„Po powstaniu” - wspomnienia Macieja Bernhardta (VII)

opublikowano: 2008-10-16, 00:45
wszelkie prawa zastrzeżone
Przedstawiamy kolejny odcinek wspomnień Profesora Macieja Bernhardta z pierwszych miesięcy po upadku powstania warszawskiego.
reklama

"Wyzwolenie"

Pewnej styczniowej nocy nad ranem obudziło nas dalekie dudnienie kanonady artyle­­ryjskiej. Było oczywiste, że rozpoczęła się radziecka ofensywa. Po kilku godzinach kanonada ustała. Tylko od czasu do czasu słychać było bardzo odległe pojedyncze wybuchy. Trudno było się zor­ien­tować czy ofensywa załamała się, czy też nacierające wojska nie napoty­kają na opór Niemców. Dzień przeszedł spokojnie; ludzie byli raczej za­cie­kawieni niż zanie­po­kojeni. Nie pojawił się żaden oddział niemiec­ki, nie było też wi­dać partyzantów. Nie otrzy­maliśmy żadnych rozkazów. Z na­słuchu radiowego wiedzieliś­my o rozpoczęciu ofensywy i jej pomyślnym przebiegu.

Następnego wieczoru chwilami słychać było bardzo dalekie odgłosy salw ar­ty­leryjskich. Jasne było, że Wielgomłyny nie leżały na głównej ani nawet na pomoc­ni­czej linii natarcia. Mogliśmy więc nie obawiać się ciężkich walk w okolicy i wszys­tkich związanych z tym skutków. Z dru­­­giej jednak strony rozbite oddziały niemieckie mogły szukać schro­nienia w oko­licz­nych lasach i przy okazji spalić pobliskie wsie, aby oczy­ś­cić przedpole.

Miejscowy dowódca AK zarządził alarm bojowy i wyprowadził nasz oddział ze wsi, pozo­stawiając w niej jedynie czujki z dobrze ukrytą ra­dio­stacją. Przeczesywaliśmy do rana pobliskie lasy w poszu­kiwaniu kry­jących się oddziałów niemieckich. Nad ranem nasze czujki wytropiły przechodzący przez las oddział nie­miecki. Posuwał się bardzo cicho i os­trożnie, wysyłając patrole we wszystkich kierunkach. Nie udało się nam ustalić jego wiel­koś­ci. Przypus­z­czalnie był w sile batalionu piechoty. Depta­liśmy mu po piętach, ale nie atako­waliśmy, nie mając pełnego roz­pozna­nia. Mieliś­my rozkaz unikania wszel­kich „nieporo­zu­mień z wyzwoli­cie­lami”. Oddział niemiecki obcho­dził Radomsko dużym łukiem od zachodu i południa. Nad ranem straciliśmy z nim kontakt i bar­dzo zmęczeni wróciliśmy do Wielgo­młyn.

Wielgomłyny na współczesnej mapie Polski.

Cały dzień oczekiwaliśmy wkroczenia wojsk radzieckich. Na próżno. Dzień prze­szedł spokojnie, nic niezwykłego się nie działo. Wieczorem po­ja­wił się niespodziewanie motocykl z ko­szem i trzema Niem­cami. Zatrzy­mali się na rynku i rozglądali nie­pewnie dokoła. Spra­wiali wrażenie, że chcą o coś zapytać. Wszystkie okna we wsi były ciemne, ale z każdego na pewno byli obserwowani. Wszyscy oczekiwali Rosjan. Na od­gł­os silnika motocykla z każdego okna na rynku przyglądano się, „czy już przyszli”. Rozbrojenie trzech Niemców, choć każ­dy z nich trzymał w ręku pistolet maszynowy, nie stanowiłoby żadnego problemu. Nikt się jednak nie ruszył. Niemcy przez chwilę rozmawiali ze sobą i odjechali bez prze­szkód.

reklama

Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, gdybyśmy oczekiwali wkroczenia naszych wojsk – praw­dziwego wyzwolenia. Przecież we wsi było ze stu akowców, i to bardzo dobrze uzbro­jonych. Pamiętam trzy posterunki w domach na rynku. Mogliśmy wystrzelać Niem­ców jak kacz­ki. Nie padł jed­nak ani jeden strzał. Tak jakby nie wypadało strzelać do ucieki­nie­rów, któ­rzy nie mają szans na wymknięcie się Rosjanom i są już skazani na śmierć.

Po paru godzinach weszły do Wielgomłyn straże przednie piechoty rosyjskiej. Rozstawili poste­runki, a część z nich siadła na gankach, po drewutniach, chlewikach i spała. Mróz tej nocy był silny, co najmniej z 15 stopni. Mieszkańcy zapraszali ich do do­mów, częstowali gorącą her­­batą, mlekiem, zupą, chlebem. Odmawiali, zarówno po­częstunku, jak i we­j­ścia do domów. Mieliśmy wrażenie, że surowo za­bro­niono im wszel­kich kontaktów z miejscową ludnością.

Ojciec mój doskonale mówił po rosyjsku. Kończył gimnazjum rosyjskie i całą pierwszą wojnę spędził w Rosji. Wyszedł przed dom i usiłował roz­mawiać z przybyłymi żołnierzami. Ze zdumieniem stwierdził, że nie ro­zumieją oni po rosyjsku. Po dłuższej chwili przyszedł podofi­cer Ros­janin, który tak­że odmówił wejścia do domu i talerza gorącej zupy, który wyniosła mu Marynia. Tłumaczył się, że muszą być w pogotowiu, bo w każdej chwili mogą tu być Niemcy. Był to kiepski wykręt, bo front przesunął się już daleko na zachód. Widocznie takie mieli roz­kazy, aby nie nawiązywać kontaktu z tu­tejszymi „burżujami”.

reklama

Warszawa 1945 r.

Niewiele zapamiętałem z wędrówki z Wielgomłyn do Warszawy. Nie pa­mię­tam nawet dokładnych dat. Wyruszyliśmy z moim szwagrem, który dotarł do Ali Bartyzel, a następnie do Wielgomłyn w po­szu­kiwaniu swej żony, a mojej siostry. Było to najprawdopodobniej mię­dzy 22 a 24 stycznia. Dotarliśmy do Warszawy chyba jeszcze w os­tat­nich dniach stycznia. Pamiętam przejście po lodzie przez zamarzniętą Wisłę i zaskoczenie, jakie sprawiała Pra­ga, sto­sun­kowo mało zniszczona działaniami wojen­nymi, pełna wojska, tłumów ludzi, handlu na ulicach i wrzawy.

Zatrzymaliśmy się w skromnej czynszowej kamienicy przy bocznej uliczce, chyba w oko­licy ulicy Ząbkowskiej, u znajomych mego szwagra.

Następnego dnia poszliśmy na ulicę Miodową. Nie była jeszcze uprzątnięta z gruzów. Wydep­tano zaledwie ścież­kę na (byłej) jezdni wśród zalegających ją gruzów. Dom był częściowo zburzony i cał­kowicie wypalony. Od ulicy zachowała się brama wejściowa i frontowy mur, mniej więcej do 2. piętra. Nasz balkon był silnie postrzelany, ale trzymał się na kolumnach bal­konu na pierwszym piętrze. Z trzech okien (a raczej otworów okiennych w mu­rze) salonu zachowało się częściowo jedno, najbliższe balkonu. Pozostałych można było się jedynie domyślać.

Z relacji Ojca i Maryni wiem, że gdy po zdobyciu tego rejonu przez Niemców opuszczali resztki naszego domu, zniszczona całkowicie była tylko prawa oficyna; część frontowa i lewa oficyna były po­dziurawione pociskami, ale nie spalone. Wszystkie pożary udało się obroń­com ugasić. Ocalałe resztki Niemcy planowo palili po upadku powstania.

Weszliśmy do bramy. Klatka schodowa była zawalona; nie było mowy o wejściu nawet na pierwsze piętro. Podwórze zasłane było grubą war­stwą gruzu po­kry­tego śniegiem. Rozej­rzałem się dokoła. Po sypialni rodziców, salonie, pokoju stołowym, mo­im pokoju, służbowym i kuchni nie zos­tało nawet wspomnienie. Ocalał fragment okna gabinetu Ojca, balkon pokoju stołowego oraz całe okno i sufit łazienki. Jedna wielka kupa gruzów.

reklama
Maciej Bernhardt z Matką, Stefanią. Fotografia z 1933 roku.

Pod prawą oficyną znajdowała się nasza piwnica, w któ­rej schronili się moi najbliżsi. Natomiast przeciwległa (lewa) i po­p­­rzeczna oficyna były wypalone, ale niemal kom­pletne. Ocalało także wejście do kuchennej klatki schodowej w prawej oficynie oraz schody prowadzące z niej do piwnicy. Zeszliśmy nimi na dół. Dostaliśmy się do początku głównego korytarza piwnicznego. Dwa, trzy metry dalej korytarz pod sufit był zasypany gruzem i po­piołem. Mieliśmy ze sobą łopatkę saperską oraz duży mło­tek. Z gruzów wyciągnęliśmy stalowy pręt. Próbowaliśmy odkopać gruz i przebić się przez solidny mur, wykonany jeszcze w XIX stuleciu. Straszna robota przy świetle przyniesionej ze sobą świeczki. Wreszcie, gdy udało się nam pokonać opór cegieł i prze­bić niewielki otwór, okazało się, że wnętrze piw­nicy jest zasypane gruzem i popio­łem, co najmniej do wysokości wybi­tego otworu, a najpraw­dopodobniej - do sufitu, jeżeli jej sufit w ogó­­le istnieje. Nie była to jednak jeszcze nasza piwnica, lecz przylegająca do niej piwnica sąsiadów. Dostanie się do naszej było niemożliwe.

Wyszliśmy na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza. Byliśmy po­rządnie zmę­czeni. Odpoczywaliśmy z pół godziny, zastanawiając się co dalej robić. W zasadzie, ze względów bez­pieczeństwa, należało najpierw roze­brać grożące w każ­dej chwili zawaleniem wypalone ściany, a nas­tę­pnie rozkopywać gruzy od góry w miejscu, gdzie znajdowała się nasza piw­nica. Do tego potrzebny był zespół ludzi i od­powiednie dra­biny lub rusztowania oraz kilofy do rozbijania ścian.

Po odpoczynku postanowiliśmy jeszcze spróbować rozeznać sytuację od strony sąsied­niego domu (Miodowa 11). Dom ten był częściowo zbu­rzony i jak wszystkie - całkowicie wypalony. Jednak jego cześć przy­le­gająca do naszego domu ocalała; była oczywiście wypa­lona. Dostaliśmy się bez trudu do piwnicy i do wybitego podczas powstania przejścia do naszego domu. Przejście to było zasypane gruzem i popiołem. Nie było możliwości prze­do­s­tania się.

Wróciliśmy na Pragę ledwie żywi. Przechodziliśmy Wisłę już po ciemku. Najbar­dziej dokuczało nam pragnienie. Przez cały dzień nic nie piliśmy. Nie wzięliśmy picia ze sobą, jedynie suchą „wałówkę”, a o kupieniu czegokolwiek nie było mowy. Śniegu było wprawdzie dużo, ale był brudny, a pod nim leżały jeszcze nie­pogrzebane ciała ludzi i zwierząt. Nie nadawał się do zaspokojenia pragnienia.

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4

Zredagował: Kamil Janicki

Korektę przeprowadziła: Anna Smutkiewicz

reklama
Komentarze
o autorze
Maciej Bernhardt
Profesor dr inż., emerytowany wykładowca Politechniki Warszawskiej i pracownik naukowy Instytutu Transportu Samochodowego. Ur. w 1923 roku, uczestnik powstania warszawskiego w 1944 (podchorąży "Zdzich" 237 plut. II komp. Batalionu "Żubr", Obwodu Żoliborz). Autor wydanej przez nasz portal w formie książkowej wspomnień: „Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego”

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone