Po odejściu od kasy, czyli moje boje z kiepskimi producentami
Kupujący mógł być pewien, że od razu po wydaniu towaru i odejściu od kasy stanie się nic nie znaczącym frajerem, którego udało się nabrać na kupno trefnego badziewia.
Oczywiście taka postawa wykształciła się za panowania w kraju najlepszego z ustrojów, gdzie permanentny niedobór większości towarów powodował, że rynek z pocałowaniem ręki wchłaniał wszystko, co szczodrą ręką władza podarowała ludziom. Nawet jeśli towar potrafił dla własnego kaprysu doprowadzić do spalenia mieszkania, jak to miało miejsce w przypadku telewizorów Rubin.
Zmiana systemu gospodarczego, zdawałoby się, zmieniła priorytety: zarabianie na kliencie miało przebiegać po zupełnie innej linii. Kupujący za odpowiednią opłatą miał dostać towar profesjonalnie wypromowany, w odpowiednim opakowaniu, z miłą i kompetentną obsługą, i – co najważniejsze – w doskonałej jakości. Pojawiło się tajemnicze słowo „gwarancja”, a i stara „reklamacja” miała uzyskać pozytywną konotację.
Przygody realnego socjalizmu znam jedynie z książek i przekazów naocznych świadków. Miałem szczęście dorastać w czasach młodego kapitalizmu, więc moje pierwsze, poważne i samodzielne, zakupy miały być jego sprawdzianem. Jak się okazuje – czasochłonnym i nie zawsze z wynikiem pozytywnym.
Historia butami pisana
Pierwsze buty kupiłem w sieci „AAA”. Trzewiki w sam raz na zimową pluchę. Co z tego, skoro po dwóch tygodniach podeszwa przełamała się na pół. Żeby było śmieszniej, w obydwu butach. Po oddaniu do reklamacji rzeczoznawca stwierdził, że szkoda powstała z mojej winy. Na szczęście sprzedawca wystraszony sądem konsumenckim wziął buty ponownie do naprawy. Cóż z tego, skoro traperowa podeszwa została wymieniona łysym kawałem gumy, który na śnieg i lód nadawał się jak Lepper do rządu. Kolejne straszenie sądem i sprzedawca oddał „naprawione” buty razem z pieniędzmi za nie. Dobro klienta zwyciężyło.
Zima minęła i poszedłem po rozum do głowy (i w międzyczasie dostałem malutkie stypendium). Powiedziałem sobie, że koniec z tanimi rzeczami. Buty muszą kosztować 300 zł. No i pierwsze poważne buty miałem z „Oktopusa”, jeszcze ze zniżką 10%. Zwykłe, tanie buty bez bajerów za 250 złotych polskich. Gdy pod koniec rocznej gwarancji zostałem zaskoczony widokiem własnego palucha, sterczącego na zewnątrz obuwia, w te pędy pobiegłem podzielić się tą radością ze sklepem. Po dwóch tygodniach oddali kasę. Szkoda, że zostawili sobie nowe sznurówki. Ale nie można mieć wszystkiego.
Z pieniążkami wpadłem jeszcze do bankomatu i poszedłem do innego sklepu – tym razem z sieci „Widnokrąg”. Znalazłem fajne półbuciki w niezłej promocji: z 500 na 350 zł. Wziąłem od razu. Jakież było moje zdziwienie, gdy po dwóch miesiącach używania specjalnych, trekingowych skarpet, buty zaczęły się w środku przecierać. Oczywiście grzecznie udałem się na miejsce zakupu. Po 14 dniach miałem dostać telefon z informacją o stanie mojej reklamacji. Oczywiście nie dostałem, więc dnia szesnastego zaszczyciłem sklep swoją osobą. Okazało się, że jedna pani zachorowała i wszystko stoi i że przepraszają. Smuteczek. I to tym większy, że „DAM spółka jawna” ośmieliła mi się napisać, że (pisownia oryginalna):
„Przetarcie materiału na pięcie w obu butach –jest to uszkodzenie mechaniczne,które nie wynikają z wad wyboru.Powodem przetarć nie jest zła lub wadliwa jakość materiału lecz indywidualny spodób użytkowania obuwia przez klienta.Obuwie było najprawdopodobniej niewłaściwie wkładane lub zdejmowane, być może został źle dobrany rozmiar.”
I dalej jeszcze więcej śmiechu z naturalnym zużywaniem się w trakcie normalnego użytkowania. Szkoda, że producent nie zadał sobie tyle trudu, by do obuwia dołączyć instrukcję obsługi (ze szczególnym uwzględnieniem wkładania i zdejmowania), ani nie zamieścił informacji o dwumiesięcznej trwałości użytych materiałów. Bo nauczenie obsługi poprawnego redagowania pism leży już poza sferą moich najśmielszych oczekiwań. Panu sprzedawcy podziękowałem za owocną współpracę i powiedziałem, że moje stopy więcej w „Widnokręgu” nie zagoszczą. Idę z butami do rzecznika praw konsumenta. Ja im dam!
Best quality touristic equipment
W tymże katowickim „Widnokręgu” ciut wcześniej kupiłem czerwoną kurtkę polarową 200 „dobrego polskiego producenta”. Nim się spostrzegłem, wszystkie kieszenie i zapięcia rozpadły się w strzępy. Oddałem od razu. Niestety miałem nieszczęście trafić na święta Bożego Narodzenia. Polar najpierw błądził gdzieś przez trzy tygodnie od Annasza w Warszawie do Kajfasza w Gdyni, po czym... wrócił naprawiony tylko w części. W dołączonym liście czytamy: „Polar został naprawiony i będzie oddany do dalszego użytkowania. Aby zapewnić wysoką jakość naprawy towar był odsyłany do dystrybutora.” Pani, która się pod tym podpisała z datą 15 grudnia wyraziła swoją obawę, że kurtka „prawdopodobnie nie zdąży wrócić we wcześniej ustalonym terminie (t.j. 15.12.05).” Cóż za przenikliwość analizy. List dostałem cztery dni po terminie. Na szczęście oddali pieniądze, za które kupiłem sobie kurtkę Laguna, przecenioną z 650 na 370 złotych. Jak na razie ma się dobrze.
Jeszcze wcześniej kupiłem tam miły namiocik, który nie miał połowy rurek, ale po wizycie w sklepie wracałem do domu z brakującymi częściami.
Dobrze mi się kupowało w sklepie rowerowym „Gummiś”, gdzie chciałem dostać porządne zapięcie do roweru za 70zł. Jednak panowie mieli ostatnią sztukę, do której zgubiły się kluczyki, więc na otarcie łez dostałem zapięcie renomowanej firmy Lipton (100zł) w cenie tego nieszczęsnego egzemplarza. To się nazywa dbałość o klienta.
Elektronika
W Majstrze kupiłem nowy fotel. Skórzany. Od razu wiedziałem, że szybko się rozleci. I nie myliłem się – skóra zwyczajnie się rozpadła. Oddali pieniądze. Pojechałem do Błyska i kupiłem podobny z takim samym założeniem. I kolejny raz moje przewidywania okazały się prorocze: „skóra” na szwach zaczęła się pruć. Jednak sprzedawcy nie byli mili: przy oddawaniu dowiedziałem się, że uszkodzenie to moja wina i że producent odrzuci moje żądanie. Zobaczymy – rzuciłem na odchodne. Po godzinie ktoś zadzwonił i powiedział, że wymienią mi fotel na poczekaniu. Pan bowiem nie widział jeszcze, żeby skóra targała się w rękach jak bibuła. Więc mam nowe siedzisko, które jak na razie ma się nieźle.
Fotel był mi potrzebny do wygodnej pracy przed komputerem, z którym nomen omen też miałem przygody. W jednej firmie wymieniłem zasilacz i wentylator na procesorze. Miało być cicho, tanio i profesjonalnie. Po miesiącu komputer padł. U pierwszego sprzedawcy komputera dowiedziałem się, że z ich winy spalił się procek i płyta, bo do przewodzenia ciepła użyto cynkowej pasty. Tej pasty nie używa się, odkąd okazało się, że przewodzi prąd i może powodować uszkodzenia sprzętu. I tylko dobrej płycie zawdzięczam, że nic więcej nie zostało zniszczone. Panowie z firmy wszystkiego się wyparli, powiedzieli, że nie ma dowodów i że montowali podzespoły profesjonalnie. W końcu tak piszą na ulotkach. Dałem sobie spokój, bo sprzęt i tak nadawał się do wymiany, ale i tak ze szczerego serca życzę im bankructwa.
Nie zawsze z ignorancją i brakiem rzetelności producentów da się wygrać. Jeśli nie podziała dobra wola sprzedawcy, dbanie o markę i publicity, pozostaje machnąć ręką i rozsiewać czarny PR albo udać się do sądu konsumenckiego. Przynajmniej tego dorobiliśmy się po kilkunastu latach zakopywania przepaści cywilizacyjnej do Zachodu. I co z tego, że w Niemczech, jeśli nie dostanie się naprawionego sprzętu w ciągu siedmiu dni, to otrzyma się nowy egzemplarz. Przynajmniej mamy co nadganiać.
PS Wszystkie nazwy własne w obawie przed wymiarem sprawiedliwości zostały zmienione. Ich zbieżność z prawdziwymi nazwami jest przypadkowa i niezamierzona. Tak to jest, że polskie prawo bardziej chroni dobre imię kiepskiej firmy niż dobro konsumenta. Taki lokalny, prowincjonalny koloryt.