Podróż na wschód: Kolbuszowa

opublikowano: 2008-07-20, 13:53
wszelkie prawa zastrzeżone
Polskie miasto rozpostarte nad krętym Nilem, z gwiazdą Dawida w herbie i wioską przeniesioną żywcem z XIX wieku na wyciągnięcie ręki. Warto zobaczyć na własne oczy?
reklama

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynamy naszą wycieczkę po mało znanych atrakcjach wschodniej Polski, przede wszystkim Podkarpacia. W pierwszym odcinku zapraszam do Kolbuszowej.

W przeciwieństwie do wielu małych miasteczek na wschodzie Polski, trafienie do Kolbuszowej nie powinno nikomu sprawić większych problemów. Codziennie kursuje tam kilka PKS-ów z pobliskiego Rzeszowa, a od roku także dwa pociągi (rentowność i sens istnienia tej linii można porównać chyba tylko z dworcem we Włoszczowej).

Miasteczko leży około 30 kilometrów od stolicy Podkarpacia i jest znane głównie dzięki trzem rzeczom: swojemu herbowi, przepływającej przez nie rzece i skansenowi.

Zabytkowy wiatrak w kolbuszowskim skansenie

O herbie już kilka razy wspominałem w swoich artykułach. Przedstawia Gwiazdę Dawida, krzyż i dwie złączone dłonie. Podobnie, jak w wielu innych miasteczkach na wschodzie, w Kolbuszowej przed wojną przeszło połowę mieszkańców stanowili Żydzi. W czasie okupacji większość z nich została wymordowana przez nazistów w lesie pod sąsiednim Głogowem. Można by pomyśleć, że oryginalny (i w gruncie rzeczy niezgodny z zasadami polskiej heraldyki) herb miasta dowodzi niezwykłej pamięci o dawnych mieszkańcach Kolbuszowej i obecnej przyjaźni z Żydami. Nic bardziej mylnego. W praktyce w miasteczku nie sposób natknąć się na jego symbol. Nie widnieje on nawet na budynku miejscowego starostwa. Niewiele też zostało po samych Żydach. W dawnej synagodze znajduje się obecnie miejskie muzeum, a gmina żydowska bezskutecznie walczy o odzyskanie budynku.

Wiele osób podczas wizyty w Kolbuszowej zatrzymuje się nad tutejszą rzeczką. Czy też raczej strumykiem... o dumnej nazwie „Nil”. Trzciny rzeczywiście na brzegach jest sporo, ale raczej nie sposób natrafić na krokodyle.

Polska turystka nad Nilem. Falujące w tle trzciny przysłaniają nurt rzeki

Przez most na rzeczce musi przejść każdy, kogo interesuje główna atrakcja turystyczna miasteczka. Nie są nią bynajmniej fabryki mebli, lecz skansen odtwarzający XIX-wieczną wieś ze wschodniej Polski. Warto przygotować się na dłuższy spacer – od dworca do skansenu jest prawie 3 kilometry, co przy upale może oznaczać całkiem męczącą przechadzkę.

Skansen powstał jeszcze za PRL-u i sam kilkakrotnie odwiedzałem go w dzieciństwie. Pojechałem tam ponownie tydzień temu i okazuje się, że niewiele się zmieniło. Wprawdzie postawiono kilka nowych chat, ale większość z nich jest jeszcze nie wykończona.

Makieta przedstawiająca skansen. Może po kilkudziesięciu latach warto ją nieco odświeżyć?

Bilety wstępu nie są drogie – 6 zł zwykły, 3 zł ulgowy. W zamian możemy obejść teren sporej wioski, zawierającej łącznie ponad 40 budynków. Przechadzka jest o tyle prostsza i przyjemniejsza, że wraz z biletem otrzymujemy mapkę skansenu. Niestety brakuje na niej właściwie wszystkich budynków powstałych w ostatnich latach. Również naścienna mapa przy wejściu do skansenu ich nie prezentuje. Zresztą, odniosłem wrażenie, że zarówno mapa, jak i wystawiona w pierwszej chacie makieta powstały w głębokim PRL-u. Dzisiaj już raczej nie wykonuje się drzew z szyszek, a domy nie mają kształtu przypominającego tekturowe klocki. Niestety, także większość ekspozycji powstała dawno temu i od lat nie była zmieniana. Na jednej z nich, poświęconej historii regionalnej, wciąż można znaleźć fotografie z... posiedzeń komitetów partyjnych PZPR.

reklama

Mimo to, przechadzka jest sporą przyjemnością, a rekonstrukcje w większości są wierne. Dotyczy to zwłaszcza chat „przeniesionych” z pobliskich miejscowości do skansenu. Wyglądają ciekawie nie tylko z zewnątrz, ale także w środku. Wszystkie są umeblowane i wiernie oddają realia epoki. Dodatkową atrakcją są trzymane w niektórych zabudowaniach gospodarczych zwierzęta. Szkoda tylko, że budynki można oglądnąć wyłącznie z zewnątrz, przez zakratowane okna. Do środka da się wejść tylko z przewodnikiem, a to kosztuje 21 złotych. Cena jak na tego rodzaju muzeum absurdalnie wysoka.

Szczególnie ciekawy jest młyn wodny, ale także karczma, czy garncarnia. Osobiście zwłaszcza w odniesieniu do karczmy żałuję, że mogłem zobaczyć ją wyłącznie z zewnątrz.

Młyn wodny z Żołyni

Pewne wątpliwości wzbudziła u mnie stosunkowo niedawno postawiona szkoła. Blaszany dach psuje atmosferę okolicy, a równo wycięte, fabryczne arkusze blachy nijak nie pasują do realiów XIX wieku. Wspomniana garncarnia też ma zresztą dolną część ścian wykonaną z...betonu. Podobnych „błędów” można znaleźć więcej, ale nie zmienia to faktu, że wycieczka po skansenie jest bardzo przyjemna. Poza tym to jedno z niewielu tak dużych muzeów na wolnym powietrzu w Polsce.

Szkoła z Trzebosi. Błyszczący, blaszany dach psuje atmosferę całej okolicy
Piec garncarski z Niwisk. Wnętrze zostało bardzo ciekawie i wiernie zrekonstruowane. Gdyby tylko widoczne na zdjęciu fundamenty nie były wykonane z betonu...

Na plus zasługuje fakt, że właśnie powstają nowe budynki, jednak metody „rozbudowy” nieco dziwią. W jednej z zabytkowych szop zrzucono na stertę kilkanaście różnego rodzaju wozów i maszyn rolniczych (prawdopodobnie eksponaty z sąsiednich, remontowanych chat), nie dbając w ogóle o to, co się z nimi stanie. Jak rozumiem, obsługa muzeum eksponaty może rzucać gdzie chce... tylko w takim razie dlaczego gościom wolno je oglądać wyłącznie przez zakratowane okna?

Nowoczesne metody składowania eksponatów muzealnych?

O pomstę do nieba wołają też sanitariaty. W całym skansenie jest jedna ubikacja. Sama w sobie historyczna, bo wykonana w formie klasycznej sławojki. Klimatyczna i niewątpliwie nawiązująca do realiów XIX wieku woń roznosi się na kilka metrów.

Turystka bezskutecznie próbuje skorzystać z ubikacji. Odór jest zbyt silny

Ogółem wydaje się, że muzeum ma niewątpliwy potencjał, dalej jednak przetrwało w nim wiele realiów poprzedniej epoki. Tej komunistycznej, a nie XIX-wiecznej. Przykładowo, w ulokowanym w jednej z chat sklepie z jedzeniem regionalnym pani sprzedaje ciastka prosto z fabrycznego, tekturowego pudła. Czy nie można by tego zrobić jakoś... ładniej?

Z drugiej strony, nowoczesność zawitała przynajmniej na ściany chat. Wszystkie tabliczki zawierają opis nie tylko po polsku, ale także po angielsku. W Krakowie czy Warszawie to standard, ale na wschodzie wciąż ewenement.

Malowniczy widok na staw z kaczkami i wiejskie, zabytkowe chaty
Ekspozycja w zabytkowej remizie strażackiej ze Słociny. Zdjęcie wykonane niestety przez okno

Jak widzicie sporo narzekam. Na koniec do swoich uwag mógłbym dodać jeszcze zakaz, o którym sporo pisaliśmy w kwietniu. Podobnie, jak w innych prowincjonalnych muzeach, całkowicie zabronione jest fotografowanie nie tylko wnętrz i eksponatów, ale nawet samych chat. Inna sprawa, że tego zakazu w muzeum nikt nie egzekwuje.

Mimo wszystko Kolbuszową warto odwiedzić. Szczególnie „miastowym” taka przechadzka może przynieść wiele przyjemności. Przy tym warto jednak przygotować się na pewne... anachronizmy.

Zobacz też:

reklama
Komentarze
o autorze
Kamil Janicki
Historyk, były redaktor naczelny „Histmag.org” (lipiec 2008 – maj 2010), obecnie prowadzi biuro tłumaczeń, usług wydawniczych i internetowych. Zawodowo zajmuje się książką historyczną, a także publicystyką historyczną. Jest redaktorem i tłumaczem kilkudziesięciu książek, głównym autorem i redaktorem naukowym książki „Źródła nienawiści. Konflikty etniczne w krajach postkomunistycznych” (2009) a także autorem około 700 artykułów – dziennikarskich, popularnonaukowych i naukowych, publikowanych zarówno w internecie, jak i drukiem (również za granicą).

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone