„Po powstaniu” - wspomnienia Macieja Bernhardta (VII)
"Wyzwolenie"
Pewnej styczniowej nocy nad ranem obudziło nas dalekie dudnienie kanonady artyleryjskiej. Było oczywiste, że rozpoczęła się radziecka ofensywa. Po kilku godzinach kanonada ustała. Tylko od czasu do czasu słychać było bardzo odległe pojedyncze wybuchy. Trudno było się zorientować czy ofensywa załamała się, czy też nacierające wojska nie napotykają na opór Niemców. Dzień przeszedł spokojnie; ludzie byli raczej zaciekawieni niż zaniepokojeni. Nie pojawił się żaden oddział niemiecki, nie było też widać partyzantów. Nie otrzymaliśmy żadnych rozkazów. Z nasłuchu radiowego wiedzieliśmy o rozpoczęciu ofensywy i jej pomyślnym przebiegu.
Następnego wieczoru chwilami słychać było bardzo dalekie odgłosy salw artyleryjskich. Jasne było, że Wielgomłyny nie leżały na głównej ani nawet na pomocniczej linii natarcia. Mogliśmy więc nie obawiać się ciężkich walk w okolicy i wszystkich związanych z tym skutków. Z drugiej jednak strony rozbite oddziały niemieckie mogły szukać schronienia w okolicznych lasach i przy okazji spalić pobliskie wsie, aby oczyścić przedpole.
Miejscowy dowódca AK zarządził alarm bojowy i wyprowadził nasz oddział ze wsi, pozostawiając w niej jedynie czujki z dobrze ukrytą radiostacją. Przeczesywaliśmy do rana pobliskie lasy w poszukiwaniu kryjących się oddziałów niemieckich. Nad ranem nasze czujki wytropiły przechodzący przez las oddział niemiecki. Posuwał się bardzo cicho i ostrożnie, wysyłając patrole we wszystkich kierunkach. Nie udało się nam ustalić jego wielkości. Przypuszczalnie był w sile batalionu piechoty. Deptaliśmy mu po piętach, ale nie atakowaliśmy, nie mając pełnego rozpoznania. Mieliśmy rozkaz unikania wszelkich „nieporozumień z wyzwolicielami”. Oddział niemiecki obchodził Radomsko dużym łukiem od zachodu i południa. Nad ranem straciliśmy z nim kontakt i bardzo zmęczeni wróciliśmy do Wielgomłyn.
Cały dzień oczekiwaliśmy wkroczenia wojsk radzieckich. Na próżno. Dzień przeszedł spokojnie, nic niezwykłego się nie działo. Wieczorem pojawił się niespodziewanie motocykl z koszem i trzema Niemcami. Zatrzymali się na rynku i rozglądali niepewnie dokoła. Sprawiali wrażenie, że chcą o coś zapytać. Wszystkie okna we wsi były ciemne, ale z każdego na pewno byli obserwowani. Wszyscy oczekiwali Rosjan. Na odgłos silnika motocykla z każdego okna na rynku przyglądano się, „czy już przyszli”. Rozbrojenie trzech Niemców, choć każdy z nich trzymał w ręku pistolet maszynowy, nie stanowiłoby żadnego problemu. Nikt się jednak nie ruszył. Niemcy przez chwilę rozmawiali ze sobą i odjechali bez przeszkód.
Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, gdybyśmy oczekiwali wkroczenia naszych wojsk – prawdziwego wyzwolenia. Przecież we wsi było ze stu akowców, i to bardzo dobrze uzbrojonych. Pamiętam trzy posterunki w domach na rynku. Mogliśmy wystrzelać Niemców jak kaczki. Nie padł jednak ani jeden strzał. Tak jakby nie wypadało strzelać do uciekinierów, którzy nie mają szans na wymknięcie się Rosjanom i są już skazani na śmierć.
Po paru godzinach weszły do Wielgomłyn straże przednie piechoty rosyjskiej. Rozstawili posterunki, a część z nich siadła na gankach, po drewutniach, chlewikach i spała. Mróz tej nocy był silny, co najmniej z 15 stopni. Mieszkańcy zapraszali ich do domów, częstowali gorącą herbatą, mlekiem, zupą, chlebem. Odmawiali, zarówno poczęstunku, jak i wejścia do domów. Mieliśmy wrażenie, że surowo zabroniono im wszelkich kontaktów z miejscową ludnością.
Ojciec mój doskonale mówił po rosyjsku. Kończył gimnazjum rosyjskie i całą pierwszą wojnę spędził w Rosji. Wyszedł przed dom i usiłował rozmawiać z przybyłymi żołnierzami. Ze zdumieniem stwierdził, że nie rozumieją oni po rosyjsku. Po dłuższej chwili przyszedł podoficer Rosjanin, który także odmówił wejścia do domu i talerza gorącej zupy, który wyniosła mu Marynia. Tłumaczył się, że muszą być w pogotowiu, bo w każdej chwili mogą tu być Niemcy. Był to kiepski wykręt, bo front przesunął się już daleko na zachód. Widocznie takie mieli rozkazy, aby nie nawiązywać kontaktu z tutejszymi „burżujami”.
Warszawa 1945 r.
Niewiele zapamiętałem z wędrówki z Wielgomłyn do Warszawy. Nie pamiętam nawet dokładnych dat. Wyruszyliśmy z moim szwagrem, który dotarł do Ali Bartyzel, a następnie do Wielgomłyn w poszukiwaniu swej żony, a mojej siostry. Było to najprawdopodobniej między 22 a 24 stycznia. Dotarliśmy do Warszawy chyba jeszcze w ostatnich dniach stycznia. Pamiętam przejście po lodzie przez zamarzniętą Wisłę i zaskoczenie, jakie sprawiała Praga, stosunkowo mało zniszczona działaniami wojennymi, pełna wojska, tłumów ludzi, handlu na ulicach i wrzawy.
Zatrzymaliśmy się w skromnej czynszowej kamienicy przy bocznej uliczce, chyba w okolicy ulicy Ząbkowskiej, u znajomych mego szwagra.
Następnego dnia poszliśmy na ulicę Miodową. Nie była jeszcze uprzątnięta z gruzów. Wydeptano zaledwie ścieżkę na (byłej) jezdni wśród zalegających ją gruzów. Dom był częściowo zburzony i całkowicie wypalony. Od ulicy zachowała się brama wejściowa i frontowy mur, mniej więcej do 2. piętra. Nasz balkon był silnie postrzelany, ale trzymał się na kolumnach balkonu na pierwszym piętrze. Z trzech okien (a raczej otworów okiennych w murze) salonu zachowało się częściowo jedno, najbliższe balkonu. Pozostałych można było się jedynie domyślać.
Z relacji Ojca i Maryni wiem, że gdy po zdobyciu tego rejonu przez Niemców opuszczali resztki naszego domu, zniszczona całkowicie była tylko prawa oficyna; część frontowa i lewa oficyna były podziurawione pociskami, ale nie spalone. Wszystkie pożary udało się obrońcom ugasić. Ocalałe resztki Niemcy planowo palili po upadku powstania.
Weszliśmy do bramy. Klatka schodowa była zawalona; nie było mowy o wejściu nawet na pierwsze piętro. Podwórze zasłane było grubą warstwą gruzu pokrytego śniegiem. Rozejrzałem się dokoła. Po sypialni rodziców, salonie, pokoju stołowym, moim pokoju, służbowym i kuchni nie zostało nawet wspomnienie. Ocalał fragment okna gabinetu Ojca, balkon pokoju stołowego oraz całe okno i sufit łazienki. Jedna wielka kupa gruzów.
Pod prawą oficyną znajdowała się nasza piwnica, w której schronili się moi najbliżsi. Natomiast przeciwległa (lewa) i poprzeczna oficyna były wypalone, ale niemal kompletne. Ocalało także wejście do kuchennej klatki schodowej w prawej oficynie oraz schody prowadzące z niej do piwnicy. Zeszliśmy nimi na dół. Dostaliśmy się do początku głównego korytarza piwnicznego. Dwa, trzy metry dalej korytarz pod sufit był zasypany gruzem i popiołem. Mieliśmy ze sobą łopatkę saperską oraz duży młotek. Z gruzów wyciągnęliśmy stalowy pręt. Próbowaliśmy odkopać gruz i przebić się przez solidny mur, wykonany jeszcze w XIX stuleciu. Straszna robota przy świetle przyniesionej ze sobą świeczki. Wreszcie, gdy udało się nam pokonać opór cegieł i przebić niewielki otwór, okazało się, że wnętrze piwnicy jest zasypane gruzem i popiołem, co najmniej do wysokości wybitego otworu, a najprawdopodobniej - do sufitu, jeżeli jej sufit w ogóle istnieje. Nie była to jednak jeszcze nasza piwnica, lecz przylegająca do niej piwnica sąsiadów. Dostanie się do naszej było niemożliwe.
Wyszliśmy na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza. Byliśmy porządnie zmęczeni. Odpoczywaliśmy z pół godziny, zastanawiając się co dalej robić. W zasadzie, ze względów bezpieczeństwa, należało najpierw rozebrać grożące w każdej chwili zawaleniem wypalone ściany, a następnie rozkopywać gruzy od góry w miejscu, gdzie znajdowała się nasza piwnica. Do tego potrzebny był zespół ludzi i odpowiednie drabiny lub rusztowania oraz kilofy do rozbijania ścian.
Po odpoczynku postanowiliśmy jeszcze spróbować rozeznać sytuację od strony sąsiedniego domu (Miodowa 11). Dom ten był częściowo zburzony i jak wszystkie - całkowicie wypalony. Jednak jego cześć przylegająca do naszego domu ocalała; była oczywiście wypalona. Dostaliśmy się bez trudu do piwnicy i do wybitego podczas powstania przejścia do naszego domu. Przejście to było zasypane gruzem i popiołem. Nie było możliwości przedostania się.
Wróciliśmy na Pragę ledwie żywi. Przechodziliśmy Wisłę już po ciemku. Najbardziej dokuczało nam pragnienie. Przez cały dzień nic nie piliśmy. Nie wzięliśmy picia ze sobą, jedynie suchą „wałówkę”, a o kupieniu czegokolwiek nie było mowy. Śniegu było wprawdzie dużo, ale był brudny, a pod nim leżały jeszcze niepogrzebane ciała ludzi i zwierząt. Nie nadawał się do zaspokojenia pragnienia.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!
Zredagował: Kamil Janicki
Korektę przeprowadziła: Anna Smutkiewicz