„Po powstaniu” - wspomnienia Macieja Bernhardta (VIII)
Na drugi dzień poszedłem wymienić pieniądze. Okupacyjne „młynarki” straciły już wartość i wymieniano 500 „młynarek” na 500 nowych złotówek. Przy okazji wycinano z kenkarty pieczęć ze swastyką jako dowód wymiany pieniędzy. Otrzymałem od mego szwagra dodatkową „lewą” kenkartę i 500 złotych. W pierwszych dniach bez trudności wymieniano pieniądze „dla kogoś z rodziny lub sąsiada”, byle kenkarta nie miała wyciętego orła ze swastyką – dowodu wymiany pieniędzy.
Idąc ulicą Targową, zobaczyłem afisze wzywające do wyjazdu na Ziemie Odzyskane w celu ich zagospodarowania. Wydało mi się, że to dla mnie dobry pomysł. Poszedłem do punktu informacyjnego wskazanego na afiszu. Było tam sporo ludzi, którzy, tak jak ja, chcieli dowiedzieć się szczegółów. Poszukiwano fachowców we wszelkich możliwych zawodach. Gdy powiedziałem urzędnikowi, że mam dyplom technika i dwa lata wojennej politechniki, aż podskoczył na krześle i natychmiast zaciągnął mnie do swego szefa. Ten jeszcze raz zapytał mnie o kwalifikacje. A gdy mu je powtórzyłem, stwierdził, że takich właśnie ludzi im szczególnie potrzeba.
„Ale ja nie mam żadnych dowodów na to, co panu powiedziałem. Wszystko przepadło podczas powstania” - zaznaczyłem. Gość sprawdził adres w kenkarcie i burknął: „Rzeczywiście na Miodowej mogło się nic nie zachować”. Popatrzył spod oka na mnie i znienacka zapytał: „A czy wie pan, czym różni się stal od żeliwa?”. Pytanie banalne, odpowiedziałem bez namysłu i prawidłowo. Wyjął z szuflady biurka suwak logarytmiczny i zapytał: „A tym umie się pan posługiwać?”. „Oczywiście”. „No to niech pan mi to policzy” i napisał na marginesie gazety jakieś proste działanie.
Rzucił okiem na podany wynik: „No nie wiem, czy wszystko, co pan powiedział jest prawdą, ale ma pan pojęcie o technice. W tej chwili najbardziej potrzebujemy ludzi na wybrzeżu, zwłaszcza w Gdańsku. Dam panu tam skierowanie. Może pan jechać choćby dzisiaj. Skierowanie służy za bezpłatny bilet”. Kazał urzędnikowi, który mnie do niego przyprowadził wypisać odpowiedni dokument, a gdy ten wyszedł, rzucił od niechcenia: „A na temat udziału w powstaniu niech pan za dużo nie opowiada, to może być niezdrowe”. Po chwili podpisał przygotowane skierowanie i zapytał: „Kiedy pan jedzie?” Odparłem: „Właściwie nic mnie tu już nie trzyma, więc chyba jutro lub pojutrze”. „To dobrze, tam potrzeba ludzi i klimat dla pana zdrowszy. Niech pan jak najprędzej jedzie. Pociągi odchodzą ze stacji w Ożarowie”.
Żegnając się, podziękowałem mu za informacje i rady, jakich mi udzielił i powiedziałem, że „będę dbał o zdrowie”. Uśmiechnął się znacząco i dodał: „Życzę powodzenia”.
Wracałem do domu w dobrym nastroju. No wreszcie zaczyna się coś układać - myślałem. Mam pracę, choć jeszcze nie wiem jaką. Podobno Gdańsk jest bardzo zniszczony, ale przecież musi się znaleźć jakieś mieszkanie. Jestem poszukiwanym fachowcem. Ojciec jako lekarz, mimo, że inwalida i słabego zdrowia, też przecież może się przydać. Lekarzy bardzo brakuje.
W nieznane
Na drugi dzień wstałem wcześnie rano; było jeszcze ciemno. Byłem już gotowy do wyjścia, gdy pojawiła się właścicielka gościnnego mieszkania i w sposób nie znoszący sprzeciwu zapowiedziała, że nie wypuści mnie na mróz bez śniadania. Nie broniłem się mocno, bo byłem głodny i zastanawiałem się, jak wytrzymam bez jedzenia cały dzień, a może nawet i dłużej.
Na ulicy Targowej grupka ludzi stała przy tablicy ogłoszeń. Podszedłem do nich i zobaczyłem wywieszone dwa czy trzy egzemplarze gazety. Obok wiadomości z frontu i miejscowych komunikatów była tam także krótka wzmianka o powołaniu zespołu przejmującego i uruchamiającego kopalnie węgla na Górnym Śląsku, kierowanego przez inżyniera Bolesława Krupińskiego. Nie było najmniejszej wątpliwości, to ojciec mego poległego kolegi i przyjaciela, Andrzeja Krupińskiego.
W tym momencie zacząłem żałować, że przyjąłem skierowanie do Gdańska. „Przecież muszę skomunikować się z panem Krupińskim i przekazać mu wszystko, co wiem (to znaczy bardzo niewiele) o śmierci jego syna. Na Śląsku też przecież pracy nie brakuje” - myślałem.
Poszedłem jeszcze raz na ulicę Miodową. Stanąłem na gruzach naprzeciw naszego domu i długo przypatrywałem się jego resztkom. Tak bardzo żałowałem, że nie mam przy sobie aparatu fotograficznego. Koniecznie chciałem utrwalić w pamięci to, co zostało ze wspomnień mojej młodości.
Byłem zapalonym fotografem, miałem niezły sprzęt: małą „Retinę” Kodaka i profesjonalnego Voigtlaendera. Robiłem naprawdę dobre zdjęcia. Obydwa aparaty leżały pod gruzami, razem z ok. dwoma tysiącami moich zdjęć. Wiele z nich zrobiłem podczas wojny i okupacji. Myślę, że część z nich miała wartość dokumentacyjną.
Długo stałem tam na ulicy Miodowej. Wreszcie dotkliwy chłód zmusił mnie do dalszej wędrówki. Szedłem Senatorską, przez plac Teatralny, Bielańską i plac Bankowy do Leszna. Wszystkie te ulice i place znałem tak dobrze, tyle razy nimi chodziłem. Teraz szło się ścieżką przetartą w śniegu pokrywającym ruiny, wśród absolutnej ciszy, w zasięgu wzroku, najczęściej, nie było widać żywej duszy. Dopiero na Lesznie zobaczyłem pojedynczych ludzi i małe grupki wędrujące nie wiadomo dokąd i po co. Z Leszna skręciłem w ulicę Orlą. Dom, w którym mieszkała Danusia z mężem był całkowicie wypalony, ale nie zburzony. Jak się później dowiedziałem podobno nikt z jego mieszkańców nie zginął...
Znów Boernerów
Wędrując Lesznem w kierunku zachodnim postanowiłem dojść do Boernerowa. Przecież to niemal po drodze do Ożarowa. Był to niezły kawałek drogi. Dziś autobusem jedzie się tam ze śródmieścia około pół godziny. Doszedłem na miejsce około południa, może nieznacznie później. Poszedłem przede wszystkim na pole, na którym por. Starża stracił prawie całą naszą kompanię. Na polu widoczne były dwa duże groby zbiorowe i kilkanaście grobów pojedynczych.
W zimowej scenerii teren ten wyglądał zupełnie inaczej niż w upalny sierpniowy ranek. Klucząc po polu, starałem się odtworzyć przebieg marszu kolumny i miejsce, do którego doszedłem, a raczej doczołgałem się. Pierwsze pojedyncze groby były o około 50 metrów dalej. Przez cały czas mojej wędrówki po tym polu nie było na nim nikogo oprócz mnie. Zbierałem się już do powrotu do Boernerowa, gdy zobaczyłem nadchodzącego ze strony przeciwnej starego człowieka niosącego niewielki worek na plecach. Gdy przechodził koło mnie grzecznie zapytałem go, czy wie coś na temat tych grobów i masakry, która miała tu miejsce. Odpowiedział niezrozumiałym mruknięciem, poprawił worek na ramieniu i przyspieszył kroku. Stary dziwak, pomyślałem i powoli poszedłem w stronę widocznych między drzewami domków Boernerowa.
Nie wiem, która była to godzina, nie miałem przecież zegarka. Wydawało mi się, że musi być około południa, może nieznacznie później. Nigdzie nie było widać ludzi, choć z wielu kominów uchodził dym. Kręciłem się po tym niewielkim osiedlu, licząc, że w końcu spotkam kogoś na ulicy. Wreszcie z jednego z domków wyszła starsza kobieta. Podbiegłem do niej i zapytałem ją o groby na polu. Obejrzała się dokoła, powiedziała, że nic na ten temat nie wie, przyspieszyła kroku i zniknęła za rogiem uliczki. Nie miałem odwagi zachodzić do domków, ale jak w takiej sytuacji zebrać jakiekolwiek wiadomości na temat interesujących mnie wydarzeń?
Po chwili zobaczyłem kobietę z kilkuletnim dzieckiem ciągnącą na sankach drewno na opał. Jej reakcja na moje pytania była niemal identyczna. Co za ludzie tu mieszkają, pomyślałem, skąd tacy się w ogóle wzięli? Nie miałem jeszcze żadnych doświadczeń ze Służbą Bezpieczeństwa i NKWD i ich zachowanie było dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Miałem je zrozumieć już bardzo niedługo.
Zbierałem się już do wyjścia z Boernerowa, gdy na uliczce osiedla zobaczyłem dość młodego mężczyznę, idącego energicznym krokiem. No ten to na pewno będzie coś wiedzieć, a przynajmniej da się z nim porozmawiać! Rzeczywiście, gość koło trzydziestki, lekko zaciągający, jak na kresach wschodnich, wysłuchał cierpliwie mojego pytania i uprzejmie odpowiedział, że nie umie dać na nie odpowiedzi, bo przebywa tu od bardzo niedawna, ale chętnie zaprowadzi mnie do swych gospodarzy, którzy są starymi mieszkańcami Boernerowa i na pewno coś wiedzą o tych grobach na polu. Przypominał sobie, że mówili coś na ten temat, ale on nietutejszy i nie pamiętał szczegółów.
Podziękowałem mu i poszliśmy razem do jego gospodarzy. Zapukał, drzwi otworzyły się, wszedłem do ciemnej sieni i natychmiast usłyszałem: „Ruki w wierch”, a trzech drabów z pistoletami w ręku zaczęło sprawdzać, czy nie mam broni. Rozwinęli moją wałówkę, sprawdzili, co w środku i grzecznie oddali. Wyciągnęli mi z kieszeni kurtki kenkartę, podali memu „przewodnikowi”, który nie patrząc wrzucił ją do szuflady biurka. Na moje pytania, o co tu chodzi, nikt nie reagował. Jeden z obecnych skinął na mnie, żebym szedł za nim. Poprowadził mnie po schodach do piwnicy, otworzył jakieś drzwi, wepchnął do środka i drzwi się za mną zamknęły.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!
Zredagował: Kamil Janicki
Korektę przeprowadziła: Anna Smutkiewicz