„Po powstaniu” - wspomnienia Macieja Bernhardta (II)

opublikowano: 2008-09-10, 21:59
wszelkie prawa zastrzeżone
Przedstawiamy kolejny odcinek wspomnień Profesora Macieja Bernhardta z pierwszych miesięcy po upadku powstania warszawskiego.
reklama

Iwanowice Dworskie

Trafiłem do domu młodego małżeństwa z trójką małych dzieci. Najstarsze miało ze cztery lata, najmłodsze – kilka miesięcy. O nic nie pytali, dali jeść i położyli na podłodze, na sienniku pod kocem. Nie wiem, o której godzinie dotarłem do ich domu. Straciłem zupełnie poczucie czasu. Wydaje mi się, że musiało być już po północy. Na wsi nie jest to godzina najbardziej odpowiednia do odwiedzin.

Na drugi dzień obudziłem się dość późno. Ruch w chałupie był już w pełni, gdy ocknąłem się i przez dobrą chwilę nie mogłem zorientować się, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Gospodarze i ich dzieci byli już po śniadaniu. Gdy po ubraniu się i ablucjach na podwórzu przy studni wróciłem do chałupy, dostałem kawał chleba domowego wypieku oraz talerz zacierek na mleku. Po śniadaniu usiłowałem pomóc gospodarzom w ich robocie. Nie chcieli jednak o tym słyszeć. „Przecie pan ranny, niech se pan odpocznie nieco; widać, że się panu to należy. Można popilnować dzieci”.

Autor na fotografii z 1945 roku.

Byłem w Iwanowicach chyba pięć dni. Dwa dni przeleżałem na swym sienniku - dostałem wieczorem dużej gorączki. Nie bardzo wiem, co się ze mną działo. Moi gospodarze opiekowali się mną. Pamiętam, że poili mnie jakimiś bardzo niesmacznymi ziółkami. Po dwóch dniach gorączka tak samo nagle jak przyszła, tak i odeszła. Czułem się jednak bardzo słaby.

Wieczorem gospodarz zaprowadził mnie na plebanię do księdza. Ksiądz, mocno już starszy, widać był uprzedzony o naszej wizycie, gdyż wiedział, że jestem powstańcem warszawskim, że jestem ranny w ramię, a także że leżałem dwa dni z wysoką gorączką. Powiedział mi to wszystko na powitanie i dodał, że nic więcej o mnie nie musi wiedzieć. Zawołał swą gospodynię i wspólnie zdjęli mi opatrunek z ramienia. Przemyli mi ranę jakimś płynem, zasypali pudrem dezynfekującym i założyli nowy opatrunek. Widać było, że nie pierwszy raz mieli do czynienia z opatrywaniem rany.

Po tych czynnościach samarytańskich ksiądz zaprosił mnie i mego gospodarza na „skromny posiłek”. Usiedliśmy do stołu, na który po chwili gospodyni przyniosła miskę pierogów z mięsem. Wstaliśmy i ksiądz zaczął odmawiać modlitwę. Widziałem, że był wyraźnie zadowolony, gdy włączyłem się i okazało się, że znam jej słowa.

Po kolacji zapytałem o kontakt z miejscową placówką Armii Krajowej. Otrzymałem odpowiedź wymijającą. „Przychodzą tu „leśni” od czasu do czasu, zwykle zupełnie niespodziewanie. Jak się pojawią, to pana zawiadomimy”.

reklama

Widocznie pomimo serdecznego przyjęcia i miłej rozmowy, bali się jednak rozmawiać ze mną zupełnie otwarcie. Nic dziwnego, licząc jak niewiele o mnie wiedzieli.

Zapytałem więc o okoliczne majątki i nazwiska właścicieli; pomyślałem, że może kogoś z nich znam. Pytanie to zostało przyjęte z wyraźną rezerwą. Dowiedziałem się, że w większości majątków stoją oddziały niemieckie lub są niemieccy administratorzy i nie powinienem się tam pokazywać.

Powiedziałem, że nie mogę tu dłużej siedzieć, bo mam obowiązek nawiązać kontakt z AK, jestem przecież żołnierzem i nikt mnie z przysięgi nie zwolnił, a ponadto, w razie zawsze możliwego czyjegoś donosu lub przypadkowego przybycia Niemców, narażam swą obecnością moich gospodarzy. Dostałem wymijającą odpowiedź, że Niemcy ostatnio bywają w tej okolicy rzadko, a donosów to nie trzeba się bać. Był taki jeden we wsi co donosił, ale już dawno jest na boskim sądzie.

Następnego dnia była piękna jesienna ciepła pogoda. Droga przez wieś biegła płytkim wąwozem. Usiadłem obok „mojej” zagrody na skraju skarpy i grzałem się na słońcu. Po pewnym czasie przysiadła się do mnie pani w wieku około 50 lat, ubrana „po miejsku”. Przeprosiła, że mi przeszkadza, ale ona także jest z Warszawy, wydostała się przez Pruszków. Mówiła, że jest tu u krewnych. Dowiedziała się o mnie, no i chciała porozmawiać. Pomyślała, że może przypadkiem spotkałem podczas powstania kogoś z jej rodziny. O wielu bliskich nie miała żadnych wiadomości. Rozmawiałem z nią przez dłuższy czas. Ucieszyła się, gdy jej powiedziałem, że walczyłem na Żoliborzu. Mieszkali tam jej bliscy kuzyni. Nic o nich nie wiedziała, gdyż ona sama była podczas powstania na Woli. Bardzo się o nich niepokoiła.

Dopiero po dłuższej rozmowie zorientowałem się, że jak na osobę, która była na Woli, a więc wyszła z Warszawy w pierwszym, najdalej drugim tygodniu powstania, zbyt dobrze wiedziała, co się działo na Żoliborzu. W pierwszej chwili przestraszyłem się, że jest to podstawiona konfidentka niemiecka. Po chwili doszedłem jednak do wniosku, że „zwinięcie” mnie nie wymagało aż takich skomplikowanych zabiegów. Był to wyraźny skutek wczorajszej wieczornej wizyty na plebanii.

reklama

Wieczorem mój gospodarz zapytał mnie czy mam krewnych lub znajomych w Krakowie. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że krewnych nie mam, natomiast mam znajomych. Myślałem o pannach Kramarzównach, które poznałem podczas ostatnich przedwojennych wakacji.

„Tu może pan zostać, ale ksiądz powiedział, że dobrze byłoby, żeby pańskie ramię zobaczył jednak chirurg, bo coś mu się tam trochę nie podoba. W tym stanie do lasu nie nadaje się pan, więc jeżeli ma pan możliwości zamelinowania się w Krakowie, to może lepiej tam pojechać. Ale jeżeli nie, to może pan zostać tu aż do całkowitego odzyskania sił i władzy w ręku”. Nie bardzo pasowało mi siedzenie bezczynne na wsi. Odpowiedziałem więc, że chętnie pojechałbym do Krakowa, ale jak to zrobić? Z pociągu wygarnie mnie pierwszy niemiecki patrol, a na piechotę trochę za daleko.

„Jutro rano jedzie do Krakowa samochód z mleczarni, sami zaufani ludzie. Wysadzą pana przed miastem, bo na rogatkach jest szczegółowa kontrola. Pokażą panu jak przedostać się do miasta przedmiejskimi zaułkami”.

Zdecydowałem się natychmiast - jadę jutro. „Ale jest jeden problem” - odparłem. „Nie mogę jechać w zielonych wojskowych spodniach i damskim płaszczu”.

„Na spodnie mogę się z panem zamienić, jesteśmy podobnego wzrostu, ale na płaszcz nie mam rady” - powiedział gospodarz.

Na drugi dzień o świcie podziękowałem gorąco moim gospodarzom za gościnę i pomoc. Na pożegnanie otrzymałem od nich bochen domowego chleba oraz kawał wędzonego boczku, zawinięte w czyste białe płótno oraz torbę z grubego płótna z paskiem na ramię. Gospodarz podwiózł mnie wozem do skrzyżowania dróg, gdzie miał mnie przekazać konwojentom z mleczarni.

Po kilku minutach zjawił się stary ciężarowy opel przerobiony na "Holzgaz" (generator gazu opalany drewnem). Zostałem umieszczony na skrzyni, pod opończą, za bańkami z mlekiem, pod stertą worków, tuż przy przedniej burcie. Uprzedzili mnie, że w odległości paru kilometrów jest punkt kontrolny, ale nie mam się niczego obawiać, tylko być cicho i nie ruszać się.

Pożegnałem się z moim gospodarzem i samochód ruszył. Po około 10 minutach jazdy zatrzymaliśmy się. Słychać było niemieckie głosy, ktoś podniósł tylną część opończy. Z rozmowy z jadącymi na skrzyni robotnikami wynikało, że kontrolujący znają ich dobrze. Nie sprawdzali żadnych papierów. Dostali bańkę śmietany, paczkę masła i pojechaliśmy dalej. Nie wiem, ile czasu jechaliśmy. Było mi okropnie niewygodnie leżeć na deskach skrzyni samochodu, z ciałem przyciśniętym workami i potrącanym przez jakieś puste skrzynki. Wreszcie samochód zatrzymał się. Z trudem wydostałem się z mego kąta i zeskoczyłem na ziemię. Byłem tak ścierpnięty, że przez chwilę poruszałem się jak paralityk.

reklama

Kraków

„To koniec naszej wspólnej jazdy” - usłyszałem. „Kilometr za tym zakrętem jest znów punkt kontrolny, ale tam nie ma już szans na przewiezienie pana. Musi pan stąd iść pieszo. Niech pan uważa, bo w Krakowie jest dużo uciekinierów z Warszawy i Niemcy robią na nich obławy. Nie ma pan zaświadczenia o zwolnieniu z obozu w Pruszkowie. W razie złapania pewne więzienie lub obóz koncentracyjny”.

Dostałem szczegółową instrukcję, jak mam iść, aby nie wpaść na znane stałe posterunki niemieckie. Oczywiście były jeszcze patrole, ale te nie miały stałych tras i trzeba było liczyć na szczęście, że się ich nie spotka lub zobaczy z odległości dostatecznie dużej, aby je wyminąć. Instrukcja była długa i bardzo skomplikowana. Miasta nie znałem praktycznie wcale. Byłem w Krakowie z wycieczką, z rodzicami i ostatni raz ze szkołą krótko przed wojną, czyli przed pięciu laty. Orientowałem się w samym centrum miasta, ale nie znałem nazw ulic (zresztą teraz większość miała zmienione nazwy). Nie miałem przy tym pojęcia, gdzie w tej chwili się znajduję. Nazwa przedmieścia, którą mi podano, absolutnie nic mi nie mówiła.

Kraków podczas okupacji - plac Wszystkich Świętych

Pożegnałem się z moimi towarzyszami podróży, podziękowałem za podwiezienie, przyjąłem życzenia powodzenia, zarzuciłem na ramię pasek od torby z wałówką i poszedłem zgodnie z otrzymanymi wskazówkami.

Nie pamiętam zupełnie szczegółów wędrówki do centrum miasta. Nie miałem żadnego punktu docelowego, gdyż nie znałem ani jednego adresu w Krakowie. Wylądowałem w końcu na plantach i poczułem, że jestem bardzo głodny. Usiadłem więc na najbliższej ławce i wyciągnąłem z torby chleb, boczek, mój ogrodniczy kozik i zacząłem jeść.

Obok mnie na ławce siedziała para staruszków. Oboje mieli chyba co najmniej po 80 lat, byli bardzo schludnie ubrani. On czytał gazetę, ona robiła coś na drutach. Od czasu do czasu wymieniali półgłosem swoje uwagi. W pewnej chwili, gdy kroiłem właśnie chleb, usłyszałem: „Popatrz Kaziuniu (zapamiętałem do dziś to zdrobniałe imię), jak się tym warszawiakom powodzi. Myśmy białego chleba i boczku nie jedli już od wielu miesięcy”.

reklama

W pierwszej chwili zdębiałem. Przestałem kroić chleb, spojrzałem w ich stronę i całą siłą woli musiałem powstrzymać się, aby nie zarżnąć ich trzymanym w ręku kozikiem, gdyż uwaga ta była dla mnie tak niesamowita, że pierwszą moją reakcją było zamknąć na zawsze te obłudne gęby.

Wiem, że ci co będą po latach czytali te słowa nie uwierzą w nie. Po pięciu latach wojny i powstaniu, stałym zagrożeniu śmiercią i stykaniu się z nią na co dzień, reagowaliśmy jednak zupełnie inaczej, niż wyobrażają to sobie ludzie żyjący w miarę normalnych warunkach.

Nie odezwałem się ani słowem, ale oboje nerwowo poderwali się i szybko odeszli, oglądając się niepewnie za siebie.

Byłem wściekły, ale i przerażony tą mentalnością. Przecież ten napoczęty bochen chleba i kawałek boczku, to był cały mój majątek. Nie miałem nawet marynarki, kurtki lub swetra. Chodziłem w damskim płaszczu. Wszystko straciłem w Warszawie. Nie wiedziałem, czy uda mi się znaleźć w Krakowie moich znajomych, gdzie będę tego dnia spać, co będę jadł, gdy skończy się wałówka od dobrych ludzi z Iwanowic? Co za cholerni krakowscy centusie. Przecież to byli inteligenci, a nie jakieś zdegenerowane łobuzy. Dłuższą chwilę nie mogłem się uspokoić. Wciąż nie mieściło mi się w głowie, że Polak, inteligent, mógł w podobny sposób się odezwać. Nie o to chodzi, że do mnie. Ale jak w ogóle można coś takiego powiedzieć ludziom po tak strasznej narodowej tragedii.

Zwinąłem wreszcie resztki mojej wałówki do torby i zacząłem się zastanawiać, co dalej robić. Pomyślałem, że musiało w Krakowie być gdzieś biuro adresowe. „Pójdę tam i dostanę adres jednej z Kramarzówien” - postanowiłem. Było ich trzy i mama, sądziłem, że któraś z nich musiała być w Krakowie. Tak, tylko kogo należało zapytać teraz o to, gdzie jest biuro adresowe, żeby nie trafić na podobne typki jak ci, których o mało nie zarżnąłem kozikiem?

Idąc przez Planty, zobaczyłem publiczny szalet. Pojawił się na mojej drodze akurat, gdy był już pilnie potrzebny. Wychodząc zobaczyłem babcię klozetową porządkującą coś przy wejściu. Zapytałem ją o biuro adresowe. „Jest, a jakże, jest tu niedaleko przy ulicy (nazwy nie pamiętam), przy komendzie policji”.

reklama

Już zaczynałem się cieszyć, że moje problemy są bliskie rozwiązania, a tu takie zakończenie. Na policję nie miałem po co chodzić. Ale stanie przed publicznym szaletem to też nie było rozwiązanie. Poszedłem więc w kierunku wskazanym przez babcię klozetową.

Utkwiło mi w pamięci, że budynek komendy policji mieścił się przy placu lub przy szerokiej ulicy. Stanąłem w bezpiecznej odległości po drugiej jej stronie i oglądając puste wystawy sklepowe, obserwowałem w szybach wystawowych budynek komendy. Przy głównym wejściu stało kilku policjantów z bronią Były tam też zasieki z drutu kolczastego, ograniczające możliwość przechodzenia przed budynkiem oraz nieobsadzone gniazdo karabinu maszynowego, osłonięte workami z piaskiem. Do budynku wchodziło i wychodziło z niego niewielu ludzi. Wszyscy wchodzący, nawet oficerowie, byli legitymowani.

Kraków podczas okupacji - łapanka na Placu Franciszkańskim.

Z boku budynku, po prawej jego stronie, widać było grupki osób, sprawiających z daleka wrażenie, że mogą to być uciekinierzy z Warszawy, którzy, wydawało się, wchodzą i wychodzą z bocznego jego skrzydła. Poszedłem w tamtym kierunku, trzymając się jednak drugiej strony ulicy (placu?).

Upatrzyłem sobie starszą panią idącą powoli o lasce, która mogła być jedną z osób wychodzących z tego skrzydła. Gdy była od niego już dość daleko, podszedłem do niej i zapytałem, czy nie wie, gdzie tu jest biuro adresowe.

„Ależ wiem, właśnie stamtąd wracam” - odparła.

„Niech mi pani łaskawie powie, czy obsługa tam jest polska?” - zapytałem.

„Tak, polska. Ja też wahałam się, czy można tam iść, jeżeli to mieści się w budynku policji i jej podlega. Obsługa jest polska; bardzo się starają pomóc. Tylko straszny tam tłok. Wprost nie można się docisnąć. Tam jest nie tylko biuro adresowe, ale i biuro meldunkowe.”

Odczekałem dobrą chwilę aż w kierunku wejścia do biura adresowego szła nieco większa grupka ludzi i wszedłem wraz z nimi. Rzeczywiście tłok był tam niemiłosierny. Kolejka stała już na schodach. W tłoku mój damski płaszcz i ręka na temblaku nie rzucały się ludziom w oczy, ale z drugiej strony dłuższe stanie w kolejce zwiększało szansę na to, że zainteresuje się mną ktoś niepożądany. Skorzystałem więc, gdy urzędniczka wywołała kilka nazwisk, wprawdzie nie do biura adresowego, lecz meldunkowego, i wraz z wywołanymi poszedłem schodami na górę. Nikt nie zwrócił uwagi, w ogólnym zamieszaniu, na dodatkowego „wywołanego”.

reklama

Na korytarzu zobaczyłem tabliczkę „Biuro adresowe”. Rzuciłem więc w kierunku idącej na przedzie naszej grupy urzędniczki, „dziękuję pani” i wszedłem pewnie do pokoju, omijając karnie czekającą pod drzwiami kolejkę. Nikt nie zaprotestował.

Był to bardzo duży pokój podzielony barierką na dwie części. Przed nią ze dwadzieścia osób czekało na możliwość złożenia zapytania o adres - na piśmie, na wyłożonych drukach. Za nią kilka urzędniczek biegało pomiędzy szafami pełnymi segregatorów i interesantami. W pokoju było duszno i panował w nim nieopisany zamęt i hałas.

Nieco luźniej (co nie znaczy luźno!) było po prawej stronie tego pomieszczenia. Część barierki była odgrodzona, urzędniczki nie podchodziły tam do interesantów; w barierce były drzwiczki, przez które od czasu do czasu ktoś z personelu wchodził lub wychodził. Stanąłem przy nich i zastanawiałem się, jak dopchać się do którejś z informatorek.

Po chwili drzwiczki uchyliły się i zatrzymała się w przejściu starsza pani. Chwyciła mnie za rozpięty płaszcz, zasłoniła nim moją rękę na temblaku i zapytała: „co pan tu robi?”. Zdziwiony, bo wydawało mi się to oczywiste, odpowiedziałem, że szukam adresu. Popatrzyła na mnie jak na wariata i donośnym głosem powiedziała: „ach jak to dobrze, że pan wreszcie przyszedł, tu trzeba coś zrobić z tymi drzwiami, bo wciąż się zacinają”. Otworzyła drzwiczki w barierce, dosłownie wciągnęła mnie do środka, otworzyła drzwi od stojącej z boku szafy i wepchnęła mnie tak, że byłem nimi zasłonięty od wzroku większości obecnych w pokoju.

„Panie, przecież tu aż się roi od szpiclów. Co raz to kogoś stąd wyprowadzają. Jak pan mógł przyjść tu? Przecież pana nie trzeba pytać, kim pan jest. Kogo pan szuka?”.

W tym momencie zawahałem się. Byłem przekonany, że Kramarzówny były zaangażowane w konspirację. Pytając o nie, mogłem naprowadzić na ich ślad. Moja rozmówczyni widocznie zauważyła to wahanie. „Szkoda czasu” – usłyszałem – „jakbym chciała pana wydać, to już bym to zrobiła, a informacje to oni już potrafią wyciągać”.

reklama

„Chwileczkę, zaraz wypełnię druczek” - powiedziałem.

„Kompletny wariat, pan chyba w głowę był ranny, a nie w rękę; nic nie pisać!” Podałem wreszcie nazwisko, ale imię i wiek zmieniłem. Odeszła szukać w segregatorach. Wróciła po paru minutach: „Taka tu nie mieszka”. Wahałem się, czy podać prawdziwe dane, gdy dodała „nikt o tym nazwisku nie jest zameldowany w Krakowie”.

Milczałem dłuższą chwilę, nie wiedziałem, co robić, co powiedzieć. Musiała dostrzec moją zatroskaną minę, bo zmieniła ton ze strofującego na bardziej łagodny i współczujący: „Nie zna pan nikogo innego w Krakowie?”.

Nikt nie przychodził mi do głowy. Nie mieliśmy żadnych krewnych ani znajomych, nawet dalekich, w tym mieście. I nagle olśnienie, przecież mój kolega z wojennej Politechniki (PWST), Zbyszek Łukowiecki, mieszkał z rodzicami w Krakowie! Do Warszawy przyjechał na studia. Nazwisko jego mogłem podać bez obawy, na pewno nie było go w domu. Wiedziałem, że był w AK i byłem pewien, że brał udział w powstaniu, choć nie miałem pojęcia, gdzie i w jakim oddziale. Znalazł własną drogę do konspiracji.

Zbyszek Łukowiecki i Andrzej Krupiński. Drugi z nich zginął w masakrze pod Boernerowem. Rodzice pierwszego mieszkali w Krakowie.

Podałem jego dane. Wróciła po chwili z adresem „ulica Kanonicza, numer..., mieszkanie numer...”. Z radości chciałem ją pocałować w rękę. Ale w obu trzymała jakieś papierzyska. Wobec tego, nie namyślając się długo pocałowałem ją w policzek i zacząłem przepychać się ku wejściu.

Złapała mnie za rękaw, gubiąc przy tym plik papierów. „No mówiłam, że kompletny wariat. A czy pan wie gdzie to jest?”. „Nie mam pojęcia” - odpowiedziałem szybko. „No to niech pan słucha, to niezbyt daleko”.

Dostałem dokładną instrukcję, jak tam dotrzeć i ostrzeżenie, żeby nie iść od strony Wawelu, bo tam często chodzą patrole policyjne.

Wyszedłem z budynku i bez większych trudności i przygód dotarłem pod wskazany adres. Była to bardzo stara kamienica, jak zresztą wszystkie na tej ulicy, mocno zniszczona. Mieszkanie o podanym numerze znajdowało się na drugim (o ile dobrze pamiętam) piętrze. Wszedłem, stanąłem pod drzwiami i zawahałem się. Przecież rodziców Zbyszka nigdy na oczy nie widziałem. Nie miałem pojęcia, czy wiedzieli w ogóle o moim istnieniu. Nie miałem jednak wyboru, trzeba było nacisnąć dzwonek i zobaczyć, co będzie dalej.

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4

Zredagował: Kamil Janicki

Korektę przeprowadziła: Anna Smutkiewicz

reklama
Komentarze
o autorze
Maciej Bernhardt
Profesor dr inż., emerytowany wykładowca Politechniki Warszawskiej i pracownik naukowy Instytutu Transportu Samochodowego. Ur. w 1923 roku, uczestnik powstania warszawskiego w 1944 (podchorąży "Zdzich" 237 plut. II komp. Batalionu "Żubr", Obwodu Żoliborz). Autor wydanej przez nasz portal w formie książkowej wspomnień: „Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego”

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone