Podsędek Gideon Rokicki
Czymkolwiek i jakkolwiek, aby tylko zetrzeć uśmieszek z jego twarzy i aby jego krwią zmazać i zmyć wygłoszone przed chwilą potwarze, a nawet samo wspomnienie o nich. Przed popełnieniem owego dramatycznego czynu Jacka Zarembę powstrzymywała jedynie myśl, że zanim go dokona, musi się dowiedzieć, dlaczego stojący przed nim człowiek tak podle i fałszywie go oskarża. Rokicki zupełnie jednak nie przejmował się gniewem młodego szlachcica. Stał naprzeciwko niego z szerokim drwiącym uśmiechem i przyglądał mu się uważnie, zupełnie jakby pytał: „No i co, waćpanie, i co? Co teraz zrobisz? Co mi zrobisz?”. A przecież zaledwie chwila minęła od czasu, kiedy cyrkowiec każący nazywać się Saladynem rzucił na pana Jacka straszne oskarżenia. „Oto człowiek, który córkę moją pohańbił, ludzi moich zarżnął, a mnie zostawił zdychającego, bo myślał, że umarłem” – słowa te dźwięczały podstarościemu w uszach, zwłaszcza że wypowiedziano je z tak wielką nienawiścią i z tak wielkim przekonaniem, jakby były najprawdziwszą z prawd, a przecież (co pan Jacek dobrze wiedział!) nie było w tych słowach nie tylko ziarna, ale nawet maleńkiego ziarenka prawdy. I może machnięto by ręką na pożałowania godne zajście, a cyrkowca pognano by precz, przedtem solidnie wybatożywszy, może z czasem wydarzenie to stałoby się jedynie tematem anegdoty, może Jacek Zaremba na wspomnienie owych chwil tylko parskałby zniecierpliwiony, ale na pewno nie zaślepiałaby go owa straszna furia, kotłująca się teraz w jego umyśle i sercu. Może tak właśnie sprawy by się potoczyły i skończyły, gdyby nie fakt, że oskarżenie, które padło z ust komedianta, poparł podsędek lipnowski Gideon Rokicki, a więc nie byle szarak i hetka-pętelka, lecz szlachcic bogaty oraz szanowany. „I dlatego też Rokicki z ręki mojej zaraz zginie”, postanowił Jacek Zaremba, a gotująca się w nim wściekłość powoli zamieniała się w lodowaty gniew. Gniew tym groźniejszy, że przepełniał człowieka odważnego, pewnego siebie i wielce biegłego w sztuce szermierczej, a skrzywdzonego niesłusznym posądzeniem.
Tymczasem Saladyn, wyrzuciwszy z siebie oskarżenia, wzrok zwrócił ku niebu, ramiona uniósł wysoko nad głowę i zawołał:
– Boże w niebie miłościwy, Stwórco Wszechrzeczy! Ty widzisz moją krzywdę. Ześlij na głowę tego człowieka anioły zemsty i niech zadadzą mu taki ból, jaki ja sam musiałem wycierpieć.
Jan Barański, zarządca majątku Hieronima Ligęzy, szlachcic stary, lecz mimo starości krzepkiego rozumu, stał do tej pory jak – nie przymierzając – zbaraniały, bo to, co się wyprawiało, przechodziło wszelkie pojęcie. Wreszcie jednak ocknął się ze stuporu, w jaki wprowadziły go poparte przez Rokickiego oskarżenia Saladyna.
– Jasiek, Maciek, w dyby niecnotę i do komórki – wskazał palcem rozpaczającego cyrkowca. – A waść – odwrócił się w stronę podsędka lipnowskiego, a jego zazwyczaj pogodna twarz tym razem była ściągnięta gniewem – wytłumacz się ze swych słów.
– Nie przed waćpanem będę się tłumaczył – burknął Rokicki wyniośle i wydął usta.
– Jesteś tu gościem, więc jak gość się zachowuj – rzekł jeszcze ostrzej Barański – a jak zachować się nie umiesz bądź nie chcesz, to fora ze dwora.
Jacek Zaremba – mimo zdumienia i złości, jakie wzbudziły w nim fałszywe oskarżenia – myślał trzeźwo i w mgnieniu oka pojął, że oto w Janie Barańskim znalazł właśnie zawziętego sprzymierzeńca. Nietrudno się było zresztą domyślić dlaczego. Wiele lat temu pan Jan zajechał na dwór nieznanego sobie przedtem stolnika Ligęzy, jak to bywało wśród szlachty niespodziewanie i bez zapowiedzi, i takim wykazał się obyciem, talentem oraz grzecznością, że został już na stałe i od lat zarządzał majątkami stolnika, będąc pierwszym po jaśnie panu, a kiedy Ligęzy nie było w domu, to nawet pierwszym po Bogu. Tymczasem od kilku miesięcy stolnik gościł na swym dworze Gideona Rokickiego, który także z wizytą zajechał zupełnym przypadkiem i jakoś nie mógł odjechać. Zresztą sam Ligęza nie chciał go puścić w dalszą drogę, gdyż podsędek lipnowski był najwyższej próby gawędziarzem, który przed oczami słuchaczy potrafił malować prawdziwie ruchome obrazy, a opowiadał tak żywo, z taką swadą i polotem, że słuchającym wydawało się, iż uczestniczą w opisywanych przez niego wydarzeniach, czy to były krwawe bitwy, czy płomienne romanse, czy intrygi knute przez złych ludzi. Przy tym Rokicki znał wiele plotek i ploteczek, żarcików i anegdot, nie tylko z warszawskiego dworu, lecz również z Paryża i Wiednia, i owymi plotkami i anegdotami chętnie się dzielił.
Nic więc dziwnego, że Jan Barański podejrzliwie musiał obserwować takiego człowieka i w duchu zastanawiać się, czy przypadkiem Ligęza nie zechce Rokickiego zatrzymać dłużej, a może nawet, Boże broń!, powierzyć mu zarządzanie majątkiem? Pan Jan był co prawda pewien swych umiejętności i swej uczciwości, ale czyż stolnik nie raz i nie dwa mówił: „Oj, Baranusiu, przyjacielu drogi, stary już jesteś, może byś wreszcie odpoczął od obowiązków i poleniuchował? Zasłużyłeś sobie na to, tak jak i ja zasłużyłem, by już na wojny więcej nie chodzić, tylko weselić się domowym szczęściem”. Jednak pan Jan, słysząc te słowa, zawsze żarliwie protestował, bo też nie wyobrażał sobie życia bez obowiązków, bez ciągłego ruchu, gwaru, wydawania poleceń i podejmowania decyzji. A sama myśl o tym, iż ktoś inny mógłby go zastąpić, wywoływała w nim nie tylko gniew, ale i paniczny strach. Jacek Zaremba pojął to wszystko w jednej chwili.
– Pokornie waćpanu dziękuję – rzekł uprzejmym tonem, życzliwie spoglądając na starego szlachcica – żeś wziął mnie w obronę przed tym podłym oskarżeniem. A skoro pan podsędek przed waćpanem nie chce się tłumaczyć – tu Zaremba obrócił lodowaty wzrok na Rokickiego – to sądzę, że mnie wytłumaczenia nie odmówi. Lecz jeśli mnie waćpan nie zadowolisz, wtedy przed moją jałóweczką wyjaśnienia złożysz. – Podstarości, nie spuszczając wzroku z Rokickiego, położył dłoń na rękojeści szabli.
Krzysztof Komarnicki, podczaszycowicz brzeski, który do tej pory stał zupełnie ogłupiały i tylko od początku tej konwersacji wzrokiem wodził, popatrując po kolei na każdego, kto się odezwał, teraz zaśmiał się głupkowato.
– Przed janóweczką wyjaśnienia złożysz – powtórzył.
Miecznikowic Paweł Broniewski, który wyszedł, by obejrzeć nadjeżdżających cyrkowców, a niespodziewanie trafił w sam środek tej zdumiewającej farsy lub tragedii, położył dłoń na ramieniu pana Krzysztofa i mocno je ścisnął. Wiedział bowiem, jak niebezpiecznie jest mieszać się do kłótni postronnych, zwłaszcza kiedy nie ma się nic do powiedzenia poza bełkotem. Krzysztof Komarnicki jęknął z bólu, bo pan Paweł, mimo że wyglądał na poczciwego gołowąsa, rękę miał zdumiewająco silną.
Jednak żaden z trzech dysputujących szlachciców nawet nie spojrzał w stronę Komarnickiego, bo po pierwsze był to człowiek, mimo wielkiego pochodzenia i wielkich koligacji, marnego majątku, marnego charakteru i jeszcze marniejszej reputacji, a po drugie mieli ważniejsze sprawy na głowie, niż przejmować się wtrętami pana Krzysztofa. Zresztą żaden z nich nie spojrzał również w stronę Saladyna, który – złapany przez Maćka i Jaśka – ryczał niczym osioł prowadzony na rzeź, szarpał się i próbował uwolnić. Słudzy jednak mocno trzymali cyrkowca, ale że się zapierał i że był tłusty i ciężki, to częściowo go po ziemi wlekli, a częściowo nieśli w powietrzu.
– Nobilis sum ! – zawołał komediant rozpaczliwie, widząc, że jego krzyki na nic się nie zdają.
Nikt na to wyznanie nie zwrócił uwagi, gdyż trzej szlachcice stali naprzeciw siebie, a w zasadzie – ponieważ Jan Barański jakoś tak bezwiednie przesunął się w stronę podstarościego – to Zaremba i Barański stali naprzeciwko Rokickiego i mierzyli podsędka wzrokiem, obaj ciekawi, co powie i jakie znajdzie wytłumaczenie dla swej bezczelności, i obaj z nadzieją, że wytłumaczenie będzie kiepskie: pan Jacek miał bowiem wielką ochotę Rokickiemu obciąć uszy, zaś pan Jan miał ochotę równie wielką, a może i większą, by zobaczyć, jak pan Jacek te uszy zgrabnie obcina.
– Chętnie wszystko waćpanom wytłumaczę – powiedział Rokicki skwapliwie i uprzejmie, a z wyrazu jego twarzy i tonu głosu można było poznać, iż zupełnie się nie przejmuje groźnymi minami stojących naprzeciw niego szlachciców – pamiętajcie jednak, że caeca ira est , więc odczekajcie chwilę i pozwólcie, że swe wyjaśnienia złożę w obecności naszego gospodarza. I niech on już sapienter et iuste rozsądzi, co ma się ze mną stać. A ja jako grzeczny gość bez szemrania zastosuję się do jego decyzji i zapewniam was, że timide przed konsekwencjami nie ucieknę.
Jan Barański przypatrywał się przez chwilę Rokickiemu uważnie i badawczo, jakby chciał powiedzieć: „wiem, że coś knujesz, bratku, i choć nie wiem jeszcze co dokładnie, to na pewno zaraz się dowiem”, potem jednak wzruszył ramionami i obrócił twarz w stronę pana Jacka.
– To waćpana, panie starosto, obrażono. Waćpan decyduj, czy natychmiast żądasz wyjaśnień i satysfakcji, czy zechcesz uprzejmie zaczekać, aż stolnik o wszystkim usłyszy i wyda werdykt.
Podstarości nie musiał długo się zastanawiać, gdyż decyzję podjął od razu, kiedy tylko usłyszał propozycję Rokickiego.
– Waćpan lubisz łacińskie sentencje i słowa – rzekł, patrząc prosto w oczy podsędka – a ja odpowiem ci greckimi, pochodzącymi z Pisma Świętego: Kaisara epikeklesai, epi Kaisara poreuse .
– Facta canam, sed erunt, qui me finxisse loquantur – odparł Rokicki z szerokim, choć złośliwym uśmiechem, po czym czapkę zdarł z głowy i skłonił się głęboko, teatralnie i szyderczo. – Ruszajmy więc, waćpanowie.
Jacek Zaremba aż pobladł, słysząc te słowa, w których nie było skruchy, które tak naprawdę stanowiły nie dosłowne, ale jednak!, powtórzenie fałszywego oskarżenia. Nic jednak nie powiedział, jedynie obrócił się na pięcie i ruszył w stronę dworu.
Stolnik zdążył się już obudzić, lecz w stroju był niedbałym, bo w samym tylko rozchełstanym kontuszu zarzuconym na koszulę. Wyszedł jednak przed dwór, bo od służących usłyszał, że dzieje się coś niedobrego, więc chciał sprawdzić jak bardzo niedobrego i jakiej ingerencji owo niedobre będzie wymagać, by je ku dobremu wykręcić. Po wyrazie twarzy Ligęzy można było poznać, że jest zły. Po pierwsze: nie pozwolono mu się wyspać, a że noce, dzięki figlom z kochanką, miał ciężkie, to lubił pospać w ciągu dnia. Po drugie: serdecznie nie znosił, kiedy jego goście darli koty między sobą, a tu już mu doniesiono, że podstarości i podsędek będą się bić. Rozchmurzył się nieco, kiedy zobaczył pana Jacka spiesznie idącego w jego stronę, a kilkadziesiąt kroków za nim nieprzesadzającego z pośpiechem pana Gideona. Widząc ich obu, stolnik zrozumiał, że nie doszło jeszcze do najgorszego, czyli do bitki, i domyślił się, że idą, by jego, jako gospodarza, wziąć na arbitra. I rozchmurzył się, bo przecież wiedział, że dobry arbiter potrafi tak zręcznie pogodzić nawet wodę z ogniem, że cała para ujdzie w niebo, i że dopóki się rozmawia, dopóty nie wylewa się krwi. Hieronim Ligęza nie był, Boże broń, arianinem, który chlubiłby się noszeniem przy pasie drewnianej szabli, a wręcz przeciwnie – w czasach swej młodości był to odważny żołnierz i wytrawny dowódca, podczas szwedzkiej nawały dowodzący całym pułkiem. Jednak na starość pan Hieronim wolał wylewać wino niźli krew, i to też nie na ziemię, ale do gardzieli. I chciał, by podobnie postępowali jego goście i by szanowali mir stolikowego domu, nie wszczynali zwad, kłótni czy bójek, nie mówiąc już o okaleczaniu czy, Boże uchowaj!, zabijaniu.
– Cóż to się dzieje, panie Jacku kochany? – zagadnął jowialnie. – Minę masz taką, panie podstarości, jakbyś na wojnę się wybierał…
– Na wojnę pewnie nie, ale kapuścianego łba może trzeba będzie naszatkować – rzekł pan Jacek na tyle głośno, by być pewnym, iż Rokicki usłyszy jego słowa.
Ligęza machnął ręką.
– Głupstwa – prychnął – jakżeście się pokłócili, tak się pogodzicie.
– Waszmość pan dobrodziej sam wysłuchasz tej historii
i sam zdecydujesz – odparł Zaremba.
Pan Hieronim zaniepokoił się, słysząc jego głos. Bo był to głos nie zapalczywy złością, ale chłodny nienawiścią. Był to głos człowieka, którego gniew przekroczył granice, poza którymi w żyłach zamiast ognia zaczyna płynąć czysty lód. Tacy ludzie zabijają bliźnich bez wahania i bez żalu.
Wreszcie do schodów prowadzących do dworu doczłapał Rokicki z zasępionym Barańskim u boku. Pan Jan sprawiał wrażenie, jakby był bez mała strażnikiem prowadzącym więźnia. Jeszcze dalej szedł Paweł Broniewski, który nachylony nad Krzysztofem Komarnickim coś mu z poważnym wyrazem twarzy perorował na ucho.
– Cóżeś waść znowu nabroił? – stolnik zmarszczył brwi, spoglądając na Rokickiego.
Jednak głosowi nie nadał nadto surowego tonu, gdyż rolą arbitra jest najpierw wysłuchać, a potem osądzić i wielki błąd popełniają ci, którzy jeszcze przed rozpoczęciem śledztwa wiedzą, kto jest winny, a kto niewinny, kto jest ofiarą, a kto gwałcicielem prawa. Stolnik znał takich arbitrów, którzy jednej tylko stronie sprzyjali i czasem nawet ze swą amicyją wcale się nie kryli. Takie arbitrowanie Ligęza miał za drwiny z prawa oraz obyczajów i nigdy nie pozwoliłby sobie na uczynienie podobnego despektu nie tyle sprawiedliwości, ile własnym przekonaniom, a uważał, iż wyrok nie może zależeć od sympatii czy uprzedzeń sędziego.
– Pan Rokicki oskarżył pana starostę o wielokrotne morderstwo i gwałt – ponuro wyjaśnił Jan Barański.
Stolnik zamrugał gwałtownie i otworzył usta. Gdyby sytuacja była inna, Jacek Zaremba pewnie by się uśmiechnął, widząc niezwykłe zaskoczenie gospodarza i tę reakcję. Pan Hieronim spodziewał się pewnie, że między szlachcicami doszło do utarczki przez niezręczne słowa, jakiś złośliwy przytyk, nie najwyższych lotów żarcik, coś, co wzięto za szyderstwo lub pogardliwe traktowanie. Bo tak to już nie tylko w Rzeczpospolitej, ale i na całym świecie bywało, że szlachta miała krótką cierpliwość, lecz za to szybką rękę. A i tak rzadko zabijano tylko za to, że powóz jednego szlachcica wyprzedził kolaskę drugiego, czy za to że kogoś jedynie przez nieuwagę, a nie ze złej woli potrącono w biegu. A w Hiszpanii czy we Francji takie sprawy nie były niczym dziwnym, zwłaszcza jeśli chodziło o oficerów gwardii walońskiej lub muszkieterów królewskich, którzy mieli się za lepszych od całej reszty świata.
Ligęza obrócił ciężkie spojrzenie na Rokickiego.
– To prawda, proszę waszmości? Dobrze słyszałem?
Podsędek lipnowski uprzejmie skłonił głowę.
– Wszystko wytłumaczę, ale może wejdziemy do środka, gdzie w miłym chłodzie dobrodziej stolnik debita iustitiae spełni ku powszechnemu zadowoleniu – z tymi słowami pan Gideon skłonił się przed gospodarzem – bo tutaj to taka panuje spiekota, że rozum człowiekowi w głowie się gotuje… A poza tym po co przed służbą mamy odstawiać theatrum i powszechne budzić scandalum ?
– Asan przed służbą oskarżałeś, to i przed służbą się tłumacz! – warknął Barański.
Stolnik zdziwił się, że zawsze uprzejmy pan Jan tym razem podjął decyzję za niego. Ale że z decyzją tą się zgadzał, skinął głową.
– Dobrze powiedziane. Tyś był, panie Janie kochany, bezstronnym obserwatorem zdarzenia, więc zdaj mi z niego relację, jak ci rozum i uczciwość nakazują – potem potoczył wokół wzrokiem i oparł spojrzenie na młodym miecznikowicu – a pana Pawła poproszę, by dodał coś, jeśli tylko coś do dodania będzie.
– Służę pokornie waszmość panu dobrodziejowi, choć pewien jestem, że nie będzie potrzeby, bym dodawał coś do opowieści pana Jana – uprzejmie odparł Broniewski.
Barański odetchnął głęboko, chrząknął, odplunął, przez chwilę się zastanawiał, po czym krótko, zwięźle i zgodnie z faktami opowiedział, co zaszło przy spotkaniu z Saladynem i jego cyrkowcami. Kiedy skończył, pan Hieronim znowu spojrzał w stronę podsędka, a jego spojrzenie było jeszcze cięższe niż poprzednio.
– Mów waść! – rozkazał krótko.
Gideon Rokicki obrócił się w stronę Jacka Zaremby.
– Uno verbo waćpan zaprzeczasz, że poznałeś tego człowieka, każącego się nazywać egipskim księciem Saladynem?
Podstarości nie raczył odpowiedzieć na to pytanie, przyglądał się obojętnym wzrokiem do połowy rozwartym drzwiom dworu.
– Odpowiedz, panie Jacku kochany, z łaski swojej – delikatnym tonem poprosił Ligęza.
– Zaprzeczam.
– Waćpan nie pohańbiłeś jego córki, dzieweczki słodkiej i niewinnej, nie zabiłeś jego ludzi, a jego samego okrutnie nie poraniłeś, co wszystko wydarzyło się na trakcie prowadzącym z Leszna lat temu bez mała piętnaście? – dopytywał Rokicki.
Podstarości obrócił na niego wzrok, bo oczywiście spostrzegł od razu, że podsędek podał fakty, o których wcześniej nie słyszano.
– To spisek, stolniku dobrodzieju – zwrócił się do Ligęzy.
– Nie wiem, co ten szlachcic ma do mnie, ale to już nieważne, bo dzisiaj tak czy inaczej satysfakcji mi udzieli.
– Waść lepiej od razu powiedz, gdzie sobie życzysz, by cię pochowano – prychnął Barański, patrząc na pana Gideona, bowiem znał biegłość podstarościego w sztuce szermierczej i wiedział, że na jednej dłoni można by w całej Rzeczpospolitej porachować takich, którzy by Zarembie w tej sztuce dorównywali.
– Waćpan usłyszałeś odpowiedzi na swe pytania, które, wykazując się wielką cierpliwością, postanowiliśmy pozwolić ci zadać, chociaż już w samej ich istocie tkwiła zniewaga – rzekł ponuro Hieronim Ligęza – teraz się wytłumacz z rzuconych oskarżeń, a pan podstarości sam zdecyduje, czy mu twoje wyjaśnienia wystarczają, by nie zażądać satysfakcji…
Jacek Zaremba jedynie pogardliwie ruszył ramionami, jakby chciał dać znać, że nie istnieją takie wyjaśnienia, które mogłyby go przekonać, by Rokickiemu puścił zniewagę płazem.
Podsędek lipnowski odchrząknął, uśmiechnął się szeroko i życzliwie, po czym zaczął:
– Waćpanowie dobrodzieje, jaśnie oświecony nasz gospodarzu, wielmożny panie starosto, zacny panie Janie, panie Pawle i panie Krzysztofie, in promptu et libenter złożę przed wami wyjaśnienia, które, jak mniemam i spero forte , uznacie za wystarczające i które waszej przyjaźni i życzliwości mi nie odbiorą, gdyż przecież dobrze wiem, że nullum potentius satellitium quam amici fideles , czego przy waszmościach remis velisque uczyć się pragnę, zarówno teraz, jak in futuro …
Stolnik słuchał tej, zważywszy na okoliczności, dziwacznej tyrady ze ściągniętymi brwiami, natomiast Jacek Zaremba znowu przyglądał się drzwiom dworu i po wyrazie jego twarzy nie poznałbyś, czy słyszy słowa Rokickiego.
Tylko Jan Barański dał upust swym uczuciom, gdyż przy słowie „przyjaźni” splunął po raz pierwszy, a przy słowie „życzliwości” po raz drugi. Plwocina jego nie padła co prawda na buty pana Gideona, ale znalazła się na ziemi na tyle blisko nich, że śmiało można to było uznać za obrazę. I nie za takie zniewagi szlachta potrafiła rwać się do szabli. Podsędek jednak niczym nie dał znać po sobie urazy i spokojnie kontynuował przemówienie.
– Jak wspominałem już kiedyś waszmościom, miałem niekłamany zaszczyt gościć na dworze króla jegomości, na którym to dworze, z czego dumni być możemy, arte et marte na równi się włada. A fortiori byłem kontent z owego zaproszenia, gdyż właśnie wtedy w Warszawie gościła również trupa francuskich aktorów, specjalnie przybyła na zaproszenie królowej Marii, a w ojczyźnie swej, jak powiadano, wielce sławna…
– A co waść mi tu bredzisz o francuskich komediantach!? – poczerwieniał Hieronim Ligęza. – Jak mi Bóg miły, waćpanie, nie nadużywaj naszej cierpliwości!
– Jaśnie stolniku dobrodzieju, błagam o wybaczenie – rzekł Rokicki wielce pokornie – ale muszę moją opowieść tak właśnie zacząć, by dzięki owemu początkowi, który waści się nie podoba, dotrzeć do finału, tłumaczącego me postępowanie, z nadzieją że finałem tym wywołam waściną aprobatę zamiast dezaprobaty…
– Boże mój, gadaj już waćpan, skoro masz gadać… – Stolnik machnął ręką, lecz twarz miał nadal zachmurzoną.
– Otóż pewnego razu do Warszawy, na dwór miłościwie nam panującego króla Jana i żony jego królowej Marii Kazimiery ze starożytnego rodu d’Arquien…
– Jezus Maria, zamorduję tego szlachcica! – warknął Ligęza.
Gideon Rokicki zamilkł i rozłożył ramiona.
– Waszmość panie stolniku, dobrodzieju mój najmilszy, przecież wszystko próbuję wyjaśnić ab ovo usque ad mala , jak obiecałem…
– Waść nie musisz mi tłumaczyć, kto jest moim królem ani jak brzmi rodowe nazwisko królowej – rzekł pan Hieronim głosem pełnym gniewu. – Przechodź do rzeczy, bo klnę się na Boga, że rychło skończy się moja cierpliwość…
– Już mówię, proszę waszmości, a skoro in medias res wolisz dotrzeć z niecierpliwym pośpiechem, a nie ze stateczną rozwagą, to ex oboedientia będę pospieszał – odparł Rokicki urażonym tonem.
Ligęza tylko sapnął, lecz nic już nie powiedział, Zaremba natomiast sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie słuchał i nie słyszał słów podsędka.
– Na warszawski dwór zjechała francuska trupa aktorska wystawiająca słynne przedstawienia autorów sławionych na dworze króla Ludwika. A były to, jeśli dobrze pomnę – Rokicki wzniósł oczy, jakby chciał w chmurach przeczytać tytuły sztuk – Cyd boskiego Piotra Corneille’a, Fedra nieśmiertelnego Jana Baptysty Racine’a, przy której królowa Maria szlochała jak dziecko, a samemu królowi łzy błyszczały w oczach, oraz Mieszczanin szlachcicem najzabawniejszego w świecie Moliera, w czasie którego to przedstawienia sala huczała nieustannym śmiechem, co ad oculos widziałem… Ach, tak piękne to były czasy i tak cudne przedstawienia, że chciałoby się rzec za Hipokratesem: vita brevis, ars longa – rozmarzył się podsędek lipnowski.
Potem zerknął na pociemniałą niczym gradowa chmura twarz stolnika i dodał szybko:
– Już zmierzam ku meritum, panie stolniku dobrodzieju, już zmierzam… Musiałem jeno powiedzieć, iż znakomicie przyjęto tych aktorów i talent ich powszechnie oraz publicznie chwalono na wszelkie sposoby, a że bis repetita placent , to nie raz i nie dwa mieli okazję tym talentem się pochwalić. Powiadam waćpanom, że musiałem miłość do sztuki in lacte matris praebibere , gdyż inaczej aż tak dobrze bym wszystkiego nie zapamiętał…
– Mości Rokicki, muszę…
– Już, już, stolniku dobrodzieju! – zawołał żałośnie
pan Gideon, nie czekając, aż Ligęza zakończy zdanie słowami „cię ostrzec”. – Opowiadam dalej i nadmienię tylko, że francuscy komedianci wielkie fawory zdobyli sobie
u miłościwych państwa, którzy wiedząc, że laus alit artes , wychwalali aktorów często…
– Pewnie nie na samych słowach się kończyło – mruknął Ligęza.
– De manum ad manu wiele tam złota przepłynęło – zgodził się Rokicki – bo wszak nasz miłościwy pan de minimis non curat , zwłaszcza kiedy jest w dobrym humorze.
– No dobrze, proszę waszmości – pan Hieronim znowu zjeżył brwi – opowiadaj dalej i jak mi Bóg miły mam nadzieję, że twoja opowieść nas zadowoli.
Tylko głupiec by nie zrozumiał ostrzeżenia brzmiącego w słowach stolnika i Gideon Rokicki na pewno również to ostrzeżenie dobrze pojął, chociaż nie sprawiał wrażenia przestraszonego.
– Gdyby nie szczególny afekt, jakim komediantów darzyli jaśnie państwo – kontynuował podsędek – to komedianci owi nie pozwoliliby sobie na to, na co sobie później pozwolili. A rzecz to była, wierzcie mi waćpanowie, niezwykle śmiała i niejednego przelękłaby sama myśl, by podobny eksperyment przeprowadzić na królewskim dworze, a co dopiero samo owego przeprowadzenie.
– O czymże właściwie waćpan mówisz? – panu Hieronimowi złość na pewno jeszcze nie przeszła, ale tajemnicze
słowa Rokickiego chyba go zainteresowały, gdyż głosu nie miał już tak gniewnego jak poprzednio.
– Mówię o tym, stolniku dobrodzieju, że aktorzy, ugadawszy się wpierw z królem i królową, postanowili zażartować sobie z reszty widzów. Doszło do tego w czasie mniejszego przedstawienia, przeznaczonego tylko dla dworzan, na którym to spektaklu ja sam co prawda nie byłem, gdyż do aż takiej konfidencji nie byłem wówczas dopuszczony, by miłościwych państwa in propria persona widywać, ale wiele i dobrze o owym wydarzeniu od innych później słyszałem.
Tym razem Ligęza chyba chwycił haczyk, bo aż nachylił się w stronę podsędka.
– Mówże waćpan, mów.
– Oto komedianci wystawili Andromachę wedle Eurypidesa, gdzie, jak waszmościowie na pewno pamiętacie, podła królowa Hermiona każe zamordować syna swej rywalki. I kiedy na scenie do tego doszło, król Jan jak nie wybuchnie: „To spisek! To podła namowa, by zabić mojego Fanfanika!”.
– Nie mów waszmość! Tak sam król krzyknął?
– Ano właśnie! I już każe wezwać straż, a żołnierze wchodzą i lamentujących aktorów biorą w kajdany…
– Mój Boże…
– Nil nisi verum nie mówię! – Rokicki palnął się otwartą dłonią w pierś. – A królowa, płacząc, woła: „Weźcie wszystkich na męki! Niech wyjawią, kto ich namówił, kto za tym stoi!”.
– Nie może być!
– Ale było, stolniku dobrodzieju. Ipssisima verba przytaczam, żebym trupem padł na miejscu, jak stoję.
Pan Hieronim aż głową pokręcił w zadziwieniu.
– Goście zaproszeni przez miłościwych państwa zdębieli i nie mieli pojęcia, co począć. Widzieli, iż królem straszny gniew targa, a każdy wie, że nasz władca w gniewie potrafi się srożyć niezmiernie, choć zwykle owo srożenie nie przekracza granicy gróźb, gdyż miłościwy pan słusznie uważa, że iuris vincula wiążą go tak samo jak i jego poddanych…
– Szczera prawda – poważnie przytaknął Ligęza. – Słyszałem, że co najwyżej, jak ktoś trafi na zły humor królewski, to na odwachu może wylądować na dobę albo dwie. Ale potem za to wychodzi z sutą nagrodą, kiedy król jegomość już się rozchmurzy, złość mu przejdzie i uzna, że niewinnego kazał ukarać.
– Tak właśnie jest, bo pan nasz miłościwy wielkie ma serce – powiedział z uczuciem w głosie Rokicki. – Ale wracajże waszmość do tego przedstawienia. Co tam się dalej działo?
– Król wzywa straże, królowa niemal mdleje z alteracji, aktorzy lamentują i wzywają pomocy, kiedy, mirabile dictu , strażnicy nakładają im kajdany… No mówię waszmościom: cuda się dzieją! Aż i wreszcie goście się ocknęli i consociatim nuże biec do króla jegomości z błaganiem, by krzywdy komediantom nie czynił, że nic złego nie chcieli zrobić, że żaden to spisek ani plan zgładzenia królewicza Jakuba, bo przecież wszyscy wiedzą, jak miłościwy pan kocha swego następcę.
– I my szczerze kochamy królewicza Jakuba, w którym przyszłego króla chcielibyśmy widzieć, Boże, daj długie życie miłościwemu panu – przyznał stolnik.
– Pan chorąży Lubomirski aż przykląkł przy królewskich kolanach, wstawiając się za aktorami, i wołał, iż nihil est facilus factum quam iniuria , z czym przecież bezsprzecznie wypada się zgodzić. – Pan Gideon mocno zaakcentował łacińskie słowa i jeszcze wzrokiem potoczył po obecnych, by poznano, że opowiada tę historię również po to, aby względem niego samego nie czyniono pochopnych ocen. – Dwórki królowej Marii zaczęły zanosić gorące błagania do swej pani, a jedna to nawet omdlała z wielkiego pomieszania…
Pan Hieronim uśmiechnął się i podkręcił wąsa.
– Nie ma to, jak ratować mdlejące panny z fraucymeru – powiedział – już ja coś o tym wiem…
– Aż wreszcie na królewski znak strażnicy wypuszczają aktorów. Jak ci komedianci nie zaczną się publiczności nisko kłaniać z uśmiechami na twarzach, jak król jegomość nie ryknie śmiechem już sine ira , a z twarzą rozpogodzoną, jak królowa mu nie zawtóruje… – Rokicki zaklaskał głośno – Jak goście znowu nie zdębieją, bo nie wiedzą, co się dzieje, o co chodzi, czy król gniewny, czy rozbawiony, czy prosić za komediantami, czy już nie trzeba im żadnej pomocy…
Stolnik się roześmiał.
– A to królestwo nasi krotochwilę wszystkim zgotowali! – Sine dubio , panie stolniku dobrodzieju! Wszystko poprowadzono podług francuskiej mody, która zawodowym aktorom każe wejść w zmowę z częścią publiczności, by spłatać figla tej drugiej części, któraż o zmowie nie ma nijakiego pojęcia.
– A niechże waści! Przednia historia!
– Też tak zawsze sądziłem i dlatego pozwoliłem sobie wynająć owego Saladyna, roli go wyuczyć, którą zagrał zresztą z wielkim poświęceniem oraz powodzeniem, i w tenże sposób ów francuski obyczaj na nasz przenieść grunt, wychodząc z założenia, że bonus iocus laetificat cor hominis . Zważywszy na waszmościów reakcję – głos podsędka nabrał żałosnego tonu – chyba nie za bardzo mi się powiodło.
Ligęza ze zdumieniem spojrzał na pana Jacka, bo dopiero teraz chyba pojął, co tak naprawdę chciał im swą opowieścią przekazać Gideon Rokicki. Zaremba tylko skrzywił się i wzruszył lekko ramionami. Tymczasem skruszony podsędek kontynuował przemowę.
– Obu waszmość panów, a przede wszystkim skrzywdzonego przeze mnie pana starostę, za żart mój, przyznam to bez bicia: nieudany, niezwykle serdecznie przepraszam i pokornie błagam o rozgrzeszenie oraz wybaczenie, quod sperandum existimo . Solennie zapewniam waszmościów, że w każdej mierze gotowym zadane wam krzywdy zadośćuczynić, choć wierzcie mi, waćpanowie, że nie zła wola mną kierowała, ale płochość i pamięć o figlu, który uważałem za przedni, jednak jak widać, wcale przedni w mym wydaniu się nie okazał – pan Gideon opuścił głowę. – Zapomniałem widać, że quod licet Iovi, non licet bovi , bo i któż ja jestem, aby figiel króla ośmielić się powtarzać? – dodał płaczliwie.
– Niech diabli waści wezmą z takimi figlami – burknął Jan Barański.
Gideon Rokicki nie zwrócił uwagi na słowa starego szlachcica, gdyż oczekiwał, co zupełnie zrozumiałe, wyroku z ust Jacka Zaremby jako człowieka żartem ukrzywdzonego i rozsierdzonego oraz Hieronima Ligęzy jako gospodarza, pod którego dachem doszło do tak niefortunnego incydentu.
– Zważcie waszmościowie, że skoro iniuria ex affectu consistit , to i może moja wina mniejsza jest, niż sądzicie – powiedział jeszcze pokorniej i przygaszonym głosem.
Stolnik nie zdążył się odezwać, pan Jacek jako pierwszy zwrócił się do Rokickiego.
– Waszmość zdradziłeś mi wcześniej, że wiesz, iż za młodych lat za komediantami uciekłem z ojcowego domu…
– Z ust wielmożnego stolnika to słyszałem – przyznał pan Gideon.
– Rozumiem więc, czemu waszmość właśnie mnie taką krotochwilę wypłatałeś. Rozumiem też więcej – zbliżył się do podsędka na odległość kroku – a mianowicie, że nadmierna moja powaga, którą nieraz krytykowałeś, kazała ci zakpić ze mnie…
– Ależ panie starosto kochany…
– Zamilcz waść – rozkazał pan Jacek – boś ty już się nagadał za wszystkich i za wszystkie czasy. – Chwilę patrzył Rokickiemu prosto w oczy. – Na szablę cię nie wyzwę, bo despekt byłby to i dla mnie, i dla mej janówki, ale wiem, co z tobą każę uczynić – dał znak dłonią.
W tejże chwili potężny Moskwiczanin, sługa pana Jacka, chwycił Rokickiego za ramiona i uwięził go w mocarnym uścisku. I równie dobrze mała mróweczka mogłaby się próbować wyrwać spod zgniatającego ją obcasa, co chuderlawy pan Gideon uciec z objęć Iwajła. Podsędek lipnowski mógł tylko sobie w brodę pluć, że nie zauważył, jak ten człowiek zbliża się za jego plecami. Ale nawet gdyby zauważył, to czy cokolwiek by to mogło zmienić?
– Oto każę waści obwiesić w lesie – oznajmił zimno Zaremba – niech tam już twoje truchło krucy obeżrą, póki nie zgnije.
– Panie Jacku, na Boga! – zakrzyknął stolnik. – Tak się nie godzi!
Podstarości obrócił się w stronę gospodarza i spojrzał na niego. Ligęza chwilę stał jak skamieniały, potem powoli, jakby z trudem, skinął głową.
– Twoja wola, panie Zarembo – rzekł wreszcie. – Poczynaj sobie, jak chcesz, z tym człowiekiem, bo to ciebie ukrzywdził, ale ja z krwi jego ręce umywam.
Skierował wzrok na panów Pawła i Krzysztofa.
– Waszmościowie, proszę za mną – rozkazał tonem, nieznoszącym sprzeciwu.