Piotr Jagielski – „Grunge. Bękarty z Seattle” – recenzja i ocena
Piotr Jagielski – „Grunge. Bękarty z Seattle” – recenzja i ocena
„Grunge” – pod tym pojęciem u każdego zapewne pojawią się podobne, choć nie takie same wyobrażenia. Dla uważających się za najprawdziwszych miłośników sceny Seattle, „grunge” może być produktem marketingu, dla fanów Kurta Cobaina, synonimem Nirvany. Najczęściej pojęcie to odnosi się do kilku zespołów z Seattle i okolic. Grana przez nich muzyka była brudna i pełna buntu, bywała melancholijna. Niekiedy poruszała ważne problemy społeczne, a innym razem teksty były tylko sarkastycznym komentarzem lub zaczepką. Członkowie kapel utożsamianych z grunge'm życie traktowali półżartem, muzykę grali całym sercem i choć szydzili z wielkich gwiazd wkrótce sami się nimi stali. Sukces Nirvany, Pearl Jamu, Soundgarden czy Alice in Chains poruszył medialne tuzy. MTV zaczęła grać kapele z Seattle, coca-cola dostosowała swoją kampanię reklamową do płynącej stamtąd mody. Świat oszalał na punkcie grunge'u. O tym opowiada książka Piotra Jagielskiego.
Autor (ur. 1986) jest dziennikarzem, związanym z różnymi tytułami prasowymi, a także autorem książek (m.in. „Święta tradycja własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie” czy „Bird żyje”). Zdobył nagrodę Warszawskiej Premiery Literackiej.
Książka „Grunge. Bękarty z Seattle” dzieli się na dwie części. Pierwsza opowiada o początkach grunge'u, jego korzeniach: pragnieniu odniesienia specyficznie rozumianego sukcesu przez nikomu nieznane zespoły, grywające dla 4 osób w obskurnych spelunach za kufel piwa. Druga część to obraz tego, jak błyskawiczna okazała się droga od pierwszych kroków w branży do sprzedaży milionów płyt. A potem był już tylko błyskawiczny upadek.
Jedną rzecz należy wyjaśnić od razu. To książka dla tych, którzy chcą się dowiedzieć, na czym polega historia grunge'u: poznać początki, zrozumieć, kim byli twórcy sceny Seattle, co ich łączyło, a co dzieliło, jakie były ich poglądy i na czym polegała ich muzyka. Nie jest to lekki zbiór ciekawostek z życia Kurta Cobaina i innych frontmenów. I dobrze. Takie książki już powstały. Charyzmatyczni liderzy napisali intrygujące historie, ale Piotr Jagielski sięga głębiej niż do banalnych i błahych anegdot. Konfrontuje ze sobą wypowiedzi różnych twórców, ich odmienne perspektywy na te same wydarzenia. Dociera do wspomnień i cierpliwie układa z nich niesamowitą historię, która nie miała prawa się wydarzyć. Zaczęła się w garażach i na domówkach, a kończyła na ogromnych festiwalach i rekordach sprzedażowych.
Jagielski stawia niekiedy trudne pytania, ale przede wszystkim oddaje głos muzykom. Przywołuje wywiady i wspomnienia, samemu także prowadzi rozmowy m.in. z Davem Abbruzzesem z Pearl Jam czy Markiem Armem z Mudhoney. Doceniam ogrom pracy, tym bardziej, że książkę napisał dziennikarz z Polski. Mogę sobie tylko wyobrażać, ile przeszkód musiał pokonać, w ile drzwi zapukać, a potem wchodzić oknami, by zebrać materiał do publikacji.
Dużym atutem książki jest narracja, autor kompleksowo przedstawił całe zjawisko, więc każdy fan brzmienia Seattle z lat 90. znajdzie tu coś dla siebie. Fani Nirvany muszą być jednak cierpliwi, bo wątek Kurta Cobaina nie pojawia się przez pierwszych sto stron. W zamian czytelnik może poznać kapele, które nie sięgnęły mainstreamowych szczytów. Jakie były między nimi relacje, kto z kim zawiązał przyjaźnie i czego dotyczyły największe problemy. Autor nie unika trudnych, niekiedy kłopotliwych pytań (np. o wyrzucenie z zespołu jednego z interlokutorów). Język jest dobry, momentami świetny, choć są też fragmenty, gdzie można odczuć, że wypowiedzi były tłumaczone. Cóż, taka jest specyfika języka polskiego, że nie wszystko da się idealnie przetłumaczyć. W każdym razie, jest dobrze. Książka pozbawiona jest też większych potknięć redaktorskich.
Niekiedy opowiadana historia może wydawać się nieco chaotyczna. Na przykład na stronach 202–203 jest chyba za dużo wątków: nagle urywa się kwestia polityki i sytuacji ekonomicznej, a pojawia się zagadnienie pozerstwa. Zaraz potem wpleciona jest historia zespołu Screeming Trees, choć ten wątek na szczęście oddzielono gwiazdką. Odniosłem też wrażenie, że mało w tej książce jest refleksji jej autora. To oczywiście nie musi być mankament, choć chciałbym wiedzieć, jak sam postrzega grunge, ocenia tamte wydarzenia i postawy ludzi, którzy tworzyli scenę. Jagielski jest raczej nienachalnym przewodnikiem, który niczym reporter goszczący w swoim studiu radiowym rozmówcę, jedynie dopowiada i uzupełnia jego myśli.
Uważam, że zdjęcia mogłyby zostać wydrukowane w kolorze. Fajnie, gdyby było ich więcej, choćby jako wklejki. Zapewne przełożyłoby się to na wzrost ceny, ale w tak ładnym wydawnictwie byłoby to pożądane. Tym bardziej, że autor rozmawiał z najważniejszym fotografem, najważniejszej wytwórni ery grunge'u. Kilka z jego wspaniałych zdjęć, które czytelnik zobaczyłby w kolorze, dodatkowo wzbogaciłoby i tak już ładne wydawnictwo.
„Grunge. Bękarty z Seattle” to książka, która przypadnie do gustu miłośnikom tytułowego stylu, którzy nie zadowalają się powierzchownością. Po lekturze zdecydowanie lepiej zrozumiałem fenomen i tragedię wydarzeń na scenie muzycznej w Seattle. A pisze te słowa ktoś, kto kapel tych słucha od kilkunastu lat. Polecam.