Początek II wojny światowej oczami żydowskiego chłopca

opublikowano: 2019-10-28, 15:00
wszelkie prawa zastrzeżone
Jest wrzesień 1939 roku. Aron, ośmioletni bohater powieści Jima Sheparda, obserwuje wkroczenie niemieckich żołnierzy do Warszawy. Chłopiec nawet nie podejrzewa, jak bardzo ta wojna zmieni jego życie...
reklama

Początek II wojny światowej oczami żydowskiego chłopca

NASTĘPNEGO RANKA OJCIEC KAZAŁ MI SZYBKO WSTAWAĆ Z ŁÓŻKA, bo Niemcy zaatakowali i wybuchła wojna. Nie uwierzyłem mu, więc wskazał ręką mieszkanie sąsiadów i powiedział: „Posłuchaj radia, to się dowiesz”.

Poprzedniego dnia ludzie zaklejali szpary w oknach i biegali po ulicach, wykupując ze sklepów jedzenie. Rano nauczyciel oznajmił nam, że na dachu naszej szkoły właśnie zainstalowała się bateria artylerii przeciwlotniczej i że od jutra budynek przejmuje wojsko. Kazał nam zostawić dzienniczki do podpisania i powiedział, że zobaczymy się po wojnie. Chcieliśmy pójść na dach, żeby obejrzeć działa przeciwlotnicze, ale stojący na straży żołnierz nie wpuścił nas na schody.

Gdy wróciłem do domu, ojciec i bracia właśnie zaklejali okna. Jeden z braci pokazał mi niebieski szklany filtr, który pasował do naszej latarki.

Płonący Zamek Królewski w Warszawie, 17 września 1939 (domena publiczna)

Tamtego popołudnia zobaczyliśmy na niebie samolot, z którego się dymiło. Ścigały go dwa inne samoloty, a po chwili pojawił się trzeci. Leciał bardzo nisko. W pewnym momencie wychylił się z niego żołnierz i zaczął strzelać do tego dymiącego samolotu, ale przestał, kiedy ludzie na ulicy zaczęli krzyczeć, że naraża wszystkich na niebezpieczeństwo.

Nocami słychać było wycie syren, jednak przez kilka kolejnych tygodni nic się nie działo. Następnego dnia po wybuchu wojny Lutek powiedział mi, że bardzo podobają mu się te alarmy przeciwlotnicze, bo niezależnie od pory trzeba natychmiast wyskakiwać z łóżka i biec do piwnicy, gdzie spotykają się dzieciaki z całego domu i można się razem bawić. Mówił, że wszystkie dzieciaki z kamienicy lubią te alarmy, oprócz jednego, którego matka jest pomylona i są z nią same kłopoty, bo albo odsłania okna, albo wybiega na ulicę, zupełnie nie zważając na syreny.

Przez kilka dni chodziliśmy popołudniami do sąsiadów, żeby posłuchać wiadomości. Źle to wszystko wyglądało.

Bombardowanie miasta trwało bez przerwy przez cały dzień i całą noc, a potem kolejny dzień i kolejną noc. Schowaliśmy się w piwnicy, a płacze, zawodzenia i modlitwy zagłuszały odgłosy dalszych eksplozji. Mama siedziała pod ścianą i obejmowała mnie ramionami. Za każdym razem, kiedy wstawałem, żeby rozprostować nogi, pytała, dokąd idę. Ojciec z braćmi siedzieli pod ścianą naprzeciwko. Po trzech dniach wszystko ucichło. Ktoś zszedł do nas na dół i krzyknął, że Warszawa się poddała. Mama powiedziała, żebyśmy jeszcze nie wychodzili, ale nie posłuchaliśmy i wyleźliśmy na ulicę.

W powietrzu unosiło się pełno kurzu i sadzy. Zamiast skrzyżowania – wszędzie leje po bombach. Wielkie drzewo na rogu rozerwane na pół. Podwórze na tyłach naszego domu tonęło w potłuczonym szkle. Na Gęsiej wciąż się paliło.

reklama

Mama zabrała nas z powrotem do mieszkania, w którym na szczęście tylko powybijało szyby. Mnie i braci wysłała po deski, żeby pozabijać puste okna, więc poszedłem prosto do dzielnicy Lutka. Objął mnie ramieniem, wyszczerzył zęby w uśmiechu i oświadczył: „Wygląda na to, że przeżyliśmy wojnę”. Wytłumaczyłem mu, czego szukam, a on zaprowadził mnie na jedną z bocznych uliczek i pokazał płot, który wyleciał w powietrze. We dwóch przytargaliśmy do domu tyle sztachet, że ojciec powiedział mamie, żeby mnie nie zatrzymywała w domu, jeśli w ciągu dnia przyjdzie mi ochota wyjść na zewnątrz. Potrzebowaliśmy głównie wody, bo z kranów nic nie leciało, i Lutek pokazał mi, jak kraść wodę ze zbiornika w ich kamienicy.

Gromadziliśmy wszystko, co mogło się przydać. Czasem nas przeganiano, ale nie za często. Zniszczone budynki i podwórka były jak place zabaw i zawsze znajdowaliśmy wśród gruzów jakieś niespodzianki. W jednym domu wyrwało całą ścianę frontową i mogliśmy zajrzeć do każdego mieszkania, od parteru po ostatnie piętro. Pod samym dachem wciąż mieszkała rodzina. Wyglądali jak na wystawie sklepowej. Jedna noga żelaznego łóżka wisiała w powietrzu. Po poddaszu latały gołębie, które dostały się do środka przez dziury po pociskach artyleryjskich.

Ulica Nowy Świat przy Pałacu Staszica. Widoczne są szkielety zabitych koni, z których mięso zostało zabrane przez głodującą ludność

Kiedy wracałem z wodą do domu, zatrzymał mnie łysy mężczyzna w brudnym zielonym fartuchu chirurgicznym. Na rękach trzymał małego chłopca. Miał kozią bródkę, a na jego nosie tkwiły zakurzone okulary.

– Gdzie się podział sklep obuwniczy, który był w tym miejscu? – zapytał.

– Jest tam – wskazałem.

Spojrzał na zburzone ściany, które się pozawalały jedna na drugą.

– Właśnie znalazłem go na ulicy – powiedział. Chłopiec wyglądał, jakby spał. – Nie może chodzić po tym szkle bez butów. Muszę go nieść na rękach, aż w końcu znajdę mu coś na nogi.

Rozpoznałem jego głos i powiedziałem:

– Pan jest Starym Doktorem z radia.

– Masz może w domu buty, które by na niego pasowały? – zwrócił się do mnie z pytaniem, ale w tym momencie ktoś krzyknął: „Panie doktorze! Panie doktorze!”, a wtedy on się odwrócił i ruszył z chłopcem w kierunku, skąd dobiegało wołanie.

KIEDY DO MIASTA WKRACZALI NIEMCY, wśród tłumu panowała taka cisza, że słyszałem brzęczenie muchy, która naprzykrzała się kobiecie stojącej kilka metrów ode mnie. Lutek powiedział, że na jego ulicy było dużo głośniej i niektórzy to nawet wymachiwali małymi flagami ze swastyką na widok maszerującego wojska. Następnego dnia na rynku zamiast straganów z warzywami pojawili się Niemcy wyładowujący skrzynie z ciężarówek. Jeden z nich odezwał się do mnie po polsku.

reklama

– Przynieś nam coś do picia – powiedział rozkazującym tonem, po czym razem z kolegami usiedli okrakiem na skrzynkach i czekali.

Kilka dni później otworzyli garkuchnię i zaczęli rozdawać darmowy chleb. Żołnierze co chwilę zmieniali zdanie, gdzie powinna ustawić się kolejka. Przeganianie czekających z miejsca na miejsce najwyraźniej sprawiało im przyjemność. Mała dziewczynka z odstającymi uszami czekała z nami trzy godziny, a gdy wreszcie dostała swoją porcję zupy, oddała ją Lutkowi, mówiąc, że nie jest głodna. Jak już sobie poszła, Lutek powiedział mi, że mieszka niedaleko niego, że jej rodzice razem z siostrą zostali pogrzebani pod gruzami podczas bombardowania, po czym dodał, że widział ten budynek i że do świąt to ich na pewno nie odkopią.

Tamtej nocy przyszło do nas dwóch Niemców. Szukali mebli. Zrobili rundę po naszym mieszkaniu i stwierdzili, że nie mamy nic ciekawego. Następnie udali się do sąsiadów, tych, co mieli radio. Zabrali im dwa krzesła i wazę na zupę. Sąsiad opowiedział nam później, jak chwycili go za nos kombinerkami i ciągali po domu, bo nie przywitał się z nimi wystarczająco uprzejmie.

Następnego dnia polska policja przejęła garkuchnię i żołnierze zniknęli. A potem zniknęła polska policja razem z garkuchnią.

Ten tekst jest fragmentem powieści Jima Sheparda „Księga Arona”:

Jim Shepard
„Księga Arona”
cena:
36,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Tytuł oryginalny:
„The Book of Aron”
Wydawca:
Sonia Draga
Tłumaczenie:
Zofia Szachnowska-Olesiejuk
Okładka:
twarda
Liczba stron:
328
Premiera:
18 września 2019
Format:
123x195 mm
ISBN:
978-83-8110-866-9

TAMTEJ ZIMY CAŁE TO NASZE ULICZNE KOMBINOWANIE odbywało się w strugach deszczu. Ulice przypominały bagna: wszędzie pomiędzy kocimi łbami tworzyły się wielkie mętne kałuże. Musieliśmy być bardzo ostrożni, bo wszystko było wyjątkowo śliskie. Życia nie ułatwiał nam też fakt, że od stycznia Żydom nie wolno było przebywać poza domem między dwudziestą pierwszą a piątą rano. Ojciec Lutka czasami musiał zostawić transportowaną skrzynię tam, gdzie stał, i wrócić po nią następnego ranka. Na szczęście zwykle była tak ciężka, że nikt i tak nie dałby rady jej ukraść. Od ojca Lutka usłyszeliśmy historię innego tragarza, który, jak sam twierdził, był tak brzydki, że Niemcy ciągle go zaczepiali i przerywali pracę, żeby zrobić mu zdjęcie.

Wszyscy Żydzi musieli nosić na ramieniu żółtą opaskę. Lutek powiedział, że to dobrze, bo dzięki dodatkowej warstwie materiału będzie nam cieplej.

Co i rusz pojawiały się nowe zasady. Mamę wyprowadziło z równowagi zarządzenie, zgodnie z którym każdy Żyd musiał okazać świadectwo odwszawienia, żeby móc wsiąść do tramwaju. Potem wyprowadził ją z równowagi fakt, że zabroniono nam jeździć niektórymi tramwajami. A potem wyprowadził ją z równowagi nakaz zgłaszania wszelkich dóbr prywatnych. Powiedziała, że to pierwszy krok do ograbienia nas ze wszystkiego, co mamy. Wtedy ojciec przypomniał jej o tym, jak Niemcy przeszukali nasze mieszkanie i nie znaleźli w nim nic wartościowego.

reklama

Lutek i ja jeździliśmy wszystkimi tramwajami, jakimi nam się tylko podobało, dzięki trikowi, którego mnie nauczył. Wystarczyło założyć na koszulę z długim rękawem koszulę z podwiniętym rękawem i w odpowiedniej chwili go opuścić, żeby zakryć opaskę na ramieniu. Pokazał mi też, jak wyskakiwać z tramwaju, kiedy kierowca zwalnia w charakterystyczny sposób, dając tym samym znać, że na następnym przystanku czekają Niemcy. Jednego razu wyskoczyliśmy prosto na niemieckich policjantów, ale oni tylko chwycili nas za kołnierz i kazali nam pomóc lekarzowi, który na ich polecenie opróżniał właśnie swój kredens ze sreber i ładował je na ciężarówkę. Lekarz co chwilę prosił nas, żebyśmy obchodzili się ostrożnie z jego rzeczami. Kiedy już wszystko zostało wyniesione, zapytał Niemców, czy może zachować solniczkę po swojej babci, gdyż ma ona dla niego wartość sentymentalną, ale się nie zgodzili.

– Naprawdę aż tyle rzeczy wala się na ulicach? – spytała przy obiedzie mama na widok zniesionych przez mnie łupów, na co ojciec powiedział jej, że nie ma bladego pojęcia, o czym mówi, że powinna siedzieć cicho i być wdzięczna losowi za to, co ma.

– Jestem wdzięczna losowi za to, że mój syn wrócił do domu cały i zdrowy, i chciałabym, żeby tak zostało – odpowiedziała.

– A czy on wygląda jak ktoś, kto mógłby zrobić coś ryzykownego?

Janusz Korczak na pocztówce z 1933 roku

Zdaniem Lutka to właśnie była jedna z moich najlepszych cech: nigdy nie pakowałem się w niebezpieczne sytuacje. Wyspecjalizowaliśmy się w okienkach montowanych w łazienkach i spiżarniach, przez które na pierwszy rzut oka nawet kot by się nie przecisnął. Pomagałem mu się wgramolić do środka, po czym stawałem na czatach na końcu alejki i czekałem na sygnał. Kiedy Lutek zagwizdał, rozglądałem się wokół i jeśli w pobliżu nie było nikogo, też gwizdałem. Wtedy on wyrzucał przez okno wszystko, co udało mu się zwędzić, a ja to zbierałem i uciekałem, żeby potem się z nim spotkać już w jakimś bezpiecznym miejscu.

Jeśli chodzi o narzędzia, Lutek miał wyjątkowe oko do rzeczy pozornie bezużytecznych. Kiedyś zabrał na przykład krótki gruby drut z platformy ciężarówki, który okazał się niezwykle przydatny podczas walki z oknami, ponieważ gdy już udało się go wsunąć pomiędzy ramę i skrzydło, był na tyle sztywny, że można nim było stukać w haczyk tak długo, aż wyskoczył z klubki.

reklama

Lutek znalazł człowieka, który w zamian za większość tego, co mieliśmy na wymianę, dawał nam to, czego akurat potrzebowaliśmy. Tak więc czasami przynosiłem do domu węgiel, czasem mąkę, a czasem coś jeszcze innego. Raz zdobyłem migdały, ale na mamie nie zrobiło to większego wrażenia, bo akurat tamtego dnia Niemcy zmusili kilka kobiet w futrach, żeby umyły chodnik własną bielizną, a później tę bieliznę, taką mokrą, z powrotem na siebie włożyły. Wszystkim wokół kazali na to patrzeć i kiedy wieczorem wróciłem do domu, mama wciąż była cała rozdygotana.

Podzieliłem się tą historią z Lutkiem, a wtedy on mi opowiedział o tym, jak jednego starego Żyda niemieccy żołnierze wsadzili na beczkę i zaczęli mu obcinać włosy. Wokół zebrał się tłum gapiów, którzy głośno się śmiali. Niemcy tylko obcinali mu włosy i właściwie ciężko było stwierdzić, jak bardzo wyprowadzili go tym z równowagi, ale patrząc na tę scenę, Lutek obiecał sobie, że nigdy nie pozwoli nikomu wepchnąć się na taką beczkę. I niezależnie od tego, co go jeszcze w życiu spotka, zawsze będzie mógł sobie powiedzieć, że przynajmniej nie skończył na beczce.

Żeby uczcić tę naszą poważną rozmowę, ukradliśmy ze sklepu dwa drogie zestawy wiecznych piór. Kiedy dotarliśmy na przystanek, schowaliśmy je pod koszulami. Czekaliśmy na tramwaj, który zatrzymał się dwie przecznice od nas. Stał tam już od dziesięciu minut, a na ulicy wokół niego zdążyło się zgromadzić kilka osób.

Cywile uciekający na wschód po ataku Niemiec, wrzesień 1939 roku

Zastanawialiśmy się, czy czekać dalej, czy wracać do domu na piechotę. Miałem za małe buty i pootwierały mi się pęcherze, więc przekonałem Lutka, żebyśmy jeszcze poczekali.

Na ławce obok siedziała dziewczyna. Lutek zapytał ją, na kogo się gapi, a wtedy ona zapytała jego, na kogo on się gapi.

– I co to w ogóle za czapka? – droczyła się dalej.

Lutek powiedział, żeby wypchała się cebulą, na co ona odparowała, że już woli wypchać się cebulą, niż się z nim zadawać. A potem dodała, że widzi, co tam chowamy za pazuchą. Pióra Lamy, rozpoznała po futerałach.

Szybko zapiąłem koszulę pod samą szyję, a Lutek potarł oczy.

Poradziła nam, żebyśmy zabrali je do Siekierskiej w Wilanowie. Żaden z nas się nie odezwał, więc wytłumaczyła, że nikt inny nie kupi od nas takich drogich piór.

– Wracajmy na piechotę – powiedział do mnie Lutek i wstał, ale widząc, że się nie ruszam z miejsca, poszedł sam.

Zostałem z nią jeszcze kilka minut.

– Widzę, że Królicza Czapa, znaczy twój kolega, nie lubi ryzykować – zauważyła.

reklama

Spytałem ją, jak myśli, co się stało z tym tramwajem. Dobre pytanie, zgodziła się ze mną.

Przedstawiłem się, na co ona odpowiedziała, że wcale mnie o to nie prosiła. Wtedy spytałem, jak ona ma na imię. Powiedziała, że Zosia, a potem się do mnie odwróciła, spojrzała na mnie i uścisnęła mi rękę. Zapytałem, gdzie się uczy. Chodziła do szkoły przy alei 3 Maja. Była jedyną Żydówką i dlatego inni uczniowie się z niej naśmiewali. Powiedziałem, że z tymi jasnymi włosami i małym nosem wcale nie wygląda na Żydówkę. Podziękowała mi, po czym stwierdziła, że ja owszem, wyglądam na Żyda.

Spytała, czy znam Mańkę Lipszyc. Powiedziałem, że znam. Potem zapytała, czy to mój brat niedawno umarł. Kiedy usłyszała odpowiedź, zamilkła.

Tramwaj wciąż nie nadjeżdżał. Dowiedziałem się od niej, że ma dwóch braci, młodszego Leona i starszego Jechiela, i młodszą siostrzyczkę Salcię, która skończyła dopiero dziesięć miesięcy.

Jej ojciec prowadził sklep z artykułami papierniczymi, dlatego rozpoznała te pióra. Ludzie przychodzili do niego z całego miasta, bo sprzedawał papier najwyższej jakości. Utrzymywał całą ich rodzinę, a do tego babcię, niezamężne Bryszówny, wuja Ickowicza i Hankę Nasielską z rodzicami. Przez chwilę mieli tyle pieniędzy, że posłali ją do prywatnego przedszkola, gdzie płaciło się czesne. Siostra ojca, która mieszkała w Ameryce, błagała go, żeby wyemigrował, ale powiedział jej, że zostaje w Warszawie, bo musi doglądać interesu.

Kiedy Niemcy wkroczyli do miasta, pobili go brutalnie i zdemolowali im mieszkanie w poszukiwaniu ukrytego złota. Skończyło się na tym, że zabrali matce pięć metrów materiału na ubrania. Ale i tak mieli więcej szczęścia niż sąsiedzi, którzy mieszkali po drugiej stronie ulicy. Niemcy wyrzucili ich z domu, mówiąc, że ludzie tacy jak oni za długo spali w miękkiej pościeli. Niestety, tydzień później oficer SS zatrzymał się przy ich sklepie i to, co zobaczył, tak bardzo mu się spodobało, że polecił ojcu przewieźć wszystko, co było na składzie, do jego rodzinnego miasta, po czym wręczył mu kwit.

Przed wojną mieli na Żelaznej wielkie mieszkanie, ale musieli się przeprowadzić do innej dzielnicy, tak zacofanej, że niektóre ulice nie były wybrukowane i wszystko tonęło w błocie, a do domu wchodziło się po drewnianej kładce. Zosia opowiedziała mi, jak po tej przeprowadzce jej matka płakała przez trzy dni, jak ojciec ją zapewniał, że wkrótce się stamtąd wyniosą, i jak mówił, że otwiera wytwórnię mioteł, i że tak w ogóle to Niemcy bardzo lubią miotły.

Ten tekst jest fragmentem powieści Jima Sheparda „Księga Arona”:

Jim Shepard
„Księga Arona”
cena:
36,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Tytuł oryginalny:
„The Book of Aron”
Wydawca:
Sonia Draga
Tłumaczenie:
Zofia Szachnowska-Olesiejuk
Okładka:
twarda
Liczba stron:
328
Premiera:
18 września 2019
Format:
123x195 mm
ISBN:
978-83-8110-866-9
reklama
Komentarze
o autorze
Jim Shepard
(Ur. 1956) Amerykański pisarz. Uczy technik pisania na Williams College w Williamstown, Massachusetts.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone