Polak w niemieckim mundurze
Następny sposób na spędzenie sobotnio-niedzielnego urlopu wymyślił mój kolega P. z Wąbrzeźna. Napisał w liście do swoich znajomych wysiedlonych do Frankfurtu nad Menem, że zamierzamy spędzić w tym mieście dwa dni, ale nocować będziemy w hotelu wojskowym. We Frankfurcie znaleźliśmy się wczesnym rankiem. Tuż przy dworcu znajdowała się świetnie wyposażona łaźnia dla żołnierzy, w której mogliśmy się ogolić i wykąpać. Tam również wypiliśmy gorącą kawę z mlekiem. Była piękna pogoda. Zobaczyliśmy starszego pana, idącego wzdłuż ukwieconego skweru. Podeszliśmy do niego i po wojskowym pozdrowieniu zapytaliśmy, jak trafić na ulicę Sandweg. Wskazał nam kierunek, ale kiedy powiedzieliśmy, że szukamy kamienicy pod numerem 83, powiedział, że dotychczasowi mieszkańcy musieli ją opuścić, a na ich miejsce zostali wprowadzeni przymusowi robotnicy, pochodzący z krajów okupowanych przez Rzeszę. Zgłupiałem, kiedy zobaczyłem na jego kurtce z lewej strony na wysokości piersi przyszyty kawałek materiału z sześcioramienną gwiazdą Dawida. Salutując i trzaskając podkutymi butami, podziękowaliśmy za informacje. On się tylko uśmiechnął, chyba na widok naszych min. Po kilku krokach P. chciał zawrócić i powiedzieć mu, że nie jesteśmy Niemcami. W końcu jednak doszliśmy do wniosku, że niech myśli, że nie wszyscy młodzi współobywatele są nazistami.
Odszukana kamienica miała kilka pięter i sprawiała wrażenie solidnie zbudowanej. Drzwi otworzyły nam dwie śliczne młode dziewczyny i ich mama. Brat i ojciec byli w pracy, zatrudnieni przy produkcji mundurów dla armii. Zrezygnowaliśmy ze śniadania, ale poprosiliśmy o wypranie koszul i możliwość przespania się. Chodziło nam o to, aby po krótkim wypoczynku być do dyspozycji obu panien.
Po obiedzie poszliśmy na spacer. Miasto bardzo czyste i piękne, pełne zabytkowych kościołów. Z daleka patrzyliśmy na ogromny budynek wyglądający jak duża stodoła. Nasze panie powiedziały, że uroczyste otwarcie tej hali odbyło się przy udziale samego Hitlera. Podczas gali wystąpił również Jan Kiepura.
Idąc wzdłuż bulwaru nad Menem, natknęliśmy się na pokryty betonem plac, po którym jeździły na wrotkach młode dziewczęta. Jedna z nich pięknie tańczyła. Powiedziałem mojemu towarzystwu, że chętnie zatańczyłbym z nią. Dziewczyny popatrzyły na mnie z niedowierzaniem, ale wreszcie powiedziały, że nic nie stoi na przeszkodzie. Wrotki można było wypożyczyć w kiosku, przy wejściu na wrotowisko. Na łyżwach, według znawców, jeździłem bardzo dobrze, ale na wrotkach trochę gorzej. Udawało mi się odtworzyć niektóre figury, którymi popisywałem się na łyżwach. W pewnej chwili tańcząca panienka zaproponowała mi wspólną jazdę. Tańczyliśmy w rytm walca, robiliśmy „pistolety”. Kiedy się przedstawiłem, prosiła o powtórzenie nazwiska i zapytała, czy jestem pochodzenia włoskiego. Odpowiedziałem, że polskiego. „To znaczy, że jesteś Westfalczykiem” – skwitowała. Potem zapytała, czy moglibyśmy umówić się w niedzielę. Odpowiedziałem, że przyjechałem z kolegą z Wildflecken do naszych znajomych i następnego dnia musimy tam wracać. Uśmiechając się, zaproponowałem spotkanie w drugą niedzielę po zakończeniu wojny, jeżeli ją przeżyjemy. Żegnając się, pocałowałem ją w rękę. Była zaskoczona. Potem z moimi towarzyszami poszliśmy do kina na film z Zarah Leander. Nie chodziło nam o treść filmu, ale o jej zniewalający głos. Po wyjściu z kina poszliśmy do lokalu, w którym mieliśmy się spotkać z bratem naszych panienek i jego niemiecką dziewczyną. Po drodze dyskutowaliśmy na temat atmosfery panującej we Frankfurcie. Przede wszystkim nie było widać mężczyzn w mundurach SS albo SA. Rzadko ktoś podnosił rękę w pozdrowieniu hitlerowskim. Wbrew istniejącym nakazom, nasze dziewczyny nie nosiły łaty z literą „P”, a ich brat chodził na randki z niemiecką dziewczyną, co było teoretycznie zabronione.
Czekał na nas przed restauracją. Lokal składał się z sal rozmieszczonych na kilku piętrach. W jednej z nich usłyszeliśmy Włocha pięknie śpiewającego popularną Mamma, son tanto felice.... Sala wypełniona była przez Włochów. W następnej usłyszeliśmy z kolei język francuski. Bawiliśmy się przy piwie i sałatce zaprawionej octem, bo tylko to można było zamówić bez kartek.
Niedzielę, aż do powrotu na dworzec, postanowiliśmy spędzić w domu, flirtując z dziewczętami i rozmawiając o naszej przyszłości. Porównywaliśmy zachowanie ludności niemieckiej we Frankfurcie, w Marburgu i w okupowanych przez Niemców pomorskich miastach i wsiach. Jakże nieprzyjemne było zachowywanie się na ulicach naszych „Fokstrotdeutschów” (tak nazywaliśmy volksdeutschów), a z czasem tak zwanych baltendeutschów, to znaczy Niemców przybyłych z krajów nadbałtyckich, którzy przeważnie paradowali w czarnych mundurach SS albo żółtych SA. U nas młodzież męska paradowała w mundurach Hitlerjugend, a żeńska w mundurach BDM. Wszyscy Niemcy pozdrawiali się podniesioną ręką i wrzeszczeli: Heil Hitler!.
Późnym popołudniem dotarliśmy na dworzec. P., zakochany w jednej z dziewcząt, o mało nie płakał. Potem pisywał czułe listy. Następny urlop postanowiliśmy spędzić w domach rodzinnych, z góry zakładając, że nie wrócimy do naszej jednostki o wyznaczonym czasie.
Na poranny apel stawili się wszyscy łącznościowcy. Prowadzący zbiórkę zakomunikował, że w przyszłym tygodniu odbędą się ćwiczenia bojowe batalionu, a po ich zakończeniu wrócimy do Hanau. Można było się domyślić, że tam załadują nas do wagonów i wyprawią na front. Pytanie tylko – dokąd.
Powyższy fragment pochodzi z:
Trzeci dwudniowy urlop, zgodnie z uprzednimi ustaleniami, przeznaczyliśmy na odwiedziny u naszych rodzin. W Kassel wsiedliśmy do specjalnego pociągu dla urlopowiczów frontowych, jadącego przez Berlin aż do Wilna. Nad ranem byliśmy w Malborku, gdzie przesiadałem się do pociągu do Grudziądza. Rodzina witała mnie, jakbym wrócił z zaświatów.
Po mieście chodziłem w ubraniu cywilnym. Uprawnienie do tego było zaznaczone w kartach urlopowych. Moi koledzy, jak zdołałem się dowiedzieć, nie zostali jeszcze powołani do Wehrmachtu. Niektórzy byli reklamowani przez niemieckich pracodawców ze względu na fachowość niezbędną w firmie. W rozmowach na temat sytuacji na frontach byli absolutnie przekonani, że Niemcy wojnę przegrają. Natomiast pokolenie moich rodziców bało się zawarcia pokoju z Niemcami przed ich ostatecznym pokonaniem, co ich zdaniem (mając na uwadze niedotrzymanie układów przez Francję i Anglię w czasie kampanii w 1939 roku) mogłoby spowodować podjęcie przez aliantów decyzji niekorzystnych dla Polski.
W poniedziałek rano pojechałem do Malborka, skąd wieczorem odjeżdżał pociąg pospieszny. Mając dużo czasu, odwiedziłem przyjaciół rodziny. Pani domu odczytała list od swojego syna Erharda, przebywającego na froncie pod Stalingradem. Treść listu była przygnębiająca. Pisał o ciężkich walkach i ginących kolegach oraz o trudnych do zniesienia warunkach klimatycznych. Gdyby ten list był cenzurowany, co się często zdarzało, nie doszedłby do adresata.
W Wildflecken stawiłem się wczesnym rankiem. Nie byłem jedynym spóźnialskim. Tak jak większość urlopowiczów, tłumaczyłem niemożność powrotu o czasie bombardowaniem linii kolejowej. Nie ominęła mnie drobna kara ze strony szefa, polegająca na wykonaniu kilku komend: „Padnij”, „Powstań!”. Poza tym kilka nocy z rzędu musiałem pełnić wartę. I to wszystko.
Wyjazd na front
W końcu października odbyły się ćwiczenia bojowe całego batalionu. Trwały trzy dni. Spaliśmy w trzyosobowych namiotach, ustawianych z płacht i kijków namiotowych, które stanowiły wyposażenie każdego żołnierza. W nocy stawiały nas na nogi alarmy. Bywało tak, że trzeba było zwijać namioty i po zmianie pozycji – stawiać je na nowo. Dziwiłem się, że nie kazano nam kopać rowów obronnych i budować schronów. Widocznie dowództwo uważało, że należy uczyć nas walki z marszu. Czwartego dnia załoga, zgromadzona na obszernej polanie, wysłuchała oceny przebiegu ćwiczeń. Po jej zakończeniu szef batalionu odczytał nazwiska awansowanych żołnierzy, zaliczanych do tak zwanych A-mannów. Ku naszemu zdumieniu zostaliśmy z P. awansowani do stopnia starszych strzelców. Z oddziału łączności awansowały tylko cztery osoby, tym bardziej byliśmy zaskoczeni, że znaleźliśmy się wśród nich. Muszę jednak zaznaczyć, że robiliśmy wszystko, żeby zdobyć uznanie za sprawne, szybkie oraz bezpieczne kładzenie kabli i ich zwijanie. Nie mówiąc o umiejętności czytania map i orientacji w terenie. Chodziło nam również o to, żeby pokazać, co potrafią zrobić wzgardzani Polacken.
Z początkiem listopada znaleźliśmy się ponownie w koszarach w Hanau, gdzie uzupełniono nasz ekwipunek. Wyposażenie każdego piechura stanowiły: mundur, czapka, buty z cholewką sięgającą nieco niżej kolan, płaszcz, pasek z ciemnej skóry z klamrą z groszkowanego metalu, na której wytłoczono orła ze swastyką i napisem: Gott mit uns, płachta namiotowa z kijkami, torebka ceratowa z płachtą przeciwiperytową, maska gazowa w metalowym pudle, trzy ładownice z groszkowanej skóry z piętnastoma nabojami, karabin Mauser 98K kaliber 7,92 mm, bagnet, manierka aluminiowa obłożona filcem, kubek, menażka, chlebak z żelazną porcją (konserwa mięsna), hełm pokryty matową szarozieloną farbą i łopatka w futerale oraz koszula, wełniane skarpetki i kalesony w kolorze szarozielonym. Nigdy nie podawano wagi całego ekwipunku, jednak żołnierze w czasie walk lub marszu często pozbywali się masek gazowych, płacht przeciwiperytowych, a nawet hełmów. Poza tym tabor jednostki teoretycznie woził dodatkowe wyposażenie dla każdego żołnierza, które składało się z płóciennej torby zawierającej zapasową bieliznę oraz ekwipunek szturmowy, tak zwany Sturmgepäck. Jak się okazało w czasie działań bojowych, to, co przechowywano na tyłach batalionu, przeważnie nie docierało do żołnierzy na linii. Przypuszczam, że stawało się przedmiotem handlu.
W niedzielę poszliśmy z P. do restauracji, bo po koszarowym obiedzie byliśmy głodni. Wybór dań bezkartkowych był niewielki. Jedliśmy warzywne sałatki przyprawiane octem i gotowane ziemniaki. Natomiast piwo z beczki podawano doskonałe. W pewnej chwili z głośnika radiowego usłyszeliśmy głos spikera zapowiadającego wystąpienie Hitlera. Sądziliśmy, że podczas tego przemówienia goście przestaną jeść albo co najmniej stukać naczyniami. Przestano tylko głośno rozmawiać.
Następną niedzielę spędzaliśmy już w wagonach towarowych, wyposażonych w żelazne piecyki zwane Kanonenofen. Spaliśmy na słomie, na której każdy żołnierz zaścielał wybrane miejsce płachtą namiotową. Jechaliśmy na wschód. Bałem się, że skierują nas na front stalingradzki, więc kiedy pociąg zatrzymał się w Płaszowie pod Krakowem, podszedłem do maszynisty i zapytałem, dokąd nas wiozą. Polski maszynista odpowiedział, że jedziemy w kierunku Lwowa.
Powyższy fragment pochodzi z:
Było coraz zimniej. We Lwowie dowiedziałem się, że nasz transport został skierowany do Mikołajowa, zatem na południe Ukrainy. Kiedy zatrzymywaliśmy się na bezkresnym stepie pokrytym śniegiem, musieliśmy załatwiać swoje potrzeby bardzo szybko, gdyż temperaturę minus 20 stopni Celsjusza na wietrznym stepie odczuwało się jako o 10 stopni niższą.
Kiedy przekroczyliśmy Przesmyk Perekopski i miejscowość Dżankoj, zakomunikowałem moim wagonowym towarzyszom, iż będziemy walczyć w górach Kaukazu. Miałem zamiar powiedzieć, że jest to dla nas pomyślna okoliczność, biorąc pod uwagę, że mogliśmy się znaleźć na froncie stalingradzkim. P. szepcząc, pytał mnie, jak stamtąd będziemy wiali. Odpowiedziałem, że Cieśnina Kerczeńska jest najwęższa w rejonie miejscowości Tuzła. Tam jej szerokość wynosi około 5 kilometrów. Wyposażeni w kapoki moglibyśmy tę odległość pokonać. Jednak byłoby to możliwe tylko w lecie i to przy założeniu, że jakieś prądy nie zepchną nas na szerokie wody. Tę wiedzę geograficzną posiadłem, studiując postępy armii niemieckiej na froncie wschodnim.
Wyładowano nas w Kerczu. Sztab batalionu i oddział łączności zakwaterowano w budynku, którego właściwe przeznaczenie trudno było ustalić. Zauważyłem w pewnym momencie, że P., urządzając swoje miejsce do spania, ma spoconą twarz i słania się na nogach. Wezwany lekarz stwierdził, że szeregowy P. jest zarażony tyfusem plamistym. Zanim sanitariusze wynieśli go na noszach, powiedziałem mu, że na pewno wyzdrowieje i odeślą go do koszar macierzystej jednostki, a stamtąd do jednostki normalnej. Tymczasem zostałem sam wśród Szkopów.
Kilka dni czekaliśmy na przeprawę przez Cieśninę Kerczeńską na Kaukaz. Były to pierwsze dni grudnia. Temperatury w czasie dnia kształtowały się w granicach 19 stopni. Kercz zastaliśmy zniszczony i wyludniony. Dziesiątego grudnia załadowano batalion na okręty desantowe. Płynęliśmy w kierunku Półwyspu Tamańskiego. Nasz okręt, o niezbyt wielkiej wyporności, był silnie uzbrojony w działa okrętowe, a szczególnie przeciwlotnicze. Ulokowałem się, jak większość żołnierzy, tuż przy burcie. Przy moim wzroście mogłem obserwować morze. Przede mną wisiał kapok. Myślałem o tym, jak go zwędzić. Jakiś podoficer, idąc wzdłuż burty, walił ręką w nasze hełmy. Stojący obok mnie gefreiter Zarnikow swoim berlińskim akcentem krzyczał: Zakładać! Kiedy nadleci „Iwan”, nie zdążysz odczepić hełmu od paska.
Na Kaukazie
Zostaliśmy zakwaterowani w chałupach Tamani. Mojemu koledze, pochodzącemu z Guben nad Nysą Łużycką, i mnie przydzielono kwaterę w małym domu z ogródkiem i stajnią. Zajmowała go kobieta w średnim wieku. Powitaliśmy ją po rosyjsku. Rosyjskie „dzień dobry” powiedziane przez mojego towarzysza brzmiało całkiem poprawnie. Wyjaśniłem jej, posługując się moim kiepskim rosyjskim, że przypuszczalnie przez kilka dni będziemy spali w jej domu. Powiedziała, że została o tym powiadomiona, i zaprowadziła nas do pokoju. W oknach wisiały firanki, a na parapetach stały doniczki z kwiatami. W jednym z narożników pokoju wisiała złocona ikona, a przed nią paląca się czerwona lampka. Kiedy ją zauważyłem, pochyliliśmy obydwaj głowę. W całym domu było bardzo czysto. Nasze buciory podbite gwoździami mogły uszkodzić ślicznie utrzymane lakierowane podłogi, postanowiliśmy więc zdejmować je, wchodząc do pokoju.
Wieczorem poszliśmy z menażkami po ciepłą strawę. Kucharz ugotował rosół z makaronem, który zjedliśmy na miejscu. Drugie danie zabraliśmy do naszej kwatery. Była to wołowina gotowana w rosole, przyprawiona cebulą usmażoną na tłuszczu. Jedliśmy ją z ziemniakami. Dostaliśmy też herbatę do manierek. Kiedy jej spróbowałem, sądziłem, że piję wodę morską, tak była słona. Nasza gospodyni, widząc, jak plujemy z obrzydzeniem, powiedziała, że studnia ze słodką wodą znajduje się w odległości około jednej wiorsty od Tamani. Sól z Morza Czarnego nasycała też powietrze – kiedy po pierwszej nocnej warcie obejrzałem za dnia mój karabin, zobaczyłem, że wszystkie metalowe części pokryte są rdzawym nalotem.
Pobyt w Tamani przedłużał się. Miejscowość zamieszkiwały tylko kobiety w średnim wieku, starcy i dzieci. Widocznie pozostałych ludzi Sowieci ewakuowali. W wolnym czasie uczyłem się rosyjskiego, w czym pomagała mi broszurka wydana przez Wehrmacht. Zabijając wolny czas, zaglądałem do domów. W jednym z nich spotkałem starszą panią i dwie około trzydziestoletnie ładne kobiety. Pozdrowiłem je po rosyjsku. Starsza pani wskazała mi krzesło i zapytała, czy napiję się herbaty. Uprzejmie podziękowałem. Jedna z młodszych kobiet, zwracając się do swojej mamy, powiedziała po polsku, że pewnie jestem nadwołżańskim Niemcem. Natomiast druga uznała, że wyglądam raczej na gruzińskiego ochotnika. Powiedziałem po polsku, że jestem Polakiem i zacząłem się głośno śmiać, widząc ich miny. Nasza znajomość trwała zbyt krótko, żeby dowiedzieć się czegoś o losie tych Polek. Poza tym zauważyłem, że miejscowa ludność nie jest zbyt wylewna. Sprawiali wrażenie wystraszonych.
Powyższy fragment pochodzi z:
Po kilku dniach kwaterowania w Tamani pomaszerowaliśmy w stronę kolei, gdzie mieliśmy zostać załadowani i wysłani na linię frontu. Pogoda była słoneczna, a błotnista droga twarda dzięki nocnym przymrozkom. Niemniej przejście trzydziestu kilometrów w pełnym rynsztunku było uciążliwe. Wyładowano nas w Krymsku, skąd znów na piechotę, pokonując czternaście kilometrów, doszliśmy do Abińska. Tym razem utykaliśmy na drodze do połowy łydek w błocie. W Abińsku rozlokowano nas w drewnianych domostwach, których dachy pokryte były trzciną albo słomą kukurydzianą. Gospodyni podała nam na kolację mamałygę ugotowaną z mąki kukurydzianej, wyglądającą jak gęsty grysik, a do tego kukurydziany chleb. Pierwszy raz w życiu jedliśmy takie specjały.
Następnego dnia, w przeddzień wigilii Bożego Narodzenia, wymaszerowaliśmy do miejscowości Ilski. Mieliśmy do przejścia trzydzieści sześć kilometrów. Droga była utwardzona, ale częściowo uszkodzona przez ciężarówki i ciężkie pojazdy bojowe. Kląłem i głośno mówiłem do siebie: „Za jakie grzechy maszeruję i to w dodatku dla Vaterlandu i Hitlera?”. Raptem zobaczyłem małego chłopczyka siedzącego przy skraju drogi na wiązce słomy kukurydzianej. Zapytałem, dokąd idzie. Powiedział, że do dziadków mieszkających w Ilskim. Zanim zdążyłem zadać kolejne pytania, obok nas zatrzymała się ciężarówka. Kierowca chciał mnie podwieźć, poprosiłem, by zabrał również chłopca. Malec miał dziewięć lat. Jego ojca powołano do wojska w 1941 roku, a matkę, z zawodu pielęgniarkę, ewakuowano przed zbliżającą się armią niemiecką. Na prośbę matki dzieckiem zaopiekowała się ciotka, która jednak po kilku miesiącach stwierdziła, że nie jest w stanie chłopca nadal utrzymywać. Zapytany, jakiej jest narodowości, powiedział, że jest Grekiem. Kiedy dojechaliśmy do Ilskiego, odprowadziłem chłopca do dziadków. Przyjęli wnuka serdecznie. Dziękując mi, zapraszali, bym ich kiedyś odwiedził, jeżeli to będzie możliwe.
Batalion dotarł do Ilskiego w ciągu jednego dnia. Oddział łączności i sztab batalionu zostały ulokowane w gmachu szkoły. Do wieczerzy wigilijnej zasiedliśmy punktualnie o godzinie 18.00. Stoły nakryte zostały białym papierem. Przed każdym z uczestników kolacji stał talerz napełniony pierniczkami, wyglądającymi jak tradycyjne katarzynki. Obok talerzy stała butelka rosyjskiej wódki. Zgodnie z zapowiedzią dowódcy batalionu, czekaliśmy na wigilijne dania. Ale minęła godzina, potem następna. Z głodu zaczęliśmy jeść pierniczki i popijać wódką, od czasu do czasu śpiewając jedyną znaną mi niemiecką kolędę Cicha noc. Potem, jak mi na drugi dzień opowiadał gefreiter Zarnikow, spadłem z krzesła pijany w sztok. Widząc, w jakim jestem stanie, kazał mnie wynieść na werandę, skąd wczesnym rankiem przeniesiono mnie do sali, w której nocował nasz oddział.
Rano obudziłem się bez bólu głowy, ale z resztkami piernika w ustach. Wypiłem poranną kawę zbożową, zjadłem kawałek komiśniaka i zgodnie z rozkazem, razem ze starszym strzelcem pochodzącym z Guben, ruszyliśmy konnym zaprzęgiem załadowanym aparaturą telefoniczną na linię obronną.
Zajęliśmy okopy i ziemianki wraz z robactwem po Rumunach. Łącznicę telefoniczną zainstalowałem w ziemiance dowódcy obrony. Obsługiwaliśmy ją na zmianę z moim rudowłosym kolegą, zdani na towarzystwo dowódcy i jego ordynansa. Z moim zmiennikiem zaprzyjaźniłem się. Prowadziliśmy różne dyskusje, unikając jednak rozmów na tematy polityczne. Okopy znajdowały się około pięćdziesięciu metrów od naszych ziemianek. Oprócz ziemianek dowódcy, kilka metrów dalej, była jedna dla obsługujących łącznicę telefoniczną i druga dla trójki Rumunów stanowiących obsługę działa przeciwczołgowego. Znajdowały się one w stoku góry, po prawej stronie płytkiej rzeki Ilsk. Doliną rzeki wiła się droga o dosyć twardym podłożu. Kilkaset metrów za naszą linią obrony wykopany był spory dół wypełniony ropą naftową. Kiedy zabrakło nam świeczek, wykorzystywaliśmy ją jako paliwo do konstruowanych przez nas lampek. Wystarczyły dwie tego rodzaju lampeczki, by podczas nocnej obsługi telefonicznej łącznicy studiować samouczek niemiecko-rosyjski.