„Po powstaniu” - wspomnienia Macieja Bernhardta (V)
Jadę do Radomska
Na drugi dzień po obiedzie zostałem wezwany niespodziewanie do porucznika. Zastałem u niego „cywila” z wywiadu. „Wiemy, że zachowała się panu, wystawiona w 1943 roku, prawdziwa (choć „lewa”) legitymacja „Eisensortiera” (sortownika żelaza) z firmy zbierającej złom w Warszawie, ważna do końca 1944 roku. Doszliśmy do wniosku, że może pan względnie bezpiecznie jechać do swych znajomych koło Radomska. Dostanie pan „niemal prawdziwy” dokument z firmy zajmującej się dostawą złomu do hut na Śląsku, że jedzie pan do istniejącego naprawdę punktu zbiórki złomu w Radomsku w sprawie przyspieszenia dostaw, a także zaświadczenie, że został pan zwolniony z transportu ewakuowanych z Warszawy. Tego ostatniego nikt nie jest w stanie sprawdzić. Transportowano setki tysięcy ludzi i nie istnieje żaden ich rejestr, więc wszystko będzie wyglądać w miarę prawdziwie. Damy panu także zapasowy, awaryjny kontakt w Radomsku, gdyby miał pan kłopoty”.
Wyjechałem nazajutrz o świcie. Wozem, do najbliższej stacyjki przy bocznej linii kolejowej. Tam wsiadłem do pociągu osobowo-towarowego jadącego (a raczej wlekącego się) do najbliższej stacji na trasie Kraków — Warszawa. Odległość wynosiła około 40 km. Pociąg zatrzymywał się na najmniejszych stacyjkach, odstawiał na bocznice wagony; z innych je zabierał. Jazda taka trwała ponad trzy godziny. Nie było w tym czasie żadnych niespodzianek. Przed końcem jazdy przyszedł do mnie konduktor, sprawdził mój bilet i powiedział: „Dojeżdżamy do końca naszej trasy. Przesiądzie się pan tam na pospieszny. Musi pan mieć bilet i specjalną przepustkę. Proszę na stacji iść za mną”.
Na peronie był tłum ludzi i kręciło się sporo Niemców: cywilnych, wojskowych, a także patrole żandarmerii i policji. Nasz pociąg zatrzymał się przy bocznym peronie, znacznie mniej zatłoczonym. Wysiadłem i poszedłem za konduktorem do pomieszczenia służbowego dla polskich kolejarzy. Po chwili do pomieszczenia weszło dwóch kolejarzy niemieckich. Załatwiali jakieś sprawy służbowe. Na mnie nie zwrócili uwagi. Po dobrej godzinie przyszedł wreszcie „mój” kolejarz. Wręczył mi bilet oraz przepustkę in blanco. Wpisałem imię i nazwisko oraz cel podróży po niemiecku: Dienstreise (podróż służbowa). Na moje pytanie, ile mu jestem winien za bilet, oburzył się: „Coś pan, wszystko jest załatwione, jak potrzeba, a za bilet odbiorę sobie od szmuglerów. Stać ich na to, żeby takim jak pan bilet opłacić.
Pociąg pospieszny przyjeżdża za pół godziny. Będzie potwornie zatłoczony. Proszę się do niego nie pchać i cierpliwie czekać. Doczepiamy tu wagon pocztowy i jeden osobowy trzeciej klasy, ale jak już wszyscy pasażerowie się wepchną. Powiem panu, gdzie stanąć, to na pewno dostanie się pan do środka”.
Prognoza kolejarza spełniła się co do joty. Pociąg przyjechał punktualnie i na stacji zaczęły się tzw. dantejskie sceny. Do tego jeszcze w stojącym pociągu Niemcy przeprowadzali kontrolę dokumentów pasażerów i kilkanaście osób wyciągnęli z wagonów. Ja w tym czasie siedziałem sobie wygodnie na ławce na peronie i czytałem w gazecie o bohaterskim odwrocie armii niemieckiej i bandyckich nalotach na miasta niemieckie, w wyniku których zniszczone zostały wyłącznie szpitale i muzea, a zginęły i zostały ranne staruszki i dzieci.
Na kilka minut przed planowym odjazdem pociągu, stanąłem w miejscu wskazanym przez kolejarza. Podjechał wagon pocztowy i osobowy. Drzwi wejściowe zatrzymały się niemal dokładnie przede mną. Wszedłem do wagonu bez trudności i nawet znalazłem siedzące miejsce. W ciągu kilku minut, jakie zostały do odjazdu pociągu, wagon wypełnił się „na sztywno”. Skąd się ci ludzie wzięli – nie wiem. Peron był przecież niemal pusty.
Podróż przebiegała bez nadzwyczajnych emocji, wyłączając opowieści współpasażerów o ostrzeliwaniu pociągów przez partyzantów. Jak się później dowiedziałem, wypadki takie rzeczywiście miały miejsce. Tylko że partyzantka AK i NSZ ostrzeliwała pociągi wojskowe (głównie urlopowe) niemieckie, zaś partyzantka radziecka i podobno także AL strzelały do wszystkiego, co się rusza.
Po mniej więcej godzinie jazdy do przedziału wszedł konduktor w towarzystwie dwóch żandarmów z charakterystycznymi „blachami” na piersiach. Sprawdzali dokładnie bilety, przepustki i dokumenty. Podałem bilet konduktorowi, a przepustkę, legitymację warszawskiej firmy skupu złomu i pismo o celu podróży — żandarmom. Przejrzeli je uważnie i oddali z życzliwą uwagą dla człowieka, który pracuje dla dobra przemysłu zbrojeniowego Rzeszy:
„Wczoraj w okolicznych lasach była obława na bandytów (to znaczy partyzantów) i mamy nadzieję, że podróż przebiegnie spokojnie”.
Odpowiedziałem im, że cieszę się, że moja podróż służbowa wypadła akurat w takim terminie i że też mam nadzieję, że nic nie przeszkodzi mi w wykonaniu zadania (wtedy mówiłem zupełnie nieźle po niemiecku i do tego z dobrym akcentem).
Niedługo po kontroli biletów wjechaliśmy na dworzec w Radomsku. „Znajomi” żandarmi też tam wysiadali. Na dworcu były dwa wyjścia z peronu dla pasażerów: jedno dla Niemców i drugie, przy którym kłębił się zbity tłum, dla Polaków. Stanąłem na peronie, zastanawiając się, czy lepiej pchać się razem z tłumem, czy też poczekać aż tłok się trochę rozładuje. Przechodzący obok mnie żandarmi kiwnęli na mnie ręką: „Pan jedzie służbowo, ma pan prawo przejść bez tłoku”. Przy drzwiach stała oczywiście kontrola policyjna i wojskowa. Prowadziłem z żandarmami ożywioną rozmowę na temat słuszności ich przewidywań, że podróż przeminie bez zakłóceń. Przeszedłem przez bramkę bez zatrzymania, nie pokazując nawet dokumentów.
Byłem w Radomsku pierwszy raz w życiu. Pojęcia nie miałem w którą stronę się ruszyć ani w jakim kierunku leży wieś XX, w której mieszkali rodzice Ali. Na podjeździe stało kilka dorożek. Podszedłem do pierwszej i zapytałem, jak daleko do XX. Dorożkarz odpowiedział mi, że kilkanaście kilometrów. „Cholera” — pomyślałem — „Za daleko, aby iść na piechotę, dorożka tak daleko nie pojedzie, a ponadto nie mam forsy na opłacenie takiego kursu”.
„A do kogo pan tam jedzie” — zapytał dorożkarz, widząc moją skwaszoną minę. „Do pana Bartyzela, pisarza w gminie”. „On już tam nie mieszka, przenieśli się do YY, będzie już ze dwa lata”. Nic o tym nie wiedziałem. Fakt, że Ala nie była już bardzo dawno w Warszawie. Być może pisała o tym do Danusi, ale umknęło to mojej uwadze. Nie była to przecież dla mnie najważniejsza nowina. Nie ma rady, stwierdziłem, trzeba iść na rezerwowy punkt kontaktowy. Zdecydowany na zmianę planów, z ciekawości raczej, niż w nadziei, że informacja ta może mi się przydać, zapytałem jak daleko jest do wsi YY. „A będzie tak z 6 km”. „I jest pan pewien, że Bartyzelowie tam mieszkają?” „No pewno, przecież tu ich wszyscy w okolicy znają. On jest dalej urzędnikiem, tyle że w innej gminie, a ta jego córka to jest doktorem od zwierząt”. No, teraz to byłem pewien, że meta jest blisko!
„A ile bierze pan za kurs do YY?” Nie pamiętam już, jaka to była suma. Wiem tylko, że było mnie na nią stać. Miałem w portfelu, wychodząc na powstanie, nieco ponad 500 zł. Praktycznie nic z tego nie wydałem, bo nie było gdzie i na co. W Krakowie dostałem zapomogę z RGO — chyba 300 zł. Nie miałem ochoty i zapału do wędrówki po nieznanym terenie, dopytywania się o drogę i ludzi.
„No to jedziemy”. Po niecałej godzinie byliśmy na miejscu, czym wzbudziliśmy niemałą sensację, bo na dorożkę nikt o zdrowych zmysłach nie wydawał tu pieniędzy. Polowano na targu na wozy, które wieczorem wracały w pożądanym kierunku z targu do domu. Kosztowało to wielokrotnie taniej.
Rodziców Ali nie znałem. Na szczęście Ala była w domu, poznała mnie natychmiast. Zostałem przyjęty bardzo serdecznie. Dopiero później zorientowałem się, że na moje pytanie o rodziców i Danusię dostałem odpowiedź, że jutro będziemy próbowali się czegoś dowiedzieć. Był już wieczór, byłem zmęczony wrażeniami tego dnia. Zjadłem kolację, przy której oczy same mi się zamykały. Odpowiadałem półgębkiem na pytania. Pamiętam, że po kolacji Ala zmieniała mi opatrunek. Nie wiem, kiedy i jak znalazłem się w łóżku.
Idę do Wielgomłyn
Na drugi dzień rano dowiedziałem się, że Ojciec wraz z naszą gosposią Marynią znajdują się we wsi Wielgomłyny, odległej o kilkanaście kilometrów. Ala go nie widziała, lecz mówiła, że „wieści rozchodzą się tu błyskawicznie” (mimo że telefon był tylko w gminie i na pewno na podsłuchu) i wiadomość o starym doktorze z Warszawy, ze Starówki, inwalidzie bez lewej ręki, bardzo szczupłym, doszła wkrótce po jego przyjeździe, czyli ponad miesiąc temu. Nie było natomiast żadnych wiadomości o Mamie i Danusi. Nie pytałem więcej. Zrozumiałem, że nie żyją.
Po usłyszeniu tej wiadomości chciałem natychmiast iść do Wielgomłyn. Rodzice Ali stanowczo mi to odradzili, tłumacząc, że niespodziewane moje zjawienie się może być zbyt silnym przeżyciem dla chorego na serce Ojca. „Postaramy się go jakoś ostrożnie zawiadomić, że pan żyje. Może będzie ktoś jechać w tamtą stronę wozem, to się pan zabierze. Do Wielgomłyn to ładny kawał drogi, a widać, że pan też nie jest w najlepszej formie”. Chyba musiałem naprawdę tak wyglądać i nie najlepiej się czuć, bo ustąpiłem.
Nie wiem, co robiłem przez cały ten dzień. W pamięci zupełnie biała plama. Następnego dnia koło południa otrzymałem wiadomość, że Ojciec wie, że żyję, bo dotarła do niego krakowska gazeta z moim ogłoszeniem i już wiedział o moim pobycie tutaj, a Marynia, nasza gosposia, była w drodze do YY, żeby mnie przyprowadzić do Ojca. Nie wiem, jak wędrowały te wiadomości, chyba przez telefon w gminie, choć był on wyłącznie do rozmów służbowych i na pewno na podsłuchu.
Następnego dnia koło południa przyszła do YY nasza gosposia Marynia. Zastukała do drzwi domu, przywitała się i zdecydowanym głosem powiedziała: „Przyszłam po pana Macieja”. Ze mną przywitała się tak, jakbyśmy się wczoraj rozstali i zarządziła: „Proszę zbierać swoje rzeczy i wracamy, pan doktor będzie się niecierpliwić”.
Z trudem dała się przekonać gospodarzom, że warto odpocząć, że przeszła już kilkanaście (14?) kilometrów i czeka ją jeszcze taka sama droga. Trafił do niej dopiero argument, że ja nie mogę iść taki kawał drogi przed obiadem. Byłem ranny, wyczerpany i musiałem się najeść, abym miał siły iść tak daleko. „No to” — stwierdziła — „zbierajmy rzeczy pana Macieja, szkoda tracić czas”.
Była bardzo zawiedziona, że nie mam absolutnie żadnego bagażu. Tylko zmiana bielizny, szmatki, w które była zawinięta wałówka, a także mały ręcznik, kawałek mydła i zapasowa chusteczka do nosa. Była to „wyprawa”, jaką dostałem na drogę.
Dzień wcześniej dołożyłem do niej jeszcze kawałki zielonego, pstrokatego nylonu (dopiero po wojnie dowiedziałem się, że ten nowy materiał tak się nazywa) i nylonowych linek ze spadochronów, ze zrzutów broni w Kampinosie. Odciąłem je na pamiątkę i nosiłem w tylnej kieszeni spodni. Przetrwały szczęśliwie wszystkie moje przygody, łącznie z zamianą spodni w Iwanowicach. Przyznaję, że noszenie tego przy sobie było właściwie bezsensowne, gdyż narażało mnie podczas ewentualnej rewizji na pytania, na które nie było rozsądnej odpowiedzi. Nie mogłem się jednak z nimi rozstać, a dotychczas nie miałem gdzie zostawić na przechowanie.
Marynia stwierdziła, że absolutnie nie pozwoli, abym „to” nosił ze sobą (trzeba przyznać, że wykazała tu dużo więcej zdrowego rozsądku niż ja do tej pory). Oddałem więc „to” Ali na przechowanie. W gospodarstwie wiejskim nie było problemem bezpieczne ukrycie szmatek i kawałka sznurka, które mieściły się w tylnej kieszeni spodni. Niestety nigdy do mnie nie wróciły.
Niedługo po tym Ala zawołała nas na obiad. Przy stole siedzieli jej rodzice i brat oraz ja z Marynią. Marynia zdała suchą relację, jakby chciała ubiec pytania.
26 sierpnia, około godziny 2 po południu dom nasz został zbombardowany przez sztukasy. Były to ostatnie dni walki o Starówkę. Ulica Miodowa od co najmniej tygodnia znajdowała się na pierwszej linii frontu. Marynia była w tym czasie w piwnicy sąsiedniego domu, gdzie dochodziła woda ze studni artezyjskiej. Poszła tam po wodę. Ojciec opatrywał rannego w piwnicy, w lewej oficynie naszego domu. W naszej piwnicy, usytuowanej w prawej oficynie, znajdowała się Mama, Danusia, jej półtoraroczny synek Jacek i matka Hanki, mojej narzeczonej, Maria Rychłowska.
Danusia po kilku pierwszych dniach powstania przyszła z synkiem na Miodową, gdyż wydawało się jej, że będzie tam bezpieczniej. Razem z nią przyszła pani Rychłowska. Bomby spadły na prawą oficynę naszego domu na Miodowej i zwaliły ją aż do piwnic. Właśnie w tej części znajdowała się nasza piwnica. Reszta domu została w dużym stopniu zniszczona, ale piwnice i wyjścia z nich ocalały. Marynia wraz z innymi ocalałymi ludźmi próbowała dokopać się do naszej piwnicy, ale bezskutecznie. Ojca znalazła ogłuszonego i kompletnie załamanego. Opiekowała się nim do końca walk, podczas przejścia do Pruszkowa, w pruszkowskim obozie, podczas transportu kolejowego do Radomska, przejazdu wozem kilkanaście kilometrów do Wielgomłyn, gdzie przydzielono mu, wraz z wieloma innymi ocalałymi z Warszawy, tymczasowe miejsce pobytu.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Ojciec, inwalida bez lewej ręki, przeżył to wszystko wyłącznie dzięki niej. Wyszliśmy z YY chyba koło godziny 3 po południu. Dzień był pogodny, ale już chłodny. Podczas marszu było mi nawet za gorąco w mojej „papierowej” kurtce, ale gdybyśmy jechali wozem, to na pewno zmarzłbym już porządnie. Szliśmy w zupełnym milczeniu około trzech godzin, odpoczywając tylko raz przez nie więcej niż 5 minut. Gdy dochodziliśmy do Wielgomłyn zaczęło się już ściemniać. W domku, w którym mieszkał Ojciec, paliła się już lampa naftowa.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!
Zredagował: Kamil Janicki
Korektę przeprowadziła: Anna Smutkiewicz