„Po powstaniu” - wspomnienia Macieja Bernhardta (IX)
W piwnicy panował półmrok. Dopiero po chwili zobaczyłem, że znajduje się w niej jeszcze pięciu ludzi. Przyglądali mi się nic nie mówiąc. Powiedziałem coś do nich, nic nie odpowiedzieli. Usiadłem więc w kącie na słomie i zastanawiałem się o co tu chodzi. Poczułem głód, nie jadłem nic od śniadania. Wprawdzie było obfite, ale od tego czasu minęło już z osiem godzin, no i zrobiłem co najmniej 15 kilometrów. Wyciągnąłem więc moją wałówkę i zacząłem jeść. Przełknąłem kilka kęsów i zwróciłem się do obecnych „przepraszam panów, może panowie są głodni, proszę się poczęstować”. Popatrzyli zdziwieni na mnie i nic nie odpowiedzieli. Dwóch z nich szeptało chwilę w kącie. Jeden z nich w końcu odpowiedział „dziękujemy, jeżeli ma pan za dużo jedzenia, to chętnie panu pomożemy, żeby nie musiał pan nosić”.
Zjedli, podziękowali, ale nie kwapili się do rozmowy. Nie, to nie, pomyślałem, zwinąłem się na słomie i zasnąłem. Obudził mnie ruch w piwnicy. Okazało się, że przyniesiono nam „kolację”. Składała się na nią wodnista, ale gorąca zupa i kawał czarnego chleba. Nie miałem menażki na zupę. Jeden z moich towarzyszy zrewanżował się za wcześniejszy poczęstunek i pożyczył mi swoją. Wszyscy byli bardzo powściągliwi w rozmowie: „proszę, dziękuję; ostrożnie bo się rozleje; mama w domu robiła lepszą zupę” itp. Ani słowa na temat tego kim są, jak się tu znaleźli, o co właściwie chodzi; jedynie nic nie znaczące słowa i kawałki zdań. Między sobą rozmawiali, ale szeptem, tak, że nie mogłem nic zrozumieć.
W jakiś czas po kolacji jeden z nich, który wydawał się ich przywódcą, bo zwracali się do niego z pewnym - jak mi się wydawało - szacunkiem, niespodziewanie zwrócił się do mnie. „No, kolego myślę, że teraz już wiesz, że znajdujemy się pod czułą opieka NKWD. Ci tutaj, to zwykli łapacze, złapali nas dziś rano. Ale w nocy lub jutro rano przewiozą nas tam, gdzie zajmą się nami fachowcy, oficerowie śledczy. Przypomnij sobie swój życiorys, bo oni nie lubią jak się nie zgadza”.
Nie miałem wątpliwości, że zatrzymało nas NKWD, tylko nie mogłem zrozumieć za co. Dopiero później dowiedziałem się, że natychmiast po zajęciu Warszawy Armia Czerwona zajęła się intensywnie tropieniem AK-owców w pobliskiej Puszczy Kampinoskiej. Specjalnie zainteresowała się m.in. Boernerowem, jako jedną z baz łączności z Puszczą.
Ludzie siedzący wraz ze mną prawdopodobnie byli AK-owcami złapanymi w zdekonspirowanym punkcie kontaktowym. Niewesoło. „Zanim coś się wyjaśni, o ile w ogóle może się tu coś wyjaśnić, można wylądować na Syberii” - pomyślałem.
Próbowałem nawiązać rozmowę z moimi towarzyszami, ale bez rezultatu. Nie mieli zupełnie na to ochoty. Prawdopodobnie uważali mnie za wtyczkę, która ma podsłuchać ich rozmowy. Między sobą natomiast szeptali niemal cały czas. Sprawiali wrażenie, jakby na coś czekali. Ale może mnie się tylko tak zdawało. Myśli kłębiły mi się w głowie. Martwiłem się co to będzie, jak Ojciec nie dostanie ode mnie obiecanej szybko wiadomości. Zadręczy się przecież na śmierć.
Nie wiem kiedy usnąłem, pomimo zimna, które dawało się nam wszystkim coraz bardziej we znaki. Obudził mnie jakiś ruch i przeraźliwe zimno w piwnicy. Moi współlokatorzy, pomimo mrozu otworzyli małe, okratowane okienko pod sufitem i wyraźnie nasłuchiwali. Z daleka dochodziły fałszywe zawodzenia pijackie. Dwóch pijaków przekrzykiwało się nawzajem. Po chwili ucichli.
Zamknijcie to okno, przecież zimno tu jak cholera. „Cicho bądź - usłyszałem w odpowiedzi - tu jest duszno i trzeba przewietrzyć”. Najmłodszy z kompanów, kawał byka, usiadł przy mnie i syknął mi do ucha. „Nie ruszaj się i nie odzywaj, bo zaduszę. Tu ma być cicho; wszyscy śpią, rozumiesz?” Niewiele rozumiałem, prócz tego, że mam być cicho, bo coś się tu szykuje. Chyba te pijackie krzyki nie były bez znaczenia. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Wreszcie usłyszeliśmy warkot silnika samochodu. Zbliżał się, stawał coraz wyraźniejszy. Przed domem samochód zatrzymał się. Po chwili podjechał drugi. Usłyszałem rozmowę w języku rosyjskim. Przyjechali po nas, pomyślałem. Słychać było otwieranie drzwi wejściowych, chwilę rozmowy, jakieś bardzo krótkie zamieszanie i do naszej piwnicy wpadło dwóch uzbrojonych młodych mężczyzn w polskich mundurach.
Moi kompani rzucili się im na szyję. „A ten to kto?” - zapytał jeden z przybyłych. „Nie wiemy. Wpakowali go nam po południu. Albo ktoś z naszych, albo wtyczka”. „Nie mamy czasu na rozmyślania. Prędko wychodzić, wszyscy!” Przy drzwiach wejściowych leżał martwy, ten sam mężczyzna, który mnie tu uprzejmie przyprowadził. Nie było żadnej strzelaniny, musiał dostać nożem. Drugi leżał dalej w korytarzu, nie widziałem go dobrze, ale chyba także nie żył. Kilku stało pod ścianą ze skrępowanymi już fachowo rękami i zakneblowanymi ustami.
Wyszliśmy na dwór. Przed domem stały dwa samochody z pracującymi silnikami. Łazik Willys i poniemiecka ciężarówka Opel Blitz ze skrzynią przykrytą opończą.
Wszyscy uwolnieni załadowali się do ciężarówki. Wszyscy, prócz mnie, mieli broń. Nie zauważyłem, kiedy ją dostali. Chwilę jeszcze czekaliśmy, jak się później okazało, na część naszych wyzwolicieli, którzy zamykali w tym czasie pięciu powiązanych „łapaczy” w piwnicy.
Ruszyliśmy ostro z miejsca i samochody skierowały się w stronę wsi Babice Stare. Jadący z nami jeden z „wyzwolicieli” odezwał się do mnie: „Nie mamy możliwości zabrać cię ze sobą, bo nie wiemy kim jesteś. Wysadzimy cie z dala ode wsi, bo gdybyś chciał nas zdradzić, to zanim dojdziesz do jakiegoś posterunku i wytłumaczysz o co chodzi, my będziemy daleko. Jeżeli jesteśmy nadmiernie ostrożni, no to nie miej nam tego za złe i zapamiętaj, że Ruscy mają dużo lepszy wywiad niż mieli Niemcy i niestety wielu Polaków dla nich pracuje”. Zastukał w szoferkę, samochód się zatrzymał. „Wysiadaj i powodzenia jeżeli jesteś swój”.
Wyrecytowałem jak na szkoleniu rekruckim: „Podchorąży Zdzich odmeldowuje się” i wyskoczyłem z samochodu. „Cześć! Nie daj się drugi raz złapać, bo może nas nie być pod ręką” usłyszałem w odpowiedzi i ciężarowy Opel Blitz odjechał.
Nocna wędrówka
Znalazłem się w nocy (przypuszczam, że była godzina druga lub trzecia nad ranem) na środku drogi w zupełnie nieznanym terenie. Widziałem, że jechaliśmy przez Stare Babice - ten teren znałem z zajęć w podchorążówce - ale po tym samochód kilkakrotnie skręcał, jakiś czas jechał chyba, sądząc z wybojów, po polnej drodze i zupełnie straciłem orientację.
Pierwsza rzecz, stanąłem pod najbliższym drzewem. Marzyłem o tej chwili od dawna. Nie wiedziałem, w którym kierunku iść. Bałem się, że mogę po ciemku niespodziewanie wpaść na posterunek lub patrol wojskowy czy partyzancki. Jak wytłumaczę swoją tu obecność i wędrówkę w nocy? „Trzeba chyba przeczekać do rana” - myślałem. Niewesoła perspektywa. Nie wiedziałem która godzina, a do tego, jak na złość, przed świtem brał całkiem solidny mróz. Nie przeszkadzałby w marszu, ale ustać w miejscu - trudno.
Nagle przerażenie: Przecież w szufladzie biurka u NKWDzistów została moja kenkarta z prawdziwym imieniem i nazwiskiem i z zaświadczeniem z Wielgomłyn. Przecież teraz oni dojdą do Ojca. Poczułem jak oblewa mnie zimny pot. I nagle olśnienie: owszem mają kenkartę, ale nie moją, tylko „lewą” mego szwagra, wystawioną w miejscowości na wschodzie Polski, która została całkowicie zniszczona podczas działań wojennych, a zawarte w niej dane są fikcyjne. Można długo szukać jej właściciela.
Moja siedzi w prawej wewnętrznej kieszeni marynarki, razem ze skierowaniem do Gdańska. Gwałtownie rozpinam kurtkę i sprawdzam: są resztki starego portfela, wyczuwam w nim kenkartę. Odetchnąłem, kamień spadł mi z serca.
Mróz dokuczał mi coraz bardziej. Niewiele pomagało machanie rękami i ćwiczenie przysiadów. W pewnej chwili usłyszałem daleki gwizd lokomotywy, po chwili jeszcze jeden i jeszcze jeden. Mniej więcej można było określić kierunek. Trudniej odległość. Nie wiedziałem na ile kilometrów w mroźną noc słychać taki sygnał...
Przypomniałem sobie, że w domu Rodziców nieraz słyszałem bardzo wyraźnie w nocy gwizdy lokomotyw z dworca Gdańskiego. Z ulicy Miodowej do dworca było w prostej linii z półtora kilometra. Ale to było w lecie, przy otwartych oknach. W zimie głos rozchodzi się dużo lepiej, a gwizd był tu ledwo słyszalny, więc do torów mogło być i kilka kilometrów. A ile do dworca w Ożarowie?
Byłem już tak zmarznięty, że mimo oczywistych przeciwwskazań, postanowiłem iść w kierunku, z którego wydawało mi się, że słychać było kolejowe odgłosy. Niestety droga, na której stałem, przebiegała mniej więcej pod kątem prostym do kierunku, który mnie interesował. Postanowiłem iść przed siebie i skręcić w lewo w najbliższą drogę lub ścieżkę. Pomimo braku księżyca droga była dobrze widoczna. Wyjeżdżone koleiny odcinały się od białego śniegu.
Po przejściu mniej więcej kilometra skręciłem w lewo w polną drogę. Nie mogłem sprawdzić czy posuwam się w dobrym kierunku, gdyż, jak na złość, lokomotywa (lokomotywy?) umilkła i nie dochodziły żadne odgłosy kolejowe. Po prawej stronie, na horyzoncie widać było dużą ciemną plamę. Nie wiadomo, las czy zabudowania wsi. Przy ziemi pojawiła się lekka mgła i w ciemności trudno było rozpoznać kontury.
Zwolniłem kroku, rozgrzałem się już zupełnie, a nie chciałem dojść do wsi przed świtem. Ciemna plama z prawej strony zbliżała się jednak coraz bardziej. Wciąż jednak nie mogłem jej rozpoznać. Na skrzyżowaniu polnych dróg stała mała wiejska kapliczka. Przy niej pieniek, który kiedyś służył może za podparcie ławeczki. Przysiadłem na nim. Nie tyle ze zmęczenia, ile z chęci przeczekania, żeby jakoś dotrwać do świtu.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!
Zredagował: Kamil Janicki