Podróż za jeden uśmiech
Nikt nie powinien sobie odmówić przyjemności podróżowania polskimi kolejami. Podróże kształcą, umilają czas, wzbogacają o doświadczenia i uszczuplają portfel. Ponad jednak wszystko potrafią nauczyć cierpliwość. Szczególnie nasze Polskie Koleje Państwowe usilnie realizują swoją misję, nie tylko w zakresie wspomnianej cierpliwości. Równie aktywne i skuteczne pozostają w kwestii dbałości o powszechną świadomość lingwistyczną. Nagle poznać możesz człeku znaczenie takich związków frazeologicznych jak „szewska pasja”, „morderczy szał” czy „”granica wytrzymałości”. PKP. Życzymy przyjemnej podróży. Obiecujemy nie tylko ją.
Ale po kolei. Kolei. Polskiej Kolei Państwowej. Coś w końcu musi stać za takim moim poglądem na stan rzeczy w PKP. Szczerze mówiąc, to kilka potęgujących się w swej przerażającej realności doświadczeń doprowadziło mnie do stanu chorobliwej wręcz niechęci do tego żelazno-opóźnionego reliktu PRL-u. Najbardziej barwne i jednocześnie najbardziej najeżone symbolami chyba wspomnienie wiąże się z podróżą, którą odbyłem w zeszłym roku, 9 listopada z Warszawy do Żywca.
Pamiętam tamten mżysty warszawski wieczór… Zegar wskazuje kwadrans do dwudziestej, gdy zajeżdżam pod Dworzec Centralny. Moją twarz owiewa znajomy smród starych szmat, brudu, Big Maca i czegoś nieuchwytnego, co niejasno kojarzy mi się ze śmietnikiem. „Oto reprezentatywne miejsce polskiej stolicy” być może myślę wtedy, zjeżdżając na wyznaczony peron ruchomymi schodami. Ludzie ściśnięci już gęsto, gdzieś słychać gdakanie kury, między nogami lata jakiś pudel, mieszanka języków jak na bazarze w Timbuktu. Na peronie prawdziwa wieża Babel. Wyławiam rosyjskie „eta był patiasajuszij boj”, angielskie „goddamn train” i węgierskie „szegerege drokociolo”. Jadę pośpiesznym, co się Batory nazywa i wiezie pasażerów aż do Budapesztu. Jeśli o mnie chodzi, ten pośpieszny mógłby się nazywać PKP Winniczek albo PKP Leniwiec, przynajmniej dokładniej oddałby specyfikę przejazdu, no ale...ma Winniczek, tfu! Batory jedną, niepodważalną zaletę - zatrzymuje się w Żywcu, który jest moim rodzinnym miastem. Poza tym ma też wady. Wiele wad. Nieliczne przyjdzie mu ujawnić w czasie opisywanej podróży, ale po KOLEI.
Oto, bowiem ze zgrzytem wtacza się na peron lokomotywa ciągnąc za sobą zaskakująco mało wagonów. Powoli się zatrzymuje się i wtedy lud polski i inszych narodów, niczym przy otwarciu supertaniego sklepu RTV naciera na wąziutkie drzwi wagonów. W pewnym momencie w przerażeniu uświadamiam sobie, że jestem w środku stawki, na swych plecach czując wyraźny oddech nieogolonego staruszka. „Czuję", to dobre słowo, bo widocznie dla kurażu, lub z czystej miłości do trunków pobudzających łyknął sobie ów osobnik przed chwilą coś, co po zapachu zdało się być płynem do spryskiwaczy, a jak się okazało kilkadziesiąt minut później przy poczęstunku, było tylko niewinną Cherry w kartonie. Wepchnięty do wagonu, zajmuję atrakcyjne miejsce na korytarzu pod gaśnicą, na której z nudów odczytuję datę produkcji. Uuuu! Stara ta gaśnica. Aż trudno uwierzyć, że wtedy ludzie posługiwali się ogniem. No, może bez przesady, ale uwierzcie mi, pamiętała czasy, w których na Stadionie X-lecia uprawiało się sport!
No to siup. Jedźmy. Gwizd wiatru w uszach, stukot kół, prędkość, szał, galop....eee...nie tak prędko. Maszynista robi co może, ale stoimy. Błąd. Właściwie to jakby nawet się trochę cofnęliśmy. Spikerka w głośniku Dworca Centralnego co 3 minuty zapewnia z niezbitą pewnością, że pociąg pospieszny Batory właśnie odjeżdża w peronu IV. I tak odjeżdżał 32 minuty. Oczywiście pani spikerka umiliła nam czas w 17. minucie nerwowego wyczekiwania (ruszania) odczytując następujący komunikat: „Szef pociągu Batory zgłosi się do maszynisty", a za chwilę: „Maszynista pociągu Batory zgłosi się na stanowisko pracy". W mej głowie smętną nutą zabrzmiał wers świetnie znanej piosenki: „Powiedz stary, gdzieś ty był", gdy wreszcie z 32-minutowym opóźnieniem nasz wagon jakby drgnął i dla odmiany podpełzł do przodu. No to ruszyliśmy. Jeszcze tylko ktoś wskoczył przez okno i już opuściliśmy dostojną stolicę mgłą spowitą.
Rzut oka po korytarzu i do dwóch przedziałów, które widzę z miejscówki „pod gaśnicą". Naprzeciw mnie siedzi pani z pieskiem, który umila czas pasażerom. Jaka to zabawa, gdy pies jest w wagonie. Nikt nie powinien sobie jej odmówić! Piesek liże śpiącego grubasa pod oknem w nadgarstek, spaceruje po kolanach wszystkich pasażerów, wpada na korytarz i jakby w odpowiedzi na myśl kotłującą się w mojej łepetynie: „Cholera, ale tu duszno, nie ma czym oddychać" delikatnym, wdzięcznym ruchem wachluje mnie swym przepastnym ogonem, by swąd jego sierści owiewał me lica. Tak, z pieskiem nie można się nudzić, o nie!
Nie ma też ciszy w wagonie. Obok mnie jakiś licealista tłumaczy sens swoich przekonań. Oczywiście za audytorium ma nas wszystkich, niczym kaznodzieja wyłuszczając, że uważa, iż „stałe są z pewnego punktu widzenia stałe", gładko przechodząc do tego, że „polski hip-hop to głos każdego blokowiska"…Cały wagon słucha z zapartym tchem, marząc o tym by kolejowy Zaratustra udławił się snickersem, który próbuje wsadzić sobie do jamy gębowej... Znużony obserwacją, pół leżąc, pół siedząc w wąskim przejściu próbuję czytać, ale najwyraźniej trwa sztafeta pasażerów, albo też poszła plotka, że przód wagonu szybciej dojedzie do Katowic, bo kilkanaście osób maszeruje najpierw do tyłu a potem do przodu. Plotka chyba okazała się najprawdopodobniej prawdziwa, bo nawet pies w końcu dał się przekonać i zniknął razem z tabunem pielgrzymów.
Jakoś dojeżdżamy do Katowic w wesołym towarzystwie żołnierzy pijących i palących, dziadka pijącego i palącego, młodzieży pijącej i palącej, emerytów, rencistów, hutników, studentów, Żydów, masonów i cyklistów i cholera wie, kogo jeszcze, robiących to samo. Ktoś intonuje: „Szła dzieweczka", ale zaraz milknie by przeklinać pasażerów, Tuska, Kaczyńskiego, PKP i „cholerną teściową".
W Katowicach, jak wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują wysiądzie z połowa towarzystwa. Wysiadła. A ja wreszcie siadam w przedziale, bez kolana wbijającego się mi w żebra, bez ciepłego oddechu spoconego żołnierza opierającego swą senną głowę o moje ramię. Siedzę w przedziale i dziękuję wszystkim świętym za tę niespotykaną łaskę...
Nagle, gdy przedłuża się oczekiwanie na opuszczenie tak gościnnej ziemi katowickiej, przez cały wagon leci okrzyk „Ku**a, wagony odpinają"....Znowu robi się gęsto na korytarzu i znowu przekleństwa mieszają się z imionami Trójcy, dupkami i cwelami, rzucanymi na prawo i lewo.
Wypychany z wagonu staję na brudnym chodniku i nagle czuję się, jak w kiepskim sitcomie. Pan konduktor idzie i mówi „Nie odpinamy, wracać do wagonów". Zasadniczo to jest jedyny przypadek, w którym tego dnia widziałem kogoś z obsługi pociągu. Nie chcę rozsiewać niegodnych plotek, ale nie zdziwiłbym się specjalnie, gdyby pociąg dojechał bez maszynisty i szefa wołanych przez megafon w Warszawie, gdybyśmy w ogóle jechali samiuteńcy jak palec. Samotni w tłumie. I to siłą inercji, bez lokomotywy, bo tabliczka w Sosnowcu już wskazywała, że opóźnienie wynosi 70 minut. Dobre i tyle!
Ale wracamy do rzeczywistości. Na zdecydowany, dźwięczny okrzyk pracownika Polskich Kolei Państwowych ciżba znowu wpadła w trans. Jeden cel, malutkie drzwi i znowu do przedziałów. Ale nie!
Pan z obsługi torów, dla odmiany stwierdza, że jednak odczepiają wagony, doczepiając je po prostu na koniec pociągu. „Ale spokojnie. Dopiero za 10 minut". Tak... zdecydowanie - spokój to jest coś, co przyda się mi najbardziej. Po co przepinają? Obsługa nie wie...takie polecanie, wypiąć z przodu, przepiąć do tyłu. I dobrze, bo bez tych wagonów (czterech) by wszyscy ludzie nie wsiedli i pewnie spędziliby upojną noc na dworcu w Katowicach (była godzina 23:50).
W końcu wagony powoli podjeżdżają do tyłu pociągu bocznymi torami i oto wtedy kwiat naszego narodu, polska młodzież, przyszłość i nadzieja, wskakuje do środka. Wagon dosyć szybko toczy się po szynach, krótki rzut oka na wagony i ludzi dla nikogo rozumnego nie pozostawia wątpliwości, że dla wszystkich miejsce (tym razem) będzie, ale co tam. Trzeba ryzykować, nie? Śmierć leszczom, nie ma co czekać, aż jeden kawał żelastwa zepną z drugim, już teraz trzeba zająć miejsce przy oknie, nawet jeśli nie ma to sensu i grozi utratą życia! Właśnie jeden chłopczyna z ogromnym plecakiem potyka się w czasie takiej ekwilibrystycznej akcji wskakiwania do sunącego wagonu i jedną nogą wpada w szparę między pociągiem a peronem. Tylko dzięki trzeźwości (nie tej alkoholowej, bez złudzeń) wspomnianego dziadka z cherry, który szarpie go do tyłu, nie traci nogi.
Jakoś się zapakowaliśmy, wyruszając z Katowic z dziewięćdziesięciominutowym spóźnieniem. Myślę, że to koniec przygód. Złudna nadzieja. Polskie Koleje przygotowały dla swych fanów superpakiet obejmujący kolejne odpinanie wagonów w Bielsku. Tych dopiętych (czy przepiętych raczej) w Katowicach. Następne 5 minut spędzam na medytacjach, jakże to szły słowa piosenki „Następny będziesz Ty", widząc jak żołnierz leje w mordę tłuścioszka w koszulce z napisem „Mam wszystko w dupie". Jeśli to prawda, ów nieszczęśnik nie będzie miał problemu z uzupełnieniem stanu swego uzębienia po wzmiankowanych ciosach. Kolega żołnierza widząc rzeczone zajście z radością trafia swego kompana pięścią w klatkę, na co tamten, nie rozumiejąc dowcipu, obrzuca go stekiem przekleństw i butelką po nalewce.
Do Żywca tym pociągiem dojeżdżam cały. 100 minut spóźniony. Nikt nie sprawdził mi przez całą podróż biletu, nikt z PKP nie pofatygował się w czasie jazdy powiedzieć skąd te opóźnienia, co się dzieje, czy jesteśmy w Polsce, czy nie poddaje się nas jakiemuś eksperymentowi, albo czy to nie aby jakiś reality show, prowadzony przez Szymona Majewskiego. Nie wspominam o słowie „przepraszam", bo dla przeważającej (i przerażającej) większości pasażerów i obsługi to słowo było chyba tak świetnie znane, jak zasady deklinacji słabej rzeczownika w gramatyce języka niemieckiego.
Wysiadłem z pociągu dziękując niebiosom za to, że
a. mam wszystkie zęby
b. żyję
c. nie było widać (z powodu ciemności) mojej czerwonej ze wstydu twarzy, gdy jakiś Amerykanin sadząc po akcencie powiedział w Katowicach do swojego kompana „Man, I can’t belive it. We are in Asia. We travel like cows”
Polskie Koleje Losu.