Po co klubom piłkarskim tradycja?
Zobacz też: Piłka nożna - historia mistrzostw, sukcesy Polaków i futbol a polityka
Wszystko płynie – rzekł ponoć Heraklit z Efezu. Zmiany w futbolu są często bardzo potrzebne, a do tego w większości przypadków nieuniknione. Nowy herb (a może logo?) „Starej Damy" jest prosty i minimalistyczny: oprócz nazwy klubu składa się w zasadzie z dwóch białych kresek przedzielonych w środku linią czerni. Ma on oczywiście swoje znaczenie, bo zawiera w sobie literę „J", czarno-białe pasy będące jednym z symboli klubu i kształt Scudetto, „małej tarczy” której obecność na koszulce klubu oznacza, że dana drużyna zdobyła mistrzostwo Włoch.
Marketingowo to na pewno dobre zagranie, bo taki nieskomplikowany, widoczny z daleka znak świetnie nadaje się na klubowe gadżety, od kubków po breloczki, a jego minimalizm to nic innego, jak pójście za dosyć powszechnymi teraz trendami. Fanom „Juve" nie przypadł jednak do gustu, bo drastycznie różnił się od wszystkich herbów w prawie 110-letniej historii klubu. I ja ich emocje poniekąd rozumiem, bo czego by nie mówić o środowiskach kibicowskich, to na pewno przywiązanie do tradycji jest wśród nich wielkie. A herb to coś szczególnego, bo to właśnie on jest noszony na sercu, to on często zdobi bramy stadionu i to jego wyskrobują uczniowie na szkolnych ławkach przy użyciu cyrkli. Znak ten katalizuje wiele marzeń i emocji, ale przecież nie można oczekiwać, że zostanie oprawiony w ramki i pozostanie taki sam na zawsze. Czasami wręcz wypada go zmodyfikować.
To jednak zależy od sytuacji i pewnych schematów w różnych miejscach globu. W Anglii, o której mówi się jako o kolebce nowoczesnej piłki, od razu widać inspiracje herbami szlacheckimi. Zwłaszcza w niższych ligach pasjonaci heraldyki mogą mieć używanie, bo kluby identyfikują się tam czasem znakami z tarczą, hełmem, koroną, labrami, wstęgą itd. – jak z rodowego herbarza. Nie ma to praktycznego zastosowania, natomiast przynajmniej moim zdaniem wygląda ciekawie i w pewien sposób ładnie konserwuje znak.
W Polsce z kolei w niższych klasach rozgrywkowych mniej jest tej „paradności" i udziwnień, nawet z dodatkowymi zdobieniami herby zachowują pewną klarowność, natomiast czasem brakuje im po prostu odświeżenia graficznego i dokładnie widać, że herb był projektowany wiele lat temu i poczucie estetyki przez ten czas ewoluowało. Pewnie trochę generalizuję, bo stowarzyszeń piłkarskich i lig jest w naszym kraju bardzo dużo, ale podejrzewam, że niektórzy kibice, w przeciwieństwie do fanów „Juve", z ulgą przyjęliby całkowity rebranding klubu.
Z tym należy jednak uważać, bo kibice to siła, z którą włodarze zespołu powinni się liczyć. I nie chodzi mi tutaj o jakieś akty agresji czy wandalizmu, tudzież wzbudzanie poczucia zagrożenia. Kiedy przed sezonem 2013/14 zmianie uległ herb Evertonu, sympatycy drużyny byli wściekli, czego wyrazem było przede wszystkim zbombardowanie mediów społecznościowych negatywnymi komentarzami na temat braku gustu i mierności zmian. Osoby decyzyjne w Evertonie były tak zszokowane rozmiarami negatywnego odzewu, że bardzo szybko postanowiły po raz kolejny dokonać herbowej rewolucji, tym razem już dokładnie konsultując się z fanami. Jak na ironię, w kontrowersyjnym herbie zabrakło obecnej na przestrzeni dziejów łacińskiej maksymy Nil satis nisi optimum : „Tylko najlepszy jest wystarczająco dobry".
Podobna sytuacja miała miejsce w Cardiff, gdzie tutejsze City pod naciskiem malezyjskiego właściciela zmieniło swoją identyfikację w bardzo drastyczny sposób. Do 2012 roku symbolem Cardiff City był niebieski ptak, od którego swój pseudonim wzięła zresztą drużyna. Nagle jednak postanowiono, że lepiej będzie go zastąpić czerwonym, walijskim smokiem, a barwy zespołu zmienić w ten sam sposób. Efekt był lekko komiczny, bo City, pseudonim „Niebieskie Ptaki", grało przez pewien czas w czerwonych strojach, z dużym smokiem na piersi i malutkim ptaszkiem umieszczonym pod nim. Pomysł, jak można się domyśleć, również szybko upadł, a ptak i smok zamieniły się miejscami.
Protesty kibicowskie zresztą potrafią zajść bardzo daleko i być długotrwałe w skutkach, a wszystko można sprowadzić do hasła Against Modern Football – czyli przeciwko komercjalizacji. Kiedy w 2005 roku miliarder ze Stanów Zjednoczonych Malcolm Glazer przejmował większościowe udziały w Manchesterze United, kibice postanowili zaprotestować, obawiając się m.in. zadłużania klubu. Znowu wrócili do korzeni, ubierając koszulki i szaliki w zieleni i złocie, kolorach tradycyjnych dla United, jeszcze z czasów gdy klub nazywał się Newton Heath. Poszli jednak o krok dalej – założyli własny klub o nazwie F.C. United of Manchester, oczywiście z herbem odnoszącym się do dawniejszych czasów. To oczywiście zespół amatorski, próżno więc tu szukać romantycznych historii o mistrzostwie Anglii, ale w mniejszym kalibrze...
Romantyzm na pewno osiągnęli kibice AFC Wimbledon, których klub niedawno wyprzedził po raz pierwszy w tabeli League One (trzecia klasa rozgrywkowa w Anglii) klub Milton Keynes Dons. Co w tym niezwykłego? W 2004 roku Wimbledon F.C. przestał ostatecznie istnieć, bo właściciele postanowili przenieść się do Milton Keynes i przybrać nazwę Dons. Tymczasem niezadowoleni fani założyli AFC Wimbledon i właśnie po latach zagrali na nosie swoim... Rywalom? Protoplastom?
Lubisz czytać artykuły w naszym portalu? Wesprzyj nas finansowo i pomóż rozwinąć nasz serwis!
W świecie piłki nożnej i tak tego typu sytuacje nie są bardzo częste. Na myśl za to przychodzi mi koszykówka i NBA, gdzie Charlotte Hornets mogą stać się New Orleans Hornets, potem z powodu losowego zdarzenia, a nie interesów (tragicznego huraganu Katrina) trafiają do Oklahomy, by z New Orleans/Oklahoma City Hornets stać się New Orleans Pelicans. Skomplikowane, prawda? Piłka nożna wyróżnia się też podejściem do reklamy na strojach sportowych. O ile na klubowych trykotach logotypy sponsorów to rzecz powszechna, to pojawienie się reklamy na koszulkach reprezentacyjnych byłoby trochę szokujące, no ale to wynika też z porządku prawnego FIFA.
Być może to jednak tylko kwestia czasu, bo pieniądze po prostu napędzają piłkę i ciężko taki proces zatrzymać. Dwie sytuacje od razu zahaczyły o konotacje historyczne i wzbudziły w środowisku kibiców piłkarskich wiele sprzeczek (zarówno realnych, jak i internetowych). Pierwszym z nich jest klub Manchester City, firma z tradycjami sięgającymi 1880 roku, która od lat 70. XX wieku pozostawała bez większych sukcesów, tułając się po różnych szczeblach rozgrywek. W 2008 klubowi przydarzył się ogromny zastrzyk gotówki po przejęciu akcji przez arabskich szejków, zrobiono odpowiednie transfery, zatrudniano coraz bardziej utytułowanych trenerów i drużyna wróciła na absolutny szczyt.
Drugi przykład to zespół RasenBallsport Leipzig, który pozwolę sobie nazywać po prostu RB Lipsk. Nazwa może być zwodnicza, ale żeby rozwiać wątpliwości napiszę od razu, że głównym sponsorem i akcjonariuszem jest firm Red Bull i to kolejny tego typu sportowy projekt po m.in. Red Bullu Salzburg. Drużyna powstała na bazie innego, malutkiego stowarzyszenia w 2009 roku. W sezonie 2016/2017 awansowała do niemieckiej Bundesligi i cały czas ma realne szanse na mistrzostwo kraju.
Co łączy te dwa przykłady? Otóż City i RB wzbudzają niechęć wśród kibiców innych drużyn m.in. z powodu „braku historii". Co do Anglików to sprawa jest dla mnie jasna – zarzut jest wyssany z palca, bo drużyna o 137-letniej tradycji jednak swoje dzieje ma. A mówię to jako kibic drużyny, której nazwy nie będę tu przytaczał w obawie o oskarżenia o brak obiektywizmu. Powiem jedynie, że klub nosi przydomek „Czerwone Diabły", a nazwa zaczyna się na Manchester i kończy na United. Z kolei ekipa z Lipska co prawda ma bardzo krótkie dzieje i jest oskarżana o bycie wydmuszką marketingową... ale już nikomu nie przeszkadza fakt istnienia np. Bayeru Leverkusen, powstałego ponad wiek temu jako przyzakładowy klub farmaceutycznego giganta. Albo to, że wiele zespołów swoje początki sto lat temu miało przy zakładach pracowniczych, fabrykach, kopalniach i kolei i to właśnie z tych instytucji płynęły na nie pieniądze. Może było to mniej spektakularne niż nagła fortuna od szejka, ale także wtedy świat biznesu (a przy tym świat zwykłego robotnika) mieszał się ze światem piłki, a górnik mógł wykopać jakiś sukces zarówno w kopalni, jak i na boisku.
Wiem, że wchodzę teraz w strefę pewnych banałów, więc jeśli ktoś jest na to wrażliwy, może sobie końcówkę tekstu odpuścić. Chciałbym jedynie wyrazić, że piłka nożna to przede wszystkim ludzie wokół niej skupieni. Mam na myśli zarówno romantyczne przywiązanie do klubu, jak i target, klientów, odbiorców i wielki biznes. Jeśli powstaje nowy klub z wielkim sponsorem, to nie mam zamiaru rugać jego kibiców za to, że zaczynają przychodzić na stadion. Ale według mnie ważne jest, aby zostali na tym samym stadionie kiedy sponsor odejdzie, klub spadnie z ligi i nad ich głowami zbiorą się czarne chmury. Komercjalizacja to proces, którego nie sposób w futbolu uniknąć, który ma naprawdę wiele wad, ale daje też sporo korzyści, wielkich transferów, pięknych stadionów, ciekawych gadżetów itd., bez których ciężko sobie dziś może niektórym wyobrazić piłkę.
A jeśli zaś chodzi o wszelkie przemiany, to znowu możemy wyciągnąć pewne nauki z historii. Lepiej jest chyba zacząć ewolucję, niż zrobić rewolucję. Ta pierwsza trwa dłużej, ale też jej efekty są dłużej widoczne. Ta druga z kolei... no cóż, może pożreć własne dzieci. Albo cały klub.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.
Redakcja: Tomasz Leszkowicz