Polityka publicystyczna
Obecna ekipa rządowa szła do wyborów z hasłami polityki historycznej. Uczyniła zresztą z niej jeden z fundamentalnych elementów swojej tożsamości na scenie partyjnej. Zarówno wśród polityków, jak i publicystów bliskich Prawu i Sprawiedliwości, potrzebę realizowania szeroko zakrojonej polityki historycznej deklarowano wielokrotnie.
W jej wizji nie chodziło jednak wyłącznie o kształtowanie pamięci. Iść miały za nią wielkie projekty – wysokobudżetowe filmy, programy rekonstrukcji architektury historycznej czy wreszcie inwestycje muzealne. Elementem polityki miało być także stworzenie instytucji kreujących narrację historyczną, a także legislacji, która by to ułatwiała.
Opowieści o potrzebie polityki historycznej towarzyszyło oczywiście wskazywanie, jak dotychczasowe elity tego nie robiły, a jeśli już robiły, to nieudolnie. Na tej płaszczyźnie szczególnie chętnie wracano do pojawiającego się niekiedy w mediach zagranicznych pojęcia „polskich obozów koncentracyjnych”, zarzucając, że rządząca wówczas Platforma Obywatelska nie tylko sobie z tym nie radzi, co wręcz po cichu akceptuje.
Postulaty polityki historycznej trafiają oczywiście na podatny grunt. Historia jest pełna emocji, buduje poczucie tożsamości i jedności, a na dodatek doskonale komponuje się z wszelką narracją godnościową. Przeszłość może leczyć kompleksy poczuciem dumy z osiągnięć zbiorowości, do której się należy. Niestety bywa też podatna na uproszczenia, skróty myślowe i hasła sięgające do najprostszych uczuć, z czego polityka chętnie korzysta.
Być może dlatego, dopóki polityka historyczna jest na papierze i w wymyślnych oracjach, to wygląda pięknie. Gorzej jeśli ma być realizowana na poziomie praktyki. Boleśnie przekonali się o tym twórcy nowelizacji ustawy o IPN wprowadzającej sankcje karne za oskarżanie narodu polskiego o nazistowskie zbrodnie. Ustawa wzorowana była na wielu podobnych rozwiązaniach prawnych, które w swoim założeniu bronić miały prawdy historycznej oraz dobrego imienia zbiorowości. W tym duchu powstawała przecież legislacja związana z reakcją na negowanie Holocaustu. Podobne przepisy przyjmowali Francuzi, sankcjonując kwestionowanie rzezi Ormian. Swojej historii bronili też Turcy czy Rosjanie.
Oczywiście każdy z tych przypadków miał swoją specyfikę, w związku z czym ich porównywanie bywa mało sensowne, acz łączyła ich jedna cecha wspólna – miały zaspokajać wzburzone emocje grup elektoratu. Podobnie było z polską ustawą, która miała być ochłapem rzuconym na żer tej części prawicowego elektoratu łechtanego hasłami dumy narodowej, czy nieskazitelności narodu. Dodatkowo miała być też kłopotem dla opozycji, bo na ogół z ustawami sięgającymi do ochrony uczuć wspólnoty narodowej ciężko się dyskutuje.
W tej konkretnej sytuacji zresztą problem był o tyle trudny, że media co rusz epatowały rzekomym nadużywaniem „na Zachodzie” pojęcia „polskich obozów koncentracyjnych”. Niezależnie jak ocenimy skalę tego zjawiska, a tym samym jego siłę, to problem niewątpliwie istnieje. Nowelizacja miała go załatwić raz na zawsze.
I tu zaczęły się schody. To, co łatwe do opisania w publicystyce, nadmuchania okrągłymi słowami w social media, dużo trudniejsze jest do realizacji w praktyce. Po pierwsze okazało się, że materię, którą chciano sankcjonować trudno jest opisać precyzyjnymi określeniami prawniczymi, a te które zastosowano budziły wątpliwości. Jak bowiem definiować naród, zwłaszcza w kontekście historycznym? Czy pojedynczy przypadek jest oskarżaniem całego narodu? Jak potraktować negatywne zjawiska historyczne? Wątpliwości budził też punkt, który zwalniał z sankcji działalność naukową i artystyczną. Zadawano pytanie, czy książki Grossa (które występowały w roli przykładu szkalowania dobrego imienia) to opracowanie naukowe, czy może już publicystyka? Wreszcie słusznie zwracano uwagę, że problem „polskich obozów…” dotyczy jedynie prasy zagranicznej, a zagranicą przyjęte w Polsce prawo nie obowiązuje, ustawa jest więc „bezzębna”.
Dodatkowo przyjęcie nowelizacji wzbudziło skandal w relacjach międzynarodowych. Procedowanie jej w dniu obchodów Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holocaustu, w napiętej atmosferze kryzysu politycznego w Izraelu, w okolicznościach zacieśniania stosunków na linii USA-Izrael, nie mogło się inaczej skończyć. Ostatecznie zresztą to właśnie te reperkusje, a nie fakt tego, że stworzono nieskuteczny bubel prawny, zdecydowały o jego wczorajszej, nagłej zmianie.
Jest to prosty dowód na to, że polityki historycznej nie da się tworzyć na podstawie wpisów na Facebooku i Twitterze. Jeśli ma ona mieć charakter globalny, musi uwzględniać także klimat międzynarodowy. Nie może być zrywem, który może być postrzegany jako próba ograniczenia debaty publicznej. Wreszcie musi być dobrze przemyślana, a nie budowana wyłącznie w oparciu o emocje.
Jak na ten moment polityka historyczna obecnej ekipy przypomina marzenie małego dziecka o wielkim słodkim torcie czekoladowym. W marzeniach wygląda wspaniale, po kilku kęsach okazuje się być mdły, a i nie wygląda wcale tak efektownie.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.
Redakcja: Paweł Czechowski
Kupuj świetne e-booki historyczne i wspieraj ulubiony portal!
Regularnie do sklepu Histmaga trafiają nowe, ciekawe e-booki. Dochód z ich sprzedaży wspiera działalność pierwszego polskiego portalu historycznego. Po to, by zawsze był ktoś, kto mówi, jak było!
Sprawdź dostępne tytuły pod adresem: https://sklep.histmag.org/