Polakokracja
Kiedy w 2005 roku Sojusz Lewicy Demokratycznej tracił władzę w naszym kraju, debata publiczna zaczęła toczyć się wokół budowy od podstaw nowej rzeczywistości politycznej. Chwytliwym hasłem stała się idea IV RP, która zrywałaby ze zmurszałym, pełnym patologii systemem władzy. Opierać się ona miała na dwóch głównych zasadach - odnowie moralnej i centralizacji. Jeszcze w październiku 2004 roku Jan Rokita grzmiał z ambony sejmowej wzywając do ściągania cugli demokracji. Bez zastanowienia przypominano i szukano analogii do wydarzeń przedwojennych. Bez nadmiernej kreacji wzdychano za nowym Piłsudskim, który przyjdzie i zrobi porządek ze zgniłą sejmokracją. Lekiem na wszelkie patologie miała być silna władza, która zbawienną ręką uzdrowi chorą rzeczywistość.
Powoli wkraczamy w drugi rok realizacji owej nowej wizji Polski. Idea IV RP stała się już dawno farsą przypominającą bardziej najgorsze epizody z rządów AWS czy SLD, niż nowoczesny system zarządzania państwem. Problem nie tkwi jednak w zachłanności braci Kaczyńskich czy ich politycznej bezradności. Sens upadku idei IV RP leży bowiem w błędnym odczytaniu najistotniejszego problemu ostatnich 17 lat. Nie jest nim nazbyt rozbuchana demokracja, czy zanarchizowane struktury państwa. Jest nim potężny deficyt demokracji, czy wręcz jej fasadowość.
Władza ludu?
Czym jest władza ludu? Jest nią na pewno rzeczywistość, w której społeczeństwo danego obszaru ma realny wpływ na jej kształtowanie. Czy w Polsce możemy mówić o władzy ludu? Zapewne wielu powiedziałby, że tak. Ostatnie lata pokazują zjawisko karania przez wyborców nieudolnej władzy. Ofiarą karzącej ręki społeczeństwa stał się AWS, a 5 lat później SLD. Społeczeństwo kreowało scenę polityczną według własnego uznania, często przewracając ją do góry nogami. Nie można tego na pewno nazwać brakiem wpływu na rzeczywistość. Problem jednak powstaje, gdy spojrzymy w statystyki wyborcze. Śledząc frekwencję w wyborach, chociażby do parlamentu, zauważamy, że sukcesywnie od roku 1993 uczestniczy w nich coraz mniej potencjalnych wyborców. W roku 2005 liczba biorących udział w głosowaniu spadła do 40%. W ostatnich wyborach samorządowych frekwencja w jednym z największych miast w Polsce, Łodzi, wyniosła niewiele ponad 30%.
Wyniki nie są zatem optymistyczne. Pokazują przede wszystkim brak zaufania do procedur demokratycznych i związaną z nim niechęć do korzystania z nich. Efekty są jednak o wiele bardziej niepokojące. Coraz bardziej zawęża się grupa osób wybierających władzę. Staje się ona coraz mniej reprezentatywna, tracąc tym samym na autorytecie. Gdzie tkwi przyczyna takiego stanu rzeczy?
Wydaje mi się, że jedną z przyczyn (inne pozostawię sobie na deser) jest brak wiedzy. Doświadczenie, jakie mogłem zdobyć, startując w ostatnich wyborach samorządowych pokazuje, że duża część społeczeństwa ma zerową świadomość na temat struktur państwa czy rzeczywistości politycznej. Duża część napotkanych przeze mnie wyborców, często deklarujących chęć udziału w wyborach, nie wiedziała na kogo głosuje, po co głosuje, czy też co wybiera. Nagminne były pytania – cóż Pan zrobi w tym parlamencie? lub też – taki młody i już chce do sejmu? A wszystko to działo się przy wzmożonej, czy wręcz nachalnej kampanii wyborczej. Analfabetyzm polityczny wyklucza istnienie zdrowych procedur demokratycznych. Oręż w postaci kartki i ołówka pozbawiającego lub darującego władzę, dostaje się w ręce ludzi kompletnie do dokonania wyboru nieprzygotowanych. Czy więc możemy powiedzieć, że lud sprawuje władzę? Na pewno nie.
Wpadam w jeszcze większą frustrację przeglądając wyniki wyborów do organów samorządowych Uniwersytetu Łódzkiego. Frekwencja w nich nie przekracza zazwyczaj 1%. I dzieje się to w środowisku ludzi świadomych i wykształconych, mających być za kilka lat elitą Narodu. Czego więc wymagać od społeczeństwa w całej jego masie?
Świadomy wybór?
Postawmy sobie kolejne pytanie. Czy nieprzygotowane społeczeństwo wybiera świadomie? Pomijam tu już kwestie schizofrenii w poglądach, gdzie jednocześnie można być za zwiększaniem wydatków z budżetu państwa, oraz za zmniejszaniem podatków. Zapytać można by było, czy Polacy znają programy partii, na które głosują? Obawiam się, że wyniki byłyby przerażające. Być może dlatego nikt nie pokusił się o kompleksowe badania opinii. Syndrom Radka Majdana, który na pytanie jednego z dziennikarzy – Dlaczego startujesz z list PO? – odpowiedział – bo ta partia nie robi obciachu! – wydaje się być polską codziennością. Coraz częściej świadomy wybór zastępuję moda, a ta zwalnia z myślenia.
W Polsce moda doprowadziła do wykształcenia się dwóch grup – intelektualnego mainstreamu i narodowo-katolickiego frazesu. Trudno tu mówić o formacjach myślowych, gdyż oprócz ogólnych haseł nie mają one wiele do zaproponowania. Obydwie opierają się na podobnych zasadach i treściach. U ich podstaw tkwi pewien obraz Polaka.
Mainstream widzi go jako nieco wątpiącego katolika, koniecznie kochającego papieża (ktokolwiek by nim nie był), najlepiej dobrze wykształconego przedsiębiorcę, popierającego w pełni wolny rynek i dążącego do prywatyzacji wszystkiego, co się porusza. Oczywiście mainstreamowy Polak musi czasem wzruszyć się nad losem biednych górników, czy też innych ciemiężonych pracowników, ale to tak w ramach pewnej równowagi. Druga grupa widzi Polaka jako konserwatystę z domieszką ludowej pobożności, koniecznie wietrzącego spiski i realizującego misje dziejową.
Te obydwa schematy uzupełnia jeszcze jeden element. Wzajemna niechęć tych dwóch grup, przeradzająca się w nienawiść. Niemożliwa jest debata publiczna w rzeczywistości, w której dwa główne prądy myślowe, mniejsza o to czy bardziej lub mnie sztucznie wykreowane, nie są zainteresowane tworzeniem takiej debaty. Obydwie charakteryzują się wysokim stopniem zaborczości i zawłaszczeniem sobie pojęć ogólnych - Polaka, patrioty itp. Wykazują przy tym kompletny brak przygotowania do debaty publicznej. Te ideologie nie zajmują się zbędnymi szczegółami. Budują one pewne obrazy opierające się na chwytliwych hasłach. Nie jest to rzeczywistość gotowa na debatę, bo nad dogmatami się nie dyskutuje. Bez debaty nie ma świadomego wyboru, bo przecież na jakiej niby podstawie ma być on dokonywany? Pozostaje jedynie moda, bo przecież nie posiadanie poglądów.
Debata publiczna w Polsce nie istnieje. Odmienności mordowane są przez kłamliwe poczucie wspólnoty i wizję technokratyzmu, rozwiązującego wszystkie problemy. Ideologię uważa się za śpiew przeszłości, a wiarę w ideały za naiwność. Partie polityczne, które winny być ostoją debaty, bombardują nas hasłami „Razem”, „Wspólna Polska”, „Prawdziwi Polacy” itp. Już u podstaw odrzucają debatę, starając się raczej narzucić własną wizję, uznając ją za uniwersalną. Wyraża się to w spłyceniu programów partii politycznych, coraz częściej pozbawionych elementów kontrowersyjnych czy wyróżniających. Polityczny PR bierze górę nad oryginalnością. Debata spłyca się więc, nie znajdując punktów spornych.
Władza przez lud?
Czym jest władza przez lud? Obecna konstytucja mówi, że Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli. Kim jest przedstawiciel? W moim mniemaniu to każdy człowiek, który choć odrobinę zamieszany jest w życie publiczne, w jakiejkolwiek formie ono by nie występowało. Popatrzmy na najbardziej podstawowa formę zaangażowania w życie publiczne, jaką jest przynależność partyjna.
W Polsce największą partią pozostaje SLD. Według danych z czerwca 2006 roku, posiada ona w swoich szeregach 30 000 członków. Dla porównania posłużę się przykładem Hiszpanii, która pod względem ludności przewyższa Polskę o zaledwie 6 mln, a dodatkowo odnajdujemy pewne analogie historyczne. 30 000 członków ma bowiem regionalna Nacjonalistyczna Partia Basków. Jeszcze gorzej wypadają te statystki, gdy porównamy liczebność partii najbardziej wpływowych. PiS według danych z czerwca 2006 roku posiada 13 000 członków, zaś PO 15 000. Dorównują zatem potędze takiej partii, jaką niewątpliwie jest hiszpańska Solidarność Basków. Liczebność głównych partii w Hiszpanii, Partii Ludowej i Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej, oscyluje zaś pomiędzy 500 000 (HSPR) a 707 000 (PL). Dodajmy jeszcze do tego, że w 10-milionowej Szwecji Socjalistyczna Partia Robotnicza posiada około 600 000 członków.
Zejdźmy jednak niżej, do poziomu lokalnego. Moje rodzinne Pabianice to miasto średniej wielkości. Jako stolica powiatu grupuje lokalne życie polityczne. W ostatnich dniach spróbowałem przyjrzeć się liczebności partii. Uzyskanie takich statystyk sprawiło mi szalenie wiele trudności. Okazało się, że dla większości ugrupowań stan ich liczebności jest najbardziej strzeżoną tajemnicą. Żadna z partii nie chciała mi podać liczby członków. Udało mi się jednak ustalić, że Platforma posiada około 15 członków, PiS 13 zaś SLD…ponad 300. Do tego dochodzi ujawniona niedawno informacja, że efemeryda, jaką jest Partia Kobiet, ma w Łodzi więcej członków, niż rządzące krajem PiS.
Te informacje nie są już niepokojące, są tragiczne. Pokazują jak duży jest w Polsce stopień wyalienowania od jakiejkolwiek aktywności. Ale przecież to nie tylko partie. Podobny los czeka stowarzyszenia, które może oprócz starych towarzystw spełniających role prestiżowe, nie cieszą się szczególną popularnością. Znikomą aktywnością społeczna cieszą się protesty, manifestacje, happeningi, odbywające się często w sprawach naprawdę istotnych. W Polsce natomiast wszelkie zorganizowane protesty albo wychodzą od grup zawodowych, które ze względu na specyfikę wykonywanego zawodu znane są z wysokiego stopnia organizacyjnego, albo od partii politycznych. Manifestacje partyjne, kreowane na zrywy społeczne, są jednak zazwyczaj spędami partyjnymi z podstawionymi autokarami i sprawną reżyserią. Niestety, do buntu na Węgrzech, czy do manifestacji studenckich we Francji czy Grecji jeszcze nam daleko. Przypomnieć wystarczy, że tzw. niebieski marsz Platformy Obywatelskiej zgromadził zaledwie 20 tysięcy ludzi, podczas gdy protesty opozycji na Węgrzech potrafiły zgromadzić nawet do pół miliona obywateli.
Dla ludu?
Odpowiedź na to pytanie wymagałaby nowego felietonu. Zmuszałoby to do odpowiedzi na ile władze wybrane w tych demokratycznych wyborach wypełniają swoje „pacta conventa”. Akt elekcji, jest podpisaniem umowy, świadectwem najwyższego zaufania jakim wyborca może obdarzyć wybieranego. Wola dotrzymania słowa i odpowiedzialności za głoszone poglądy, wychodzą w tym przypadku poza granice kultury osobistej czy etyki, a wkraczają w sferę umowy międzyludzkiej, będącej podstawą współegzystencji. Umowa zaś w historii zawsze miała charakter szczególny, a za jej złamanie groziły najcięższe konsekwencje.
Niedotrzymywanie umów jest na pewno jedną z przyczyn spadku zaufania do procedur demokratycznych. Obywatele rzetelnie biorący udział w wyborach, przed każdym nowym głosowaniem wiele czasu poświęcają, aby zastanowić się, czy ich wybór przyniesie tym razem spodziewane efekty. Brak wymiernych efektów głosowania czyni z niego farsę, ograniczając go do prostego aktu postawienia X na małej karteczce. Brak zaufania do instytucji demokracji, jest w pewnym sensie odpowiedzią na pytanie czy władza jest dla ludu. Skoro spada do niej zaufanie, zaufanie do sposobu wybierania władzy, to można uznać, że społeczeństwo traci tym samym poczucie, że władza reprezentuje ich żywotne interesy.
Co wobec tego?
Tworzy się w naszej rzeczywistości pewne zaklęte koło. Władza, poprzez brak realizacji obietnic, zniechęca społeczeństwo do aktu wyborczego. Rządy sprawują ludzie coraz bardziej przypadkowi, cieszący się coraz mniejszym autorytetem społecznym. To pogłębią frustrację i zniechęca do jakiejkolwiek aktywności. Tworzy się tym samym system polityczny, w którym władza jest w istocie oligarchią, niewykształconą jednak w wyniku przemian politycznych, lecz w pewnym sensie z wyboru samych obywateli, rezygnujących z udziału w życiu politycznym. Władza przestaje być władzą ludu, przez lud i dla ludu. Szwankowanie każdej z tych nieodzownych części demokracji wpływa zaś na jej fasadowość.
Jaka jest na to recepta? Powrót do możliwie szerokiej demokracji. Człowiek już od najmłodszych lat powinien być przygotowany do dokonywania wyborów i głośnego mówienia o nich. Zdawać sobie powinien też sprawę, że wybór nie zawsze musi kończyć się sukcesem. Tylko to uodporni go na procedery niedotrzymywania obietnic. Tymczasem w Polsce samorządy na wszelkich szczeblach edukacji są jedynie fasadą, będącą pewnym symbolem tradycji. W szkołach i tak wiadomo, że decyzja należy do jednej osoby, czyli wychowawcy. Od młodych lat zaczyna się proces zniechęcania przyszłych obywateli do organów pochodzących z wyboru. Spada tym samym aktywności młodych ludzi, którzy nie widząc efektów swoich wyborów, nie widzą również sensu ich dokonywania. Ten sam cykl powtarza się w życiu dorosłym.
Dzisiejszy świat daje o wiele większe możliwości sprawowania władzy przez szersza grupę osób. Ułatwiona komunikacja czy rewolucja informacyjna, sprawiają, że rozumienie władzy jedynie jako wybranych lub nominowanych urzędników staje się anachronizmem. Rozwój techniki umożliwia poszerzenie istoty demokracji na całe społeczeństwo. Potrzebne są jednak pewne konkretne możliwości systemowe, które energię społeczną będą potrafiły wyzwolić. Decentralizacja państwa, rozwój samorządów, wręcz obarczanie ich coraz większa odpowiedzialnością, jest działaniem, które może doprowadzić do powrotu do istoty demokracji.
Społeczność musi poczuć się współodpowiedzialna za rzeczywistość. Patologią jest sytuacja, w której istnieje silne przekonanie, że polityka nas nie dotyczy. Myślenie takie odwzorowuje się to w słynnym stwierdzeniu - Polityka mnie nie interesuje! Oznacza ono mniej więcej tyle co - nie interesują mnie podatki, jakie będę płacił/płaciła! Takie rozumowanie nie bierze się jednak znikąd. Tworzy je system, który demokrację ogranicza do wrzucenia raz na rok karty do urny.
Tymczasem z demokracją człowiek musi żyć na co dzień. Życie społeczne oparte powinno być na zasadach demokratycznych. W życiu bloku mieszkalnego, ulicy, osiedla, dzielnicy, od najbardziej podstawowych związków społecznych po najbardziej skomplikowane, definicja władzy ludu, przez lud i dla ludu, winna być realizowana. Nauczy to świadomego wyboru. Demokracja stanie się pewną codziennością kształtującą niezbędne nawyki. Brak aktywności będzie oznaczał nie mniej, ni więcej, tylko samowykluczenie ze społeczeństwa i to na najniższych szczeblach jego organizacji. Poszerzanie demokracji wpłynie motywująco i pozwoli wyciągnąć nas z polakokracji, w jakiej od 17 lat się kisimy i kisić się jeszcze będziemy.