„Po powstaniu” - wspomnienia Macieja Bernhardta (VI)
Wielgomłyny
Ojciec przywitał mnie serdecznie, starając się ukryć wzruszenie. Tym razem zupełnie mu się to nie udało. „Wiesz już, że nie masz Matki, Siostry, i Jacusia też już nie ma”. Rozpłakał się jak dziecko. Nigdy jeszcze nie widziałem go w takim stanie. Bardzo długo nie mógł się uspokoić. Wreszcie nagle opanował się i powiedział swym zwykłym spokojnym głosem: „Pokaż tę swoją ranną rękę. Zobaczymy, jak to wygląda”. Poprosił Marynię o pomoc. Zdjęła mi bandaż i opatrunek z ręki, przysunęła lampę naftową. Ojciec długo oglądał rękę z wszystkich stron.
Ocenił, że rana po wlocie pocisku goi się bardzo dobrze i za parę dni obejdzie się już bez opatrunku. Natomiast rana po wylocie pocisku była znacznie rozleglejsza i wciąż jeszcze niezagojona. Kazał mi wyrwać kartkę z leżącego na stole szkolnego zeszytu, coś na niej napisał i poprosił Marynię, żeby poszła z tym do apteki i przyniosła przepisane lekarstwo. Zdziwiłem się, gdzie o tej porze szukać tu apteki. Okazało się, że w tej miejscowości była apteka pana Dworaczka, i to bardzo dobrze zaopatrzona. Warto przy tym zauważyć, że działo się to na „zapadłej” wsi, na głębokiej prowincji, w piątym roku wojny.
Ojciec przyjechał tu z pierwszą, niezbyt liczną grupą wypędzonych warszawiaków. Został bardzo dobrze i serdecznie przyjęty. Odstąpiono mu w domku przy rynku pokój z kuchnią z podstawowym umeblowaniem i pościelą, garnkami, talerzami, sztućcami. Zebrano we wsi bieliznę osobistą, płaszcz, sweter, ręczniki itp. Również Marynia dostała najpotrzebniejsze dla siebie rzeczy osobiste. Dostarczono opał do pieca kuchennego oraz podstawowe produkty żywnościowe. I to wszystko bez pieniędzy.
Wiedziano, że Ojciec wyszedł z Warszawy tak, jak poszedł opatrywać rannego. Miał w portmonetce trochę bilonu. Pieniądze i biżuterię miała przy sobie Mama. Ojciec nie miał nawet swej obrączki ślubnej. Nie nosił jej, gdy przyjmował pacjentów. Marynia, gdy poszła po wodę do pobliskiej piwnicy, też nie miała oczywiście przy sobie pieniędzy ani złotych drobiazgów, które kupowała, „żeby nie chodzić po prośbie na stare lata”.
We wsi i najbliższej okolicy nie było lekarza. Chętnych o poradę u lekarza, o którym w dodatku miejscowy aptekarz mówił, że to „sława z Warszawy” było wielu. Ojciec nie chciał przyjmować pieniędzy, gdyż wszystko dostał tu za darmo. Po kilku dniach (ale było to jeszcze na parę tygodni przed moim przybyciem) pan aptekarz przekazał Ojcu, jak postanowiono (ale nie wiem, co to było za gremium) rozwiązać sprawę honorariów lekarskich. Opłata miała być w naturze w postaci jajek, mleka, mąki, kur itd., na ile będzie pacjenta stać, plus minimalna - niestety nie pamiętam już jaka - opłata w pieniądzach, „bo pan doktor to nie może przecież nie mieć na papierosy i nie będzie na targu sprzedawać otrzymanej kury, żeby je sobie kupić”. Było to mądre i sprawiedliwe rozwiązanie. A postawa mieszkańców Wielgomłyn naprawdę wzruszająca.
Ojciec miał sporo pacjentów, zwłaszcza w pierwszych dniach po przybyciu. Dzięki temu nie brakowało nam żywności i opału, a najważniejsze, że miał zajęcie, które, choć na chwilę, pozwalało mu zapomnieć o ostatnich przeżyciach. W praktyce lekarskiej pomagała mu (był przecież inwalidą bez ręki i choć robił sam zastrzyki, to jednak nie mógł złożyć wygotowanej strzykawki ani otworzyć ampułki z lekarstwem i nabrać go do niej) studentka tajnej medycyny – chyba 3. lub 4. roku – Janka Karcz. Była to bratanica miejscowego organisty, która przebywała z rodziną w Wielgomłynach na wakacjach i nie miała z nich dokąd wracać.
Warunki pobytu w Wielgomłynach mieliśmy, w porównaniu z tymi, jakie były udziałem większości wypędzonych warszawiaków, doskonałe. Jedynym istotnym mankamentem było to, że dom nie był skanalizowany i trzeba było korzystać ze „sławojki” na podwórzu. Był to poważny problem, zwłaszcza dla Ojca, podczas ostrej zimy 44/45 roku.
Wielgomłyny stanowiły zaplecze dla oddziałów partyzantki AK. Niemal wszyscy dorośli mieszkańcy tej miejscowości byli żołnierzami AK lub z nią współpracowali. Niemcy pokazywali się tu rzadko, bo teren był dla nich niebezpieczny. Jeżeli „składali wizytę” to władzom cywilnym towarzyszył silny oddział wojska lub policji. Wieś była o tym zawsze uprzedzana i spora grupa ludzi, którzy nie powinni spotkać się z Niemcami, zdążała przed ich przybyciem zniknąć w pobliskich lasach.
Zaraz po przybyciu nawiązałem kontakt z miejscowym oddziałem AK. Przyjęli mnie bardzo serdecznie. Byli uprzedzeni o moim przybyciu na ich teren. Do dziś stanowi dla mnie tajemnicę, w jaki sposób, podczas okupacji, gdy nieliczne telefony i telegraf były pod ścisłą kontrolą niemiecką, tajne informacje AK były przekazywane szybko, dokładnie i bezpiecznie. Większość żołnierzy miejscowej jednostki AK była rozlokowana po wsiach (zima była bardzo ostra).
Sprawnie działająca sieć alarmowa mogła ich szybko ściągnąć do miejsca spotkania ze stosunkowo nielicznymi oddziałami zimującymi w lasach, w dobrze ukrytych ziemiankach. Dostałem przydział do grupy zimującej w Wielgomłynach.
Miałem też spotkania z „zimującymi” żołnierzami, którym starałem się przekazać doświadczenia i obserwacje z walk w Warszawie oraz uczyłem ich, posługując się szkicami, zasad strzelania ze zrzutowych angielskich granatników przeciwpancernych Piat oraz ich obsługi.
Uregulowany, spokojny tryb życia, dobre, choć bardzo proste odżywianie, codzienne długie spacery i rąbanie drewna sprawiały, że szybko wracałem do pełnej sprawności fizycznej. Czułem się fizycznie coraz lepiej. Ranna ręka wygoiła się niemal zupełnie i mogłem się nią posługiwać prawie tak, jak przed zranieniem. Psychicznie czułem się jednak kiepsko. Wciąż jeszcze nie mogłem przestać myśleć o najbliższych, którzy zginęli w powstaniu.
Zdawałem sobie także sprawę z tego, że wojna się kończy i że, choć Niemcy ją przegrają, to jednak zakończenie będzie zupełnie odmienne od oczekiwanego. O bolszewikach wiedziałem dostatecznie dużo od Rodziców, którzy przeżyli rewolucję w Moskwie, aby wiedzieć, czego można się po nich spodziewać. Wiedziałem też od naocznych świadków, co się działo na terenach zajętych przez nich w 1939 roku. Poznałem też pomoc, jakiej nam udzielili podczas powstania.
Moich najbliższych zabiły niemieckie bomby, ale było to w 26. dniu powstania. W tym czasie Rosjanie mieli znaczną przewagę w powietrzu. Lotniska sowieckie znajdowały się w odległości kilkudziesięciu kilometrów od Warszawy, a Warszawa była w zasięgu ich artylerii przeciwlotniczej.
Niemieckie sztukasy latały jednak przez nikogo nie niepokojone i zrzucały bomby jak na poligonie, niszcząc systematycznie jeden po drugim punkty naszego oporu. Rosjanie nie próbowali też zniszczyć niemieckich lotnisk polowych, rozlokowanych dokoła Warszawy, z których startowały sztukasy...
Martwiłem się też o Ojca. Wiedziałem, że stan jego zdrowia jest zły, że jesteśmy bezdomni, bez pieniędzy, bez niczego...
Porucznik Andrzej
Święta Bożego Narodzenia 1944 roku to najsmutniejsze Święta w moim życiu. Byliśmy zaproszeni na wigilię do domu organisty, pana Karcza. Był to bardzo sympatyczny dom, ludzie życzliwi, uczynni, starali się pomóc nam nie tylko pod względem materialnym, ale także podtrzymać na duchu. Ojciec nie chciał jednak iść tam na wigilię. Namawiali go długo, po kolei niemal wszyscy przedstawiciele tej licznej rodziny. Muszę przyznać, że robili to bardzo taktownie. W końcu Ojciec ustąpił. Przykro było odmawiać tym życzliwym ludziom, choć woleliśmy wszyscy zostać w tym dniu w domu sami.
Wiem, że byliśmy tam na wigilii, ale zupełnie nie pamiętam jej przebiegu. Jak przez mgłę widzę też okres Świąt i Nowego Roku oraz pierwszych dni stycznia. Jedyne wspomnienie, to bardzo silne mrozy, ponad 20 stopni, trzymające przez wiele dni.
Któregoś dnia, wcześnie rano, przyszedł do Wielgomłyn duży oddział partyzancki por. Andrzeja, legendarnego dowódcy na tym terenie. Przywędrował marszem ubezpieczonym, ale widać było, że czuje się w tej okolicy bardzo pewnie. Fakt, że Niemców nie było tu już chyba od kilku tygodni.
Por. Andrzej zarządził odprawę miejscowych dowódców od szczebla (o ile pamiętam) dowódcy drużyny. Największa sala w miejscowej szkole z trudem mieściła wszystkich przybyłych. Zostałem zaproszony na tę odprawę. Dowódca oraz drugi oficer, również w stopniu porucznika, przedstawili nam sytuację na froncie rosyjskim, a także w skrócie na froncie zachodnim i włoskim. Podali bardzo wiele przykładów wrogiego stosunku Armii Czerwonej i berlingowców do oddziałów AK. Uprzedzili o zaskakująco szeroko rozwiniętej siatce agentów Moskwy. Większość z obecnych słuchała tych informacji z niedowierzaniem. Niby wszyscy mieliśmy wyrobione zdanie o bolszewikach i wiedzieliśmy, co działo się na naszych ziemiach wschodnich, a jednak nie mieściło się w naszych głowach, że nas może spotkać taki sam los.
Wnioski z odprawy nie były wesołe. Z nowym okupantem nie możemy walczyć, bo walka taka nie ma szans powodzenia, a ponadto byłoby to działanie na korzyść Niemiec – nie do przyjęcia dla nikogo z nas. Pomoc państw zachodnich i naszej armii z frontów zachodniego i włoskiego jest nierealna ze względu na odległość oraz obecność oddziałów sowieckich na ziemiach polskich.
„Musicie – usłyszeliśmy – liczyć się z możliwością rozpuszczenia oddziałów AK do domów. Na razie mamy rozkaz unikania wszelkich starć z Armią Czerwoną i utrzymania sprawnej łączności na wszelkich szczeblach dowodzenia”.
Po odprawie por. Andrzej zatrzymał kilku obecnych, w tym – ku mojemu zaskoczeniu – także i mnie. Wypytywał o przebieg powstania na Żoliborzu oraz o przemarsz i powrót do Puszczy Kampinoskiej. Szczególnie interesowało go zachowanie się oddziałów węgierskich, obecnych w jej okolicy, przebieg zrzutów alianckich w Puszczy i w mieście, nastroje żołnierzy po kapitulacji itd. Zadawał mnóstwo drobiazgowych pytań. Wreszcie podziękował. Odmeldowałem się i wróciłem do domu do Ojca.
Siadaliśmy właśnie do obiadu, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyła Marynia i usłyszeliśmy, że ktoś pyta o pana doktora. Ojciec wyszedł, myśląc, że to pacjent po poradę i po chwili wszedł do pokoju z... por. Andrzejem. Niespodziewany gość przeprosił uprzejmie za „najście”. Stwierdził, że chce zapoznać się z nastrojami wśród ludności, w tym i wśród ewakuowanych warszawiaków.
Marynia bez pytania postawiła przed nim talerz pełen kartoflanej zupy. Podziękował i został na naszym skromnym obiedzie. Rozmowa dotyczyła oczywiście sytuacji wojennej i politycznej. Wynikające z niej wnioski nie były wesołe.
W pewnej chwili porucznik spojrzał na zegarek, przeprosił nas na chwilę, podniósł z krzesła swą futrzaną czapkę i wyjął z niej miniaturowy aparat radiowy na słuchawki. „Przepraszam, teraz BBC nadaje wiadomości, a między nimi szyfrowane komunikaty dla oddziałów AK”. Słuchał dłuższą chwilę z uwagą. Wreszcie odłożył aparat i widząc moje nim zainteresowanie, położył go na stole. „Niech pan się mu przypatrzy. To jest najnowsze osiągnięcie techniki. Aparat ma lampy nowego typu, metalowe, bardzo małe, pobierające niedużo prądu z baterii (tranzystorów jeszcze nie znano), zminiaturyzowany w taki sposób, że mieści się pod zimową czapką. Mogę słuchać zarówno stacji alianckich, jak i niemieckich oraz rosyjskich, i to podczas marszu lub jazdy wozem. Fantastyczne osiągnięcie. Szkoda tylko, że nie mieliśmy czegoś podobnego wcześniej. Niech pan spróbuje jaki znakomity odbiór”. Spróbowałem. Rzeczywiście, odbiór był bez zarzutu.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!
Zredagował: Kamil Janicki
Korektę przeprowadziła: Anna Smutkiewicz