do czegoś w historii odwołuje. Natomiast gorzej jest, gdy jest to traktowane instrumentalnie. Gdy Aleksander Kwaśniewski ogłosił się uczniem Jerzego Giedroycia, to był to taki element polityki historycznej, przy którym ja się lekko zatrzymałem. Zresztą niech Pan spojrzy, że obecnie w Polsce wszystkie strony dyskursu politycznego są skłócone i jednocześnie prawie wszyscy są „od Piłsudskiego”. Ile ten człowiek mógł pomieścić myśli, by jednocześnie być patronem tak różnych odłamów! To dowód na to, że Marszałek jest traktowany w polityce historycznej lekko instrumentalnie. Ale nie zmienia to też tego, że w Polsce jest bardzo wielu polityków czy ludzi aktywnych politycznie, którzy w myśli czy postawie Piłsudskiego autentycznie szukają natchnienia i traktują go jako wzór. Jeśli dwóch naciąga, to nie znaczy, że trzeci także musi naciągać.
T.L.: W mediach, również tych popularyzujących naukę, pojawia się ostatnio silne przekonanie, że najlepiej sprzedaje się seks i przemoc. Co Pan myśli o takiej tabloidyzacji historii?
L.B.: To jest duże niebezpieczeństwo. Kiedy wydawaliśmy w tym roku pomocnik „Tajniki II wojny światowej”, bardzo starałem się, żeby nawet przy tematyce siłą rzeczy sensacyjnej nie przedstawiać tego w sposób stabloidyzowany. Choć rzeczywiście, tabloidyzacja to taki walec popkulturowy, który toczy się, głównie przez włączanie emocji, i za ich pomocą opowiada się historię. Wie Pan, tu nie chodzi nawet o samą tematykę taką jak seks, kochanki czy alkoholizm jakichś królów. Istotny jest sposób podania: to, że historię przedstawia się tak, by oddziaływała tylko na emocje, nie zaś na intelekt. I to jest właśnie tabloidyzacja.
Często gdy rozmawiam z autorami do „Pomocników Historycznych”, zwłaszcza gdy są to wybitni badacze mający skłonność do rzetelności akademickiej, staram się przekonać ich, mówiąc za Jerzym Pilchem, do animuszu narracyjnego – niech nie boją się tonu gawędziarskiego. Taki sposób mówienia to nie tabloidyzacja – to raczej dostosowanie narracji do percepcji odbiorcy, który nie sięga po monografię naukową. Wiadomo, że jeśli ktoś jest bardzo zainteresowany historią, znajdzie takie strony jak Wasza oraz porządne książki w pełni ujmujące jakieś zagadnienie. Zresztą nazwę „pomocnik” przyjęliśmy świadomie – nie chcemy zastępować badań historycznych, ale korzystać z wiedzy dobrych historyków i popularyzatorów nauki. Jesteśmy w pewnym sensie listonoszami, którzy dostarczają opowieść o historii.
Wracając do pańskiego pytania: historia powinna być opowiedziana z pasją, ale nie powinno się jej spłycać, bo to już byłaby tabloidyzacja. Jednocześnie warto pamiętać pewien żart o profesorach, którzy uważają, że jak coś jest zbyt ładnie i po ludzku nazwane, to znaczy, że nie jest to głęboka myśl. Stąd nie mówią, że „coś się zdarzyło”, tylko że był to „proces dziejowy”, nikt nie „zdecydował”, tylko „podjął decyzję”. Ta nadmierna powaga w języku zwykle niestety kończy się referatowością.
T.L.: Książki historyczne jakich autorów lubi Pan czytać?
L.B.: Dla mnie wzorem popularyzacji jest Simon Sebag Montefiore – to taki sposób opowiadania historii, że ma się wrażenie czytania książki fabularnej, ale bardzo silnie podpartej studiami, kwerendą w archiwach i rozmowami z żyjącymi i pamiętającymi opisywane wydarzenia ludźmi. Ten sposób pisania należałoby polecić osobom uczącym się popularyzacji. Tak pisał też Norman Davies, przynajmniej swoje pierwsze książki. To on przyniósł do Polski ten niespotykany u nas sposób opowiadania. Pochodzę z Wrocławia i z pasją przestudiowałem napisaną przez niego wraz z Rogerem Moorhousem książkę Mikrokosmos. To coś pomiędzy scenariuszem filmowym i zagadką kryminalną, a jednocześnie to porządny wykład historyczny, opowiadający fantastycznie kawałek historii poprzez detal. Tak jak wspominałem, metoda reporterska przy popularyzacji historii może dodawać wiele wdzięku – poprzez próbę odtworzenia klimatu, pisanie wręcz w czasie teraźniejszym, tworzenie czegoś à la scenariusz filmowy. Jest też eseistyka, która w popularyzacji może sprawdzać się równie fantastycznie. Narzędzia i sposoby opowiadania są przeróżne – najważniejsze, by nie mijało się to z historią.
Chociaż wie Pan, pamiętam własne emocje podczas lektury Obłędu '44. Z jednej strony: wewnętrzne poirytowanie, bo czasem wydaje się, że jest to bardziej polityka historyczna, a nie popularyzacja. A jednocześnie z drugiej strony ta prowokacja, gdy człowiek jest na nią zaszczepiony przez sporą wiedzę, jest wyzwaniem intelektualnym, próbą zmierzenia się z pewną wizją. I nawet jeśli się Pan z nią nie zgadza, to jest tam sporo przywołań i cytatów z zapomnianego piśmiennictwa historycznego, które gdzieś tam w tej opowieści PRL-owskiej zostało zagubione. Chodzi tu np. o przeciwników powstania piszących już w latach 1944–1945 czy o całą tę kwestię ekonomiki krwi. Dla wielu czytelników warstwa dokumentacyjna tej książki może być bardzo ciekawa. Gdy to wszystko czyta się umiejętnie i według własnego klucza, może mieć dla czytelnika sporą wartość. Nie są to w końcu Resortowe dzieci, które już z daleka pachną niehistorią.
T.L.: Skąd się bierze duże zainteresowanie Polaków przeszłością?
L.B.: Czy tylko Polaków? Wydaje mi się, że to w jakiś sposób element natury ludzkiej. Zresztą może pamięta Pan – chociaż chyba jednak jest Pan zbyt młody – że na początku lat 90. takim popularnym pojęciem były „białe plamy”. Wynikało to z tego, że mieliśmy kilka pokoleń wychowywanych właśnie w warunkach białych plam. I to oczywiście nie oznacza, że ludzie ci nie mogli wiedzieć czegoś nieoficjalnie. Ale jeśli poznali coś nieoficjalnie, to potem chcieli zweryfikować, czy było to prawdą. Potem zadziałała zasada wajchy – skoro wcześniej mówiono o czymś źle lub nie mówiono wcale, to pierwsze próby zapisania tych „białych plam” często też były radykalne. I dopiero potem, w myśl zasady homeostazy, wahadło wraca do równowagi. Jeśli nasz „Pomocnik” o Kresach cieszył się dużym zainteresowaniem, to czynnikiem sprawczym była tu sama historia – w końcu w naszym kraju połowa ludzi ma w rodzinie jakiś wątek kresowy (w różnej skali). I to zawsze zaciekawia, czy to z perspektywy historii rodzinnej, czy też społecznej, narodowej – ludzie urodzeni na Kresach przez wiele lat mieli nawet w dowodach osobistych wpisane „urodzony w ZSRR” (a nie, zgodnie z prawdą: w Polsce) i całe pokolenia dorastały właśnie z taką świadomością. Polityka tak nagięła historię, że ta druga musiała być opowiedziana na nowo. Jeśli więc jest ona opowiedziana na nowo, to budzi nowe zainteresowanie, a w przypadku osób starszych wywołuje również chęć zweryfikowania tego, co się kiedyś myślało.
W mojej młodości dziennikarskiej, gdzieś w końcu lat 70., w Chełmie Lubelskim przedstawiono mi człowieka, Pana Z., który miał być tym, który drukował manifest PKWN. Wszyscy dziś wiemy, i wtedy też wielu wiedziało, że był on drukowany w Moskwie, przynajmniej ten oryginalny pierwszy rzut. Ale ten człowiek był tak nauczony swojej roli, był w niej tak autentyczny, że słuchałem go z ciekawością. Był pełen pasji, tak jak gdyby od nowa drukował manifest. Gdy człowiek żyje długo, to wiele rzeczy naprawdę wpisuje mu się w pamięć i potrzeba wiele wysiłku, by to wszystko potem odwrócić.
T.L.: Wracając do początków „Pomocnika Historycznego”: wychodzi już od kilku dobrych lat i wychodził zanim stały się modne dodatki historyczne do tygodników opinii.
L.B.: Rzeczywiście, gdy oglądam półki w dużych sklepach, widzę wiele różnych wydawnictw historycznych. To jest tak jak z rowerami – kiedyś miałem wrażenie, że jeżdżę w pustce, teraz boję się tłumu i jednocześnie jestem zadowolony, że tylu ludzi jeździ. Tak samo jest w przypadku pism i dodatków historycznych – to świetnie, że rynek się rozwinął i że jest tylu czytelników, bo w sumie podnosi to wiedzę historyczną społeczeństwa. Oczywiście, jakość jest tu różna, nie chcę jej oceniać, natomiast w masie tworzy to pewne wspólne pole zaciekawienia historią. Chociaż rzeczywiście, byliśmy tu jednym z pionierów, oczywiście obok takich szacownych tytułów branżowych jak powiedzmy „Mówią Wieki”, w całości poświęconych historii. Dla nas było to rozszerzenie pola obserwacji czy też wyjście poza główny grzbiet – nie tylko te dwa teksty tygodniowo, ale również coś więcej, zwłaszcza że na początku były to dodatki bezpłatne, wydawane na zasadzie „dziwne i ciekawe”. W końcu doszliśmy do wniosku, że można spróbować z osobnymi wydawnictwami monograficznymi, poświęconymi jakiemuś tematowi. No i cieszy nas, że mimo tego, że nie są one bezpłatne, znajdują tylu nabywców.
T.L.: Skąd pomysły na tematy?
L.B.: Z reguły działamy według starej zasady dziennikarskiej, że musi być „rybka” – jakieś zaczepienie. Na przykład w przypadku pomocnika, z którego jesteśmy bardzo zadowoleni, czyli „Kresy: wielki mit Polaków”, był to pomysł na odniesienie się do kolejnej rocznicy zbrodni katyńskiej. Ona sama jest już tak opowiedziana i sfilmowana, że istnieje ryzyko, że trudno będzie powiedzieć coś nowego i ciekawego na stu stronach. Natomiast można potraktować zbrodnię katyńską tak, jak my to spróbowaliśmy zrobić – jako zwiastun śmierci Kresów, swego rodzaju kronikę zapowiedzianej śmierci. Mord ten był dla nas końcowym punktem tej historii.
Staramy się działać właśnie w ten sposób: znaleźć jakiś punkt zaczepienia. W przypadku historii Żydów polskich przymierzaliśmy się na otwarcie muzeum im poświęconego. Ponieważ jednak wydarzenie to się przesuwało, związaliśmy numer z kolejną rocznicą powstania w getcie, ale również szerzej z rokiem, w którym muzeum stało się dostępne dla zwiedzających. Historię Arabów wiązaliśmy z Arabską Wiosną. Oczywiście może to być rocznica, choć nie tylko. Jest to również istotne ze względów marketingowych – musi istnieć jakiś kontekst. Nasz pomocnik łączy się w głowie czytelnika z tym, co słyszy w mediach elektronicznych, z tym, co mówi się o jakiejś rocznicy. Można to wtedy rzeczywiście traktować jako rzucony pomocnik – chcesz wiedzieć więcej, to sięgnij. Ważne jest, by nie działo się to w pustce społecznej. Nie są to więc rzeczy wymyślane za biurkiem.
T.L.: Kim są autorzy piszący w „Pomocniku Historycznym”?
L.B.: Jest ich bardzo wielu i im dłużej się tym zajmuję, tym jestem coraz częściej naprawdę mile zaskakiwany. Wielu starszych stażem historyków złapało pewien sposób opowiadania o historii, warto jednak wspomnieć o pewnej kategorii doktorów, wśród których jest bardzo wielu dobrych popularyzatorów historii. Myślę sobie, że to być może są ludzie, którzy byli na stypendiach zagranicznych, uczestniczyli w tamtejszych grantach i przyjęli zachodni styl budowania narracji o przeszłości: posiedli umiejętność opowiadania z pasją i ciekawie, ale jednocześnie bez spłycania tematyki. Wielu z nich przenosi to na grunt polski.
T.L.: Jak ich znajdować?
L.B.: Tak jak powiedziałem, nie jestem historykiem i wszystkiego nie wiem – nie uwierzyłby mi Pan zresztą, gdybym powiedział, że znam się i na historii Prus, i na historii Chińczyków i na historii Arabów itd. Zawsze więc znajduję kogoś, powiedzmy „samca alfa” popularyzacji, który ma w środowisku historycznym swoją pozycję i zna je od środka – ma wiedzę, nie ma skrajnych poglądów, to, co pisze, nie będzie w żaden sposób podejrzane, nie będzie też forsował swoich autorów, uwikłanych w spory polityczne czy historyczne. Proszę go wtedy o podpowiedzi, o polecenie autorów z różnych środowisk, osób, które dobrze opowiadają. Zawsze jest jakiś przewodnik i to się sprawdza.
Zawszę mówię autorom, żeby byli autentyczni, a już moim zadaniem jest to, żeby to wszystko się jakoś sklejało. To zresztą lepiej, kiedy temperamenty autorów są różne – książka naukowa może być pisana w jednej tonacji, natomiast tu, gdy autorzy prezentują różne rodzaje ekspresji, to tylko służy opowieści. Zresztą te nasze „Pomocniki” w ogóle mają charakter patchworkowy.
Wykorzystam tę okazję do tego, by powiedzieć coś, czego nigdy nie mam okazji przekazać. To jest robota naprawdę zbiorowa i mamy tu naprawdę duże grono osób, bez których to wszystko by nie zadziałało. W tym całym przygotowaniu pomocników jestem niczym majster na górce rozrządowej: zestawiam składy, przekładam tory i daję sygnał do odjazdu. Jednocześnie zaś nie tworzę ani tych składów, ani tych torów. To robią ludzie, o których mówiłem – historycy i popularyzatorzy, zaś „tory” to wielu ludzi: grafików, fotoedytorów czy ilustratorów. Zresztą wielu ludzi także z samej olbrzymiej ekipy „Polityki”, bo ta górka rozrządowa nie stoi gdzieś w pustce, tylko właśnie przy stacji „Polityka”, co ma swoje znaczenie. I również w samym tygodniku jest bardzo wielu ludzi, którzy autentycznie interesują się historią, od wytrawnych dziennikarzy, przez kolegów z działu internetowego czy fotoedytorów, którzy czytają książki historyczne, a czasem, jak trzeba, to też coś napiszą. W takim anturażu pewnie łatwiej być redaktorem niehistorykiem od tematów historycznych, czego w zasadzie każdemu bym życzył, o ile będzie miał z tego satysfakcję.