Polska młodzież w obronie Lwowa
Mimo późnej godziny w Domu Akademickim nie cichł gwar. Poza stałymi mieszkańcami znajdowało się tu sporo młodzieży wezwanej rozkazem oraz akademicy z różnych ziem Polski, przybyli na zjazd młodzieży. W jednej z niewielkich sal kilku oficerów toczyło zażartą dyskusję, momentami na pograniczu kłótni.
– Panowie! – zwrócił na siebie uwagę szczupły oficer w mundurze legionowym. – Zaprosiłem was tu po to, byśmy już teraz podjęli decyzję. Powtarzam z pełną odpowiedzialnością, że moi ludzie z K-Stelle donoszą o przygotowaniach do zamachu. Lada chwila Rusini zajmą miasto – wypowiadał te słowa dobitnie i z ekscytacją.
– Poruczniku de Leveaux – przerwał młodemu człowiekowi siwiejący mężczyzna o sumiastych czarnych wąsach. – Upraszam o powściągliwość. Nie wiem, skąd pańscy podwładni czerpią tę wiedzę. Ja oświadczam, że ani czynniki polityczne stojące nade mną, ani całe Polskie Kadry Wojskowe nie mają takich doniesień. Pańskie działania są przedwczesne i szkodliwe. Radzę cofnąć mobilizację Polskiej Organizacji Wojskowej – mówił stanowczo i pewnie.
De Laveaux, blady jak ściana, osunął się na fotel. Wyraźnie widać było w całej jego postawie zmęczenie i ciężar, jaki spoczywał na jego barkach.
– W kwestii mobilizacji popieram pańskie zdanie, kapitanie Mączyński – odezwał się do przedmówcy oficer, także w randze kapitana. – A wracając do omawianej przez nas sprawy, oświadczam, że jako mianowany przez pułkownika Władysława Sikorskiego komendant placu nie mogę nikomu się podporządkować i tylko on może mnie z tego stanowiska usunąć. Ja tworzę w mieście Wojsko Polskie. Mnie winniście posłuszeństwo – zakończył buńczucznie.
– Kapitanie Kamiński – wtrącił się Mączyński, a jego wąsy podrygiwały, gdy mówił. – Ja nie uznaję rang legionowych i moja ogólnonarodowa organizacja nie da zgody, bym podporządkował się oficerom usankcjonowanym przez Radę Regencyjną kolaborującą z okupantem.
– Widzę rozwiązanie – przerwał mu mężczyzna w cywilnym ubraniu. – Trójosobowa komenda. Kapitanowie Kamiński, Mączyński i porucznik de Laveaux – wyjawił swą myśl.
Na te słowa poderwał się z miejsca de Laveaux:
– Ani myślę godzić się na jakiś triumwirat. Tylko jeden dowódca. Całą organizację oddam choćby kapralowi, byle był jeden komendant. – Krzyk ten uciszył rozgardiasz, jaki towarzyszył każdemu z przedmówców.
Po chwili głos zabrał kapitan Mączyński:
– Trzeba stwierdzić, że do porozumienia nie doszliśmy. Oczywiście o żadnym zamachu nie ma mowy. – Przy tych słowach spojrzał pobłażliwie na porucznika. – Rozchodzimy się do domów spać. Jutro o siódmej rano dalszy ciąg konferencji.
Rankiem wraz z gosposią wyszłam z domu. Już po przejściu pierwszej przecznicy zaniepokoił mnie widok kilku stojących na rogu żołnierzy z wpiętymi w kołnierze płaszczy kokardami niebiesko-żółtymi. Minęłyśmy ich niezaczepiane. Weszłyśmy na plac, z którego wlewał się tłum do zbudowanej tuż przed wojną neogotyckiej świątyni. Ta malowniczo ukształtowana bryła z czerwonej cegły i kamienia, z wieloma cudnymi rzeźbami, przepięknie wpasowała się w otoczenie. Jej strzeliste wieże stały się charakterystycznym punktem Lwowa. Nie bez przyczyny wyjeżdżający w 1914 roku na front lwowianie z 30 Pułku Piechoty Armii Austro-Węgierskiej ułożyli tęskną piosenkę: „Z dala widać już niestety wieże kościoła Elżbiety”.
Msza właśnie się rozpoczynała. Podeszłam do koleżanek z mojej szkoły i tam wiadomość jak grom z nieba: Ponoć Rusini nocą obstawili miasto.
– Jak to tak? – wyszeptałam. – Toż to zamach na nasz Lwów!
Tłum gęstniał, a wraz z ludźmi przybywało informacji. Moja serdeczna koleżanka z klasy, ciemnowłosa Krysia, mieszkała obok budynku Sejmu Krajowego.
– Na gmachu powiewa olbrzymia flaga, na krzyżówkach stoją kulomioty, a patrole rewidują ludzi na ulicach – szeptała.
Słuchałam tego z irytacją, wprost nie mogło mi się w głowie pomieścić, że my tu spokojnie czekamy na wskrzeszenie Ojczyzny, a Rusini-Ukraińcy jednym pociągnięciem wyłamują się z naszej wspólnej historii. Nie byłam w stanie skupić się na liturgii, a widok wnętrza budowli z poprzecznym transeptem i wydłużonym prezbiterium tym razem nie wpłynął na mnie kojąco.
– Kryśka, gonimy na Górę Stracenia – stwierdziłam, szturchając ją łokciem.
Przepchnęłyśmy się przez ciżbę wiernych do bocznego wyjścia. Naszym oczom ukazał się podjeżdżający tramwaj, bez słowa postanowiłyśmy z niego skorzystać. Jechałyśmy ulicą Gródecką, minęłyśmy mój dom, a następnie greckokatolicką archikatedrę św. Jura. Stojąca na lekkim wzniesieniu trzynawowa świątynia w stylu rokokowym zawsze mnie przyciągała. Tym bardziej iż ojciec mojej mamy był w niej chrzczony. Przeszedł na rzymski katolicyzm, gdy uznał, że biskup Andrzej Szeptycki nie godzien jest swego dziada Fredry i zapomniał, że jest Polakiem. Dziadek mój mawiał o sobie: gente Ruthenus natione Polonus.
Na skrzyżowaniu z ulicą Bema stał oddział żołnierzy, pod nogami mieli rozstawiony karabin maszynowy. Za ich plecami rozpościerały się potężne mury koszar Ferdynanda.
Czerwony wóz opuściłyśmy na przystanku przy kościele św. Anny. Skierowałyśmy się do ulicy Janowskiej, a wówczas z jej przedłużenia, zwanego Kazimierzowską, wyjechało auto ciężarowe. Żołnierze znajdujący się na jego pokładzie zaczęli strzelać na wiwat.
– Sława Ukrainie! Precz z panami Polakami!
Twarze mijających nas osób wyrażały zaciekawienie, czasem poirytowanie albo pogardę. Mężczyzna odprowadzający wzrokiem wolno poruszający się samochód żachnął się: – Ot chłopki dodają sobie odwagi – i skierował się do pobliskiego kościoła.
Przebiegłyśmy na drugą stronę jezdni. Spiesznie wdrapałyśmy się na Górę Stracenia, zwaną również we Lwowie Górą Wiśniowskiego od nazwiska jednego z powieszonych tam patriotów. Odwróciłyśmy się w stronę miasta. Na wieży ratusza powiewały niebiesko-żółte chorągwie. Również kilka ważniejszych budowli miejskich było w tę barwę przyozdobionych. Oniemiałam z wrażenia, łzy nabiegły mi do oczu i przez chwilę widziałam rozmyty obraz ukochanego Lwowa. Zacisnęłam pięści i niczym naburmuszony berbeć zaczęłam tupać nogami, wyjąc przy tym niemiłosiernie.
– Tońka, co ci to? – zapytała przestraszona Kryśka.
– Jak to co?! Patrz, co to się stało – mówiłam wściekle, zataczając półkole ręką. – Gdzie są nasi? Co robią? Czemu tych chorągwi nie zrywają?
W tej chwili zza pomnika Straceńców zwieńczonego orłem wychynęło kilkunastu umundurowanych mężczyzn.
– A wy co tu robicie? – zapytał dowódca po ukraińsku.
– Panie chorąży, pewno panny przyszły podziwiać ukraińską armię, jak obejmuje stolicę we władanie – zaśmiał się jeden z nich.
– Wracajmy – powiedziała przestraszona Kryśka.
– No to w nogi.
Tekst jest fragmentem książki Piotra Tymińskiego „Lwowski ptak”:
Teraz pobiegłyśmy inną drogą, w ulicę Bema weszłyśmy od drugiej strony. Na murze wisiał przyklejony doń duży plakat. Była to proklamacja państwa ukraińskiego ze stolicą we Lwowie. W pobliżu wejścia do koszar mijałyśmy Rusinów, którzy przeszukiwali jednego pana i znaleźli u niego pistolet. Żołnierz strącił mężczyźnie kapelusz z głowy. Jego krótko przystrzyżona siwizna kontrastowała z ciemnymi dużymi wąsami.
– A wy gdzie? – krzyknął do nas jakiś żołdak. Nie ruszył się w naszą stronę, gdyż trzymał pod karabinem rozbrojonego austriackiego oficera z czarną przepaską na oku. Jeden z Rusinów, wyglądający na ich dowódcę, postąpił w naszym kierunku dwa kroki.
– Pomachajmy do nich – powiedziałam pod nosem.
Nie przerywając biegu, kiwałyśmy rękoma, głośno się śmiejąc. Żołnierze coś tam pogadali między sobą, a któryś odkrzyknął – nie usłyszałam co. Po reakcji dowódcy, który zbeształ podwładnego, wywnioskowałam, że okrzyk musiał być nieprzyzwoity.
Nie zatrzymując się, podążałyśmy przed siebie, klucząc znanymi sobie przejściami. Wpadłyśmy w Kordeckiego, następnie skręciłyśmy w Leszczyńskiego. Na szczęście wyszłyśmy za grupą żołnierzy wznoszących okrzyki po ukraińsku. Szli na północ w kierunku ulicy Janowskiej. Najwyraźniej nie byli trzeźwi i po chwili zaczęli oddawać strzały do śledzących ich z okien mieszkańców. W pewnej chwili któryś z nich odwrócił się i nas ujrzał.
– Stijte, kurwy!
Na ten okrzyk jeszcze przyspieszyłyśmy. Huknął wystrzał, kula świsnęła pomiędzy nami, odłupując kawał futryny od bramy wejściowej, do której się kierowałyśmy. Duża drzazga przeleciała przed twarzą Kryśki. Z jej ust wyrwał się przeciągły pisk, przy czym skuliła się, rzucając na boki trwożne spojrzenia. Złapałam oniemiałą przyjaciółkę za ramię i pociągnęłam za sobą do uchylonego wejścia. Stojący za skrzydłem drzwi mężczyzna zatrzasnął je z hukiem zaraz za nami.
– „Karaimy” się popiły i hulają, psia ich mać. Gdzie są żandarmy, jak ich potrzeba?
– Panie, całe miasto obwieszone ukraińskimi flagami – rzuciłam wściekle. – Ulicami łażą jak u siebie.
Dozorca zrobił wielkie oczy.
– To przechodnia kamienica? – zapytała milcząca dotąd Krysia.
– Tak. Wyjdziecie panienki na Gródecką.
Po chwili byłyśmy z powrotem na placu przykościelnym. W międzyczasie msza święta dobiegła końca. Tłum przed św. Elżbietą zgęstniał. Było tu teraz wielu mężczyzn. Przepychając się pomiędzy nimi, słyszałam, jak mówili o zaskoczeniu i niewyobrażalnym zamachu.
– Trzeba walczyć.
– Ale czym? Gołymi rękoma?
– Chodźmy na Dworzec Główny, tam pełno broni.
– Między nami jest wódz, który poprowadzi do ataku – mówił inny.
Zirytowani lwowianie gotowali się do czynu. Zmierzałyśmy z Krystyną do miejsca, gdzie spodziewałyśmy się zastać koleżanki z naszej szkoły. Nagle na plac wjechała ciężarówka przyozdobiona ukraińską flagą. Bez żadnego ostrzeżenia z auta padły serie z zamontowanego tam karabinu maszynowego.
To, co się teraz stało, było dla mnie niewyobrażalne. Wrzaski, tupot nóg, nawoływania o pomoc. Zostałam pociągnięta przez spanikowanych mieszczan w kierunku ulicy Sapiehy, ale kątem oka zobaczyłam potykającą się przyjaciółkę. Nagłym skokiem w prawo wyrwałam się z uciekającej ludzkiej ciżby. Zatoczyłam nieduże koło i podeszłam do leżącej ciągle na ziemi Kryśki.
– Wstawaj – powiedziałam, biorąc ją za dłoń. Oczy miała szeroko rozwarte, czapka futrzana leżała na bruku, a kruczoczarne włosy otaczały twarz, rozsypane w niespotykanym jak na nią nieładzie. Jej krwistoczerwone usta były teraz blade i poruszały się bezdźwięcznie. Zajrzałam w oczy mojej przyjaciółki, ujrzałam w nich zdziwienie. Przestraszyłam się nie na żarty. Wsunęłam rękę pod plecy, chcąc ją podnieść. Jej płaszcz był mokry i ciepły zarazem.
Doskoczył do nas ksiądz wikary, złapał Krysię na ręce, odwrócił twarz w moją stronę i krzyknął:
– Do kościoła.
Szedł szybko, ja ryczałam, ściskając jej zimne palce. Jezus Maria, trzeba zatamować krew, lekarza wołać.
– Proszę księdza, co z nią będzie?
– Jej już tylko modlitwa potrzebna, właśnie umiera –oznajmił, układając Krysię na posadzce. Przyklęknął obok niej, przeżegnał się ubroczoną ręką, pozostawiając na czole krwawe odbicie swych palców.
Na te słowa mnie zamurowało. Jak to umiera?
– Ratuj – wydusiłam z siebie.
– Tu już na ratunek za późno – powiedział z irytacją. – To mogło przydarzyć się każdemu, strzelali w tłum, bydlaki.
– Co teraz?
– Trzeba się modlić za jej duszę i za tych, którzy sięgną po broń.
Prawdę mówiąc, nie o to mi chodziło, miałam na myśli: Co teraz będzie z Krysią? Ze mną? Miałyśmy tyle wspólnych planów i jak to tak?
– Jak nazywa się zmarła? – zapytał ksiądz.
– Krystyna Maria Schoerner – odpowiedziałam zaskoczona.
– Jakiego jest wyznania i gdzie mieszka?
– Rzymska katoliczka, mieszka na Brajerowskiej cztery.
– Zawiadomię rodzinę – oznajmił wikary. – Ty idź do domu, dziecko. Rodzice pewno się niepokoją.
Obok stanął młody mężczyzna w czapce akademickiej. Uklęknął przy Krysi, odwrócił ją na bok i mym oczom ukazała się ciemna plama na plecach.
– Ratuj ją – wykrztusiłam przez zaciśnięte gardło.
Sprawdził, czy ranna oddycha, i zbadał puls.
– Do szpitala, na Politechnikę – stwierdził, biorąc ją na ręce.
Ksiądz zrobił zaskoczoną minę i rozłożył ramiona, jakby chciał nas zatrzymać. Akademik wyminął duchownego.
Na szczęście od gmachu, w którym mieścił się wojskowy lazaret, dzieliła nas niezbyt wielka odległość. Niebawem dotarliśmy do metalowego ogrodzenia oddzielającego ogród Politechniki od ulicy Sapiehy. Poprzez bramę weszliśmy na teren parku vis à vis monumentalnego portyku podtrzymywanego sześcioma korynckimi kolumnami. Kiedy dotarliśmy do wejścia, mój towarzysz zaczął wydzierać się po niemiecku na stojącego na warcie żołnierza. Wkroczyliśmy do obszernego westybulu i natrafiliśmy na oficera w białym kitlu. Ten bez słowa zajął się moją przyjaciółką. Wyglądało na to, że Krystyna odzyskała przytomność, ponieważ udzieliła odpowiedzi lekarzowi. Niemiec podniósł słuchawkę telefonu i polecił przygotować salę operacyjną. Na chwilę przerwał rozmowę, zwracając się do nas:
– Zanieście ją prędko na aulę, tam zajmą się nią sanitariusze.
Wbiegliśmy przez przedsionek do potężnej klatki schodowej. Wchodząc po stopniach, zwróciłam uwagę na kolumny jońskie upiększające to miejsce.
Kryśka może umiera, a ty zachwycasz się budowlą – skarciłam się w myślach. Po chwili przekroczyliśmy próg auli, pełniącej funkcję sali przedoperacyjnej. Dwaj sanitariusze zabrali Krystynę ze sobą. Stałam oszołomiona, rozglądając się po obszernej sali wypełnionej łóżkami, niektóre stały puste, a na innych leżeli żołnierze c.k. armii.
Uniosłam głowę i ujrzałam obrazy wykonane według projektu Matejki. Z tego, co słyszałam, było ich tu jedenaście. Zaczęłam je liczyć pod nosem.
– Te alegorie – odezwał się zmęczony gonitwą student – przedstawiają postęp ludzkości, zdobywanie wiedzy.
Zagapiona w nie, nie zauważyłam, że podeszła do nas siostra. Jej kornet, charakterystyczne nakrycie głowy szarytek, skojarzyłam z podrywającym się do lotu białym orłem.
– Czy panienka nie ranna? – zapytała.
– Nie, nic mi nie jest – zaprzeczyłam. – A co będzie z Krysią?
– Wszystko w rękach Boga i doktora Hildersheimera. Teraz przygotowują ją do operacji. Mamy tu naprawdę świetny zespół chirurgiczny. Trzeba być dobrej myśli – mówiła spokojnie, patrząc mi w oczy.
– Co można teraz robić?
– Trzeba się modlić i czekać. Idź, dziecko, i wróć wieczorem.
Tekst jest fragmentem książki Piotra Tymińskiego „Lwowski ptak”:
– Chodźmy – powiedział mój towarzysz, biorąc mnie pod rękę.
Znów znaleźliśmy się na przestronnej klatce schodowej; spojrzałam w górę na przeszklony dach.
– W słoneczne dni światło pięknie igra na ścianach – oznajmił młodzieniec.
W tej chwili z dołu od strony wejścia zabrzmiały odgłosy kłótni. Zeszliśmy tam w momencie, gdy duża grupa osób wmaszerowała do środka. Zaczęła się ostra wymiana zdań w języku niemieckim pomiędzy przywódcą bojowo nastawionych mężczyzn i naczelnym lekarzem. Zbliżyłam się do nerwowo rozmawiających. Przybysz żądał od Austriaka wydania broni. Ten z kolei twierdził, że nic nie da, bo nie ma, a po za tym jest neutralny i w polsko-ukraińskiej awanturze nie będzie uczestniczył.
– Wiem, że jest broń na terenie Politechniki – stwierdził stanowczo młody mężczyzna w szarej czapce z orzełkiem. – Albo zostanie mi wydana po dobroci – na chwilę zawiesił głos – albo użyję siły – dodał dobitnie, a brązowymi oczyma posyłał błyskawice.
Jego rozmówca poszarzał na twarzy i po skierowaniu wzroku na wyjęty z kieszeni rewolwer pobladł.
– Ulegam pod przemocą – oświadczył. – Proszę za mną – dodał potulnie.
Towarzyszący mi akademik wyprężył się przed mijającymi nas ludźmi.
– Obywatelu podchorąży, melduję się do dyspozycji.
Przywódca grupy omiótł również mnie wzrokiem.
– Za mną – rozkazał.
Lekarz doprowadził nas do zamkniętych drzwi. Mężczyźni wyważyli je w mgnieniu oka. W środku znajdowało się dużo karabinów i amunicja.
– Raz, raz – poganiał podchorąży. – Zabieramy wszystko i z powrotem do Domu Technika.
Złapałam karabin, szybko zorientowałam się, że jest to jednostrzałowy stary werndl. Z takiego uczył mnie strzelać mój brat, zanim zgłosił się do II Brygady Legionów.
– A panienka cóż zamierza? – zapytał dowódca.
– Zaniosę – odrzekłam zbita z tropu.
– Zgoda – odparł.
Opuściliśmy potężny gmach poprzez główne wejście. Obładowani skierowaliśmy się w stronę ulicy Isakowicza. Po lewej zamajaczyły zabudowania mojej szkoły im. Marii Magdaleny. Nagle uświadomiłam sobie coś ważnego.
– Obywatelu dowódco – powiedziałam, podchodząc do niego.
– Jestem podchorążym, proszę panienki.
– Tak, wiem. – Dziwnie wpływał na mnie wzrok tego młodego mężczyzny. Chyba zdawał sobie z tego sprawę, bo śmiał się tymi piwnymi oczyma.
– Chciałam zameldować… że tam, w szkole, Towarzystwo Sokoła ma mały magazyn. Powinno być trochę broni.
– „Zyga” – podchorąży zwrócił się do akademika, który przyniósł Kryśkę – weź dwu chłopców, a panna pokaże ci, gdzie masz szukać broni.
– Rozkaz.
We czworo popędziliśmy na skróty. Przez chwilę dobijaliśmy się do bocznego wejścia, zanim uchylił je pan woźny. Pokrótce wytłumaczyłam mu, o co chodzi. Otworzył drzwi i gestem ręki zaprosił nas do środka.
– Nasi uczniowie już tu byli i zabrali karabiny, raptem trzy – poinformował.
– A z żeńskiej sali opatrunki wzięli? – zapytałam.
– Nie. Macie tu klucze do obydwu, może tam coś znajdziecie. Ino mi bałaganu nie narobić! A i później zajdźcie do mnie, mam ja strzelbę myśliwską, to zabierzecie.
Skierowaliśmy się do sal sokolich. Ja zabrałam dwie sanitarne torby, a chłopcy znaleźli trochę amunicji i bagnet. Zgodnie z prośbą pana Hilarego zaszliśmy do dyżurki. Wręczył broń myśliwską wraz z woreczkiem amunicji jednemu z towarzyszących mi mężczyzn. Strzelba ta przywołała wspomnienia. Mój tatko miał taką samą, a przy aresztowaniu Moskale zabrali ją razem z nim.
Wychodząc z budynku, zauważyliśmy gromadę ludzi stojącą w pobliżu koszar żandarmerii, po przeciwnej stronie mijał ich jakiś żołnierz uzbrojony w karabin. Z grupy wysunął się pewien mikrus w gimnazjalnym uniformie i zagrodził mu drogę, chwilę dyskutowali, a młokos sięgnął po broń żołnierza. Ten zamachnął się, chcąc go uderzyć. Wówczas huknął wystrzał. Umundurowany człowiek padł na twarz, a gimnazjalista schował pistolet i sprawnie rozbroił zabitego. Następnie zniknął w tłumie. A więc dzieje się – pomyślałam.
– Słuchajcie, pójdziemy do Świętej Marii Magdaleny, tam teraz powinna kończyć się msza – oznajmił „Zyga”. Na moje pytające spojrzenie dodał: – Zwerbujemy młodzież.
Szybko udaliśmy się w kierunku świątyni. Gdy doń dotarliśmy, z kościoła wylewał się tłum wiernych.
– Obywatele, Polacy! – krzyczał „Zyga”. – Wszystkich patriotów wzywam do czynu. Dom Technika walczy. Nie pozwólmy Rusinom na samowolę. Przyłączcie się do nas. Tylko zdecydowane działanie może wskrzesić Polskę.
Ludzie zatrzymali się, spoglądając niepewnie na nas i na siebie nawzajem.
– Do boju! – krzyknęłam. – Młodzież już walczy! –kontynuowałam, wymachując karabinem. – Nikomu nie wolno podnosić ręki na nasz Lwów. Możecie zdzierżyć ukraińskie flagi powiewające nad miastem?
Wokół zawirowało.
– Niech żyją! Do boju! Wesprzeć techników! – wznoszono okrzyki. – My z wami!
Natychmiast otoczyły nas dziesiątki młodych mężczyzn.
– Za mną – rozkazał „Zyga”.
Pobiegliśmy w kierunku ulicy Isakowicza. Pokonanie odległości niespełna kilometra zajęło nieco więcej czasu, gdyż szliśmy nie ulicą, a podwórkami.
W Domu Techników było jak w ulu, pełno młodzieży organizującej się w drużyny i plutony; rozkazy i bieganina. Niewielu posiadało broń, co chwilę rozważano, gdzie się udać, by zdobyć jej więcej. Komenderujący placówką podchorąży rozsyłał po okolicy zorganizowane patrole.
– Bezwzględnie spędzać Rusinów z ulicy. To w większości wystraszeni miastem chłopi, niech się boją każdej bramy, każdego zaułka.
– Rozkaz! – odpowiedziało trzech dowódców w studenckich czapkach. Trzepnęli obcasami i zabierając swoich ludzi, opuścili polską twierdzę.
– O, jest i nasza panienka. Ach, torby sanitarne! –Podchorąży klasnął w ręce z zadowolenia. – A panna przeszkolona?
– Tak jest – odpowiedziałam bez zbytniej ekscytacji.
– To jeśli szanowni rodzice wyrażą zgodę, przyjmę na sanitariuszkę.
– Ja właściwie wolałabym walczyć – powiedziałam, wywołując zdziwienie na jego twarzy. – Brat mój nauczył mnie strzelać z karabinu.
– Broni mamy jak na lekarstwo, a na pewno niebawem będziemy mieli rannych. Więc proszę mnie słuchać uważnie: na sanitariuszkę mogę przyjąć – dokończył sucho.
Zatrzepotałam rzęsami, ale to nie wywołało żadnej zmiany na twarzy mężczyzny.
– Rozumiem. To ja muszę na Gródecką po zgodę od mamy.
– Zaraz wyślę patrol w kierunku szkoły Sienkiewicza, proszę się z nimi zabrać.
– Dobrze – odpowiedziałam, spotykając się z jego surowym spojrzeniem. – Rozkaz – dodałam.
Zostawiłam torby i wyszłam do holu, tu trwały przygotowania obronne. Zasłaniano okna meblami, pozostawiając szczeliny strzeleckie. Ktoś przyniósł kilka desek, a inny worki, które postanowiono wypełnić piaskiem. Gorączkowo poszukiwano w budynku wszystkiego, co wojskowe, odniosłam wrażenie, że niektóre czapki czy płaszcze zmieniały właścicieli bez ich wiedzy. No cóż, trzeba pilnować swoich rzeczy – to była moja pierwsza wojskowa nauka.
Okazało się, że patrolem, do którego mam dołączyć, będzie dowodził „Zyga”. Trzech ludzi uzbrojonych w dwa rewolwery i granat. Wyszliśmy, uważnie się rozglądając. Okolica co jakiś czas rozbrzmiewała wystrzałem albo krótką palbą. Które raczej nie wydawały mi się strzałami na wiwat. W pewnym momencie zagrzechotały gdzieś w mieście serie.
– O, gdyby tak zdobyć maszynkę – powiedział jeden z patrolujących.
– Cicho! – rozkazał „Zyga”. – Rozglądać się uważnie. Naszym zadaniem jest dotrzeć do szkoły i upewnić się, czy jest tam faktycznie jakaś placówka. Jeśli po drodze spotkamy pojedynczego wroga albo mały patrol, to rozbrajamy.
Ulica była wyludniona, a w kilku oknach wybite szyby. Dość szybko doszliśmy do miejsca naszego rozstania. Nagle z jednej z poprzecznych uliczek wyjechała ciężarówka pełna wojska. Zatrzymała się i z kaemu puszczono serię w kierunku okien. Kawałki szkła i framug posypały się na bruk.
– Nie puszczę tam panny samej. Proszę z nami do szkoły – zdecydował dowódca.
Wpadliśmy w uchyloną bramę naprzeciw, którą zaraz zamknął dozorca. Pobiegliśmy poprzez przechodnią kamienicę, słysząc ciężarówkę podążającą powoli w tym samym co my kierunku.