Paweł Korzeniowski: bitwa o Gallipoli stanowi mit założycielski trzech narodów
Natalia Pochroń: Niemal każdy słyszał o bitwie nad Sommą czy pod Verdun. Mniej znanym teatrem działań zbrojnych z okresu I wojny światowej jest natomiast półwysep Gallipoli. Mimo że bitwa o niego była największą operacją desantową Wielkiej Wojny, jest dziś nieco zapomnianym wydarzeniem. Dlaczego?
Paweł Korzeniowski: Myślę, że można tu wskazać dwa powody. My, Polacy, mamy swoją perspektywę. Z naturalnych względów ważniejsze były dla nas wydarzenia rozgrywające się na froncie wschodnim i zachodnim. Inne fronty – Bliski Wschód czy właśnie Gallipoli – mają drugorzędne znaczenie, pozostają gdzieś w tle. Co więcej, walki na półwyspie z czysto militarnego punktu widzenia nie miały większego wpływu na przebieg walk we Francji czy na froncie wschodnim. Stąd w polskiej historiografii niewiele miejsca poświęca się zmaganiom na półwyspie. Natomiast na Zachodzie jest zgoła przeciwnie. Dużo mówi się o Wielkiej Wojnie, a kampania na Gallipoli jest dość powszechnie znana i wciąż budzi duże zainteresowanie zarówno historyków jak i czytelników.
N.P.: Co skłoniło Pana do zajęcia się tym tematem?
P.K.: W zasadzie przypadek. Kilka lat temu w ramach zastępstwa wybrałem się ze studentami na półwysep Gallipoli. Przygotowując się do tego wyjazdu zacząłem czytać o tej kampanii, żeby opowiedzieć studentom gdzie w zasadzie jesteśmy i co tu się wydarzyło. W miarę jak zgłębiałem temat, zaczął mnie coraz bardziej interesować, zaś sam półwysep zrobił na mnie ogromne wrażenie. A że od dawna interesowałem się armią brytyjską, stwierdziłem, że to dobra okazja, by naukowo zająć się tą kampanią.
Przypadek chciał, że akurat w tym czasie Centralne Archiwum Wojskowe było czasowo zamknięte – wybrałem się więc do archiwów brytyjskich. Znalazłem tam mnóstwo materiałów poświęconych tej kampanii. Pierwotnie zamierzałem napisać raczej krótką syntezę poświęconą walkom na półwyspie. Przeglądając dokumenty zauważyłem, że informacje w nich zawarte nie zgadzają się z narracją, jaką znajdywałem w opracowaniach. Uznałem zatem, że to doskonała okazja, by samemu zweryfikować dominującą narrację z materiałem archiwalnym.
N.P.: Czego dotyczyły te sprzeczności?
P.K.: Bardzo różnych aspektów. Podam przykład. Mocno krytykowany jest sam plan inwazji. Jeden z argumentów mówi o niepotrzebnym rozproszeniu sił inwazyjnych. Ten wydawałoby się logiczny argument nie wytrzymuje jednak konfrontacji z realiami. Brytyjczycy i Francuzi lądowali na bardzo wąskich plażach, na których po prostu nie było miejsca na większą liczbę żołnierzy. Rozproszenie wysiłku pozwalało rozładować na brzegu więcej ludzi w szybszym tempie. Ale żeby to zrozumieć, trzeba udać się na półwysep i zobaczyć, jak wyglądają plaże oraz dokładnie zapoznać się z zasobami, którymi dysponowali Brytyjczycy i Francuzi. To z kolei wymaga dokładnej kwerendy źródłowej.
Wielu autorów zarzuca brytyjskiemu dowództwu, że w trakcie lądowania na półwyspie, gdy na głównych plażach napotkano silny opór, nie skierowało rezerw na jedną z pobocznych plaż, gdzie atakujący tego oporu nie napotkali. Jednak analiza dokumentów oraz terenu walk jasno wskazuje, że ten argument nie ma sensu. Wspomniana plaża to w rzeczywistości strome zejście z klifu – tak wąskie, że z trudem pozwalało wejść pojedynczemu żołnierzowi. Jak więc można myśleć o rozładowaniu tam większych sił, nie mówiąc o zaopatrzeniu, amunicji czy artylerii?
Kolejna ważna rzecz – armia osmańska. Wśród wielu autorów utarło się przekonanie, że to Niemcy dowodzili jej jednostkami i powstrzymanie inwazji to niemiecka zasługa. Jest to jeden wielki mit. To prawda, że niemiecki oficer, gen. Otto Liman von Sanders dowodził osmańską 5. Armią broniącą półwyspu. Wszystkie jednak pozostałe kluczowe stanowiska obsadzali niemal wyłącznie oficerowie osmańscy i to oni faktycznie dowodzili w trakcie poszczególnych bitew na półwyspie. Niemieckich oficerów było zaledwie kilku. A jak zobaczymy efekty ich pracy, to okaże się, że radzili sobie zazwyczaj gorzej od osmańskich kolegów. Sam plan obrony półwyspu przygotowano jeszcze przed wybuchem wojny, niemiecki dowódca jedynie wprowadził w nim drobne korekty.
N.P.: Przechodząc do samej kampanii - na początku XX wieku relacje między Imperium Osmańskim, a Imperium Brytyjskim układały się co najmniej poprawnie. Od 1909 roku działała w Konstantynopolu misja morska, brytyjscy oficerowie przygotowywali projekty reform w zakresie szkolenia, organizacji, zakupu nowoczesnych jednostek. Co spowodowało, że relacje między państwami uległy ochłodzeniu?
P.K.: Rzeczywiście, poprawne stosunki między Brytyjczykami a Osmanami sięgają w zasadzie już XIX wieku. Wtedy to w gruncie rzeczy Brytyjczycy dbali o to, by Imperium Osmańskie przetrwało, nie chcąc by Rosjanie opanowali cieśniny czarnomorskie. Wspólne interesy i geopolityka preferowały raczej zbliżenie osmańsko-brytyjskie. Dlaczego więc po wybuchu I Wojny Światowej Osmanowie znaleźli się po stronie Niemców?
Wpłynęło na to kilka czynników. Od początku XX wieku władzę w Turcji sprawowała młodoturecka organizacja Komitet Jedności i Postępu. W niej najważniejszą postacią był İsmail Enver Pasza – od 1914 roku minister wojny. Był on zagorzałym germanofilem, dla którego Niemcy z początków XX wieku jawiły się jako wzór do naśladowania. Podobała mu się wizja państwa konserwatywnego, ale zarazem silnego militarnie. Wielu osmańskich oficerów chciało wprowadzić w swoim kraju podobne wzorce.
N.P. Tym bardziej, że po wojnach bałkańskich Imperium Osmańskie było chyba mocno osłabione.
P.K.: Dokładnie tak – osłabione, ale i osamotnione, nie miało żadnych sojuszników. Dla rządu osmańskiego ważne było, by w miarę szybko znaleźć się w którymś z obozów. Obawiano się, że po zakończeniu wojny państwa europejskie rozwiążą swoje problemy kosztem Imperium Osmańskiego – przegranemu w ramach rekompensaty podaruje się część ziem osmańskich lub też wygrany dokona rozbioru państwa. Było to jak najbardziej realne zagrożenie. Osmanowie bardzo się go obawiali, stąd zależało im na tym, by znaleźć sojusznika. Początkowo pragnęli przyłączyć się do Ententy. Było to jednak dość problematyczne ze względu na stanowisko Rosji. Do tego w Londynie uznano, że Osmanowie niewiele mogą wnieść do sojuszu. W efekcie zignorowano ich zabiegi.
N.P.: A Berlin? Dostrzegał jakieś korzyści w aliansie z Osmanami?
P.K.: Niemcy, podobnie jak Brytyjczycy czy Francuzi, również nie postrzegali Imperium Osmańskiego jako atrakcyjnego sojusznika. Dla Berlina sojusz ten był jednak istotny z innego powodu – stwierdzono, że nawet jeśli państwo to niewiele wniesie do aliansu, to zwiąże na jakiś czas siły rosyjskie na Kaukazie i brytyjskie w Zatoce Perskiej, trzymając je z dala od głównego teatru wojny. Gra zdecydowanie warta świeczki.
Osmanowie wciąż się jednak wahali. Ostateczną decyzję pomógł im podjąć Winston Churchill. Pierwszy Lord Admiralicji dążył do maksymalnego wzmocnienia Royal Navy. Sposób realizacji tego postanowienia wzbudził jednak wiele kontrowersji. W sierpniu 1914 roku, bez żadnej konsultacji podjął decyzję o zarekwirowaniu dwóch okrętów osmańskich zamówionych i budowanych przez brytyjskie stocznie. Posunięcie to wywołało duże oburzenie Osmanów. Okręty te budowane były bowiem ze zbiórki powszechnej i decyzja o ich rekwizycji odebrana została jako zniewaga nie tylko państwa, ale i narodu tureckiego. Oburzenie społeczne znacznie wzmocniło orientację proniemiecką.
N.P.: Mimo dużego oburzenia Osmanowie wciąż nie chcieli chyba bezpośrednio wikłać się w nowy konflikt?
P.K.: Tak. Po wojnach bałkańskich państwo było bardzo osłabione, armia w zasadzie rozbita, a niektóre jednostki wręcz całkowicie zniszczone. To wszystko powodowało, że społeczeństwo miało dość wojny, a i większość rządu, mimo zawarcia sojuszu z Niemcami, wolała zachować, przynajmniej tymczasowo, neutralność. Osmanowie planowali podejść do tego dość sprytnie – mianowicie poczekać do momentu, aż szala zwycięstwa przechyli się na którąś ze stron i wtedy dopiero włączyć się do wojny.
Ten racjonalny plan został dość łatwo przejrzany w Berlinie. Naciski na rząd osmański wzmocniły się po wpłynięciu do Dardaneli dwóch niemieckich okrętów, Goeben oraz Breslau, uciekających przed pościgiem brytyjskiej eskadry. Zgodnie z treścią konwencji haskiej, okręty państw walczących mogą przebywać w porcie neutralnym maksymalnie dwadzieścia cztery godziny. Brytyjscy dyplomaci domagali się więc od Osmanów internowania niemieckich okrętów i jasno sygnalizowali, iż odmowę potraktują jako jasne opowiedzenie się po stronie swojego przeciwnika. Niemcy z kolei nalegali, aby wielki wezyr zignorował brytyjskie żądania, grożąc, że w przeciwnym wypadku zerwą sojusz.
N.P.: Zerwali?
P.K.: Nie. Aby tego uniknąć, rząd osmański ostatecznie zaproponował Niemcom zakup tych okrętów. W ten sposób udało mu się ocalić sojusz i utrzeć nosa Brytyjczykom. I to dość skutecznie – w wyniku tego posunięcia odwołano brytyjską misję morską w Konstantynopolu, w jej miejsce powołano zaś misję niemiecką, a stojącemu na jej czele admirałowi Wilhelmowi Souchonowi powierzono dowództwo nad całą osmańską flotą. Posunięcie to stanowiło jasny afront względem rządu brytyjskiego. W osmańskiej stolicy nie wzięto jednak pod uwagę, że niemiecki admirał wykorzysta swoją pozycję do wciągnięcia imperium do wojny. Niemieckie okręty ostrzelały rosyjskie porty czarnomorskie – m.in. Odessę i Sewastopol. W odpowiedzi na to Rosjanie wypowiedzieli wojnę Osmanom, a parę dni później uczynili to również Brytyjczycy i Francuzi. W ten oto sposób Imperium Osmańskie ponownie znalazło się w stanie wojny, choć ze wszech miar starało się jej uniknąć.
N.P.: Jak wśród Brytyjczyków narodził się plan operacji dardanelskiej? Przyznał Pan w książce, że początkowo była to jedna z wielu, mniej lub bardziej abstrakcyjnych koncepcji.
P.K.: Przystępując do wojny Brytyjczycy spodziewali się, że będzie ona długa i krwawa. Sądzili jednak, że już po kilku miesiącach zarysuje się ich przewaga. Tymczasem rok 1914 dobiegał końca, a sytuacja na frontach utknęła w martwym punkcie. W Londynie narastała frustracja. Do tego u steru rządów w Admiralicji znajdował się Churchill – człowiek, który był bardzo aktywny, nie znosił bezczynności, a przy tym miał potężnego asa w rękawie – dowództwo nad najpotężniejszą marynarką na świecie. Usilnie zastanawiał się, jak wykorzystać jej potencjał do tego, by przełamać impas na frontach i wpłynąć na przebieg wojny. Na Morzu Północnym niemiecka flota chroniła się w portach i nie zamierzała wyjść Royal Navy na spotkanie. Churchill szukał zatem obszaru, na którym brytyjska przewaga na morzu mogła zapewnić sukces. Tym miejscem miały być Dardanele.
W jego zamyśle operacja ta miała otworzyć komunikację z Rosją – Brytyjczycy mogliby wysłać jej sprzęt i amunicję, ta zaś zyskałaby możliwość eksportu zboża. Do tego pokonanie Imperium Osmańskiego pozwoliłoby zwolnić część sił brytyjskich z Egiptu i Zatoki Perskiej oraz rosyjskich z Kaukazu. Wreszcie liczono, że szybkie pokonanie Turków skłoni państwa bałkańskie, Bułgarię, Grecję, Rumunię do przejścia na stronę Ententy i wspólnego uderzenia na Austro-Węgry. Bez państwa Habsburgów osamotnione Niemcy byłyby skazane na porażkę. Stąd w zamyśle Churchilla ekspedycja dardanelska mogła przynieść rozstrzygnięcie w wojnie.
Zainteresowała Cię brytyjska kampania w Dardanelach? Kup książkę „Gallipoli 1915-1916”!
N.P.: Jak wyglądały możliwości operacyjne Brytyjczyków do przeprowadzenia takiej operacji? Byli wówczas niekwestionowaną potęgą morską, ale jeśli chodzi o siły lądowe, nie dysponowali chyba zbyt dużymi zasobami…
P.K.: Tak, dlatego ówczesny marszałek wojny, marsz. Kitchener, studził zapały Churchilla, zarzekając, że nie ma sił na realizację tego planu. W efekcie plan operacji w Dardanelach utknął w martwym punkcie. Okazja, by do niego powrócić, pojawiła się końcem 1914 roku. W wyniku osmańskiej ofensywy armia rosyjska na Kaukazie znalazła się w trudnym położeniu. Wielki książę Mikołaj Mikołajewicz wysłał do brytyjskiego marszałka Kitchenera telegram, w którym poprosił o przeprowadzenie demonstracji zbrojnej, która odciągnęłaby część sił osmańskich z Kaukazu.
Niemal natychmiast po wysłaniu tej depeszy sytuacja na froncie uległa diametralnej zmianie. Wojska osmańskie, pozbawione odpowiedniego przygotowania do działania w warunkach zimowych, szybko osłabły i już wkrótce Rosjanie przeszli do kontrofensywy. Brytyjska demonstracja zbrojna nie była już potrzebna. Zanim jednak wieści o tym dotarły do Londynu, brytyjskie dowództwo podjęło decyzję o udzieleniu pomocy sojusznikowi. Co więcej, Churchill wykorzystał swoje zdolności oratorskie oraz zakulisowe machinacja, by uzyskać zgodę na rozpoczęcie operacji.
N.P.: Na początku XX wieku Imperium Osmańskie stanowiło cień swojej dawnej potęgi – „chory człowiek Europy”. Imperium brytyjskie przeżywało natomiast okres swojej największej świetności. Jak więc doszło do tego, że poniosło ono klęskę? Co zawiodło?
P.K.: W zasadzie wszystko. Na wynik kampanii złożyło się wiele czynników. Niemałą winę miał w tym sam Churchill. Kiedy zobaczył, że działania na morzu nie przynoszą pożądanych skutków, nakazał użyć do operacji całej eskadry brytyjskiej i francuskiej. Niestety, przyniosło to efekt odwrotny do zamierzonego – posunięcie to kosztowało Brytyjczyków utratę trzech okrętów. Co prawda były one dość przestarzałe i nie miały aż tak dużego znaczenia, jednak informacje o zatopieniu trzech potężnych okrętów liniowych brzmiały sensacyjnie.
W tym momencie Brytyjczycy nie mogli już powiedzieć opinii publicznej, że działania w rejonie Dardaneli były jedynie demonstracją. Przerwanie operacji stanowiłoby przyznanie się do porażki i to w dodatku z państwem uznawanym za wyjątkowo słabe. Do tego bardzo obawiano się o reakcję ludności muzułmańskiej w koloniach. Przerwanie operacji nie wchodziło w grę, kontynuowanie jej dotychczasowymi metodami również, należało zatem zmienić strategię i wykorzystać wojska lądowe.
N.P.: Wcześniej jednak zrezygnowali z takich działań z powodu braku dostępnych sił lądowych...
P.K.: To prawda. Dowódcy brytyjscy i francuscy powtórzyli Churchillowi to co wcześniej – że nie wyślą na tę operację ani jednego żołnierza walczącego na froncie zachodnim. Sięgnięto zatem po różne jednostki rozsiane niemal na całym świecie. Na Wyspach Brytyjskich znajdowała się ostatnia dywizja przygotowująca się do transportu do Francji – 29. DP. Zamiast na kontynent skierowano ją na Morze Śródziemne. W Egipcie szkolił się ANZAC (Australian and New Zealand Army Corps) - korpus złożony z Australijczyków i Nowozelandczyków. Chociaż był on dość słabo wyszkolony, dowództwo brytyjskie postanowiło wysłać go do Gallipoli. Admiralicja dysponowała tzw. Royal Naval Division, jednostką utworzoną z żołnierzy piechoty morskiej i rezerwistów marynarki. Francuzi zorganizowali także jedną dywizję sięgając po jednostki Legii Cudzoziemskiej, Strzelców senegalskich czy żołnierzy z Maroka i Algierii.
W taki sposób uzbierało się osiemdziesiąt tysięcy ludzi. W założeniach mieli oni pierwotnie pełnić role głównie okupacyjne po kapitulacji armii osmańskiej. Ponieważ nie planowano ich udziału w walkach, nie zwracano większej uwagi na niski poziom wyszkolenia. Niepowodzenie forsowania Dardaneli przez marynarkę spowodowało, że te nieprzygotowane siły skierowano do operacji inwazyjnej na półwysep Gallipoli. Tutaj należy wskazać nie tylko na niski poziom wyszkolenia większości oddziałów, ale także na ogromne braki w artylerii, amunicji czy zaopatrzeniu. Nie dysponowano także specjalistycznym sprzętem desantowym. Do przewożenia żołnierzy zamierzano wykorzystać szalupy zabrane z okrętów.
Popełniono także cały szereg błędów na etapie planowania. Plan inwazji zakładał, że po dwóch – trzech dniach opór armii osmańskiej zostanie złamany i rzuci się ona do ucieczki. Brytyjczycy kompletnie nie docenili siły przeciwnika. O Osmanach wypowiadali się często z pobłażaniem, szacując, że jeden żołnierz brytyjski wart jest dziesięciu osmańskich, stąd lekceważono fakt posiadania bardzo skromnych sił do tak skomplikowanej operacji. To wszystko spowodowało, że kampania, planowana na trzy dni przekształciła się w wielomiesięczną, trudną i niezwykle krwawą operację.
N.P.: Kampania dardanelska miała przełamać strategiczny impas, w jakim znalazły się dwa walczące bloki na przełomie 1914 i 1915 roku. Czy to się udało?
P.K.: Nie, sytuacja w Dardanelach łudząco przypominała to, co działo się na froncie zachodnim – walki okopowe, przesunięcia frontu o kilkaset metrów, strategiczny impas. Całą kampanię można w zasadzie scharakteryzować jako wielokrotne próby jego przełamania, udaremnione przez brak sił i środków. Nie tylko więc nie udało się aliantom zyskać przewagi w Europie, co w szczytowym momencie kampanii na półwyspie znajdowało się kilkanaście brytyjskich i francuskich dywizji. Siły te zamiast walczyć na froncie zachodnim, uwikłane zostały w kampanię, która tak naprawdę nie miała żadnego wpływu na przebieg I wojny światowej.
N.P.: A niemilitarnie? Często mówi się, że bitwa o Gallipoli położyła podwaliny dla tożsamości narodowej Australii i Nowej Zelandii. Dlaczego?
P.K.: W czasie I wojny światowej państwa te miały status dominiów brytyjskich, a więc formalnie, mimo szerokiej autonomii, były częścią Imperium Brytyjskiego. W czasie bitwy o Gallipoli po raz pierwszy w historii oba te kraje wystawiły własne siły zbrojne, walczące pod własnym dowództwem. Chociaż poniosły duże straty, ich wielomiesięczne walki urosły do rangi legendy, stały się mitem założycielskim narodu australijskiego i nowozelandzkiego.
Do dziś pamięć o tej kampanii mocno żyje w świadomości tamtejszych społeczeństw. Nie tak dawno – 25 kwietnia – obchodzony był kolejny ANZAC Day, jedno z ważniejszych świąt narodowych w Australii, upamiętniające poległych nie tylko na Gallipoli, ale i na wszystkich frontach Wielkiej Wojny.
N.P.: A jeśli chodzi o Turcję? Czy można powiedzieć, że kampania przyczyniła się w pewien sposób do modernizacji, jaka dokonała się w tym kraju po zakończeniu I wojny światowej?
P.K.: Z całą pewnością. Począwszy od porażki w bitwie pod Wiedniem blisko dwieście kolejnych lat było czasem osmańskich klęsk. Co prawda odnieśli w tym czasie kilka niewielkich zwycięstw, ale były to w zasadzie wyjątki w procesie stopniowej utraty terytorium, znaczenia, prestiżu. Zwieńczeniem tego procesu były wojny bałkańskie, będące dla Osmanów ogromnym upokorzeniem.
Zwycięstwo w bitwie o Gallipoli pozwoliło zatrzymać tę złą passę, odwrócić koleje losu. Słabe dotąd państwo pokonało dwa mocarstwa – Wielką Brytanię i Francję – i obroniło niepodległość. Dla Turków było to naprawdę coś wielkiego, punkt zwrotny w ich historii. Od tego momentu na gruzach państwa osmańskiego zaczęła powoli rodzić się nowoczesna Turcja – silna, zwarta, zjednoczona. Sam Mustafa Kemal Atatürk, pierwszy prezydent Republiki Turcji, zbudował swój autorytet właśnie w czasie tej kampanii – był dowódcą jednej z osmańskich dywizji. To właśnie autorytet zdobyty w trakcie tej kampanii pozwolił mu stanąć na czele ruchu narodowowyzwoleńczego i zbudować współczesną Turcję, samemu zaś objąć najważniejszy urząd w kraju.
N.P.: Pamięć zwycięskiej bitwy o Gallipoli wciąż żyje w świadomości tureckiej. Podczas uroczystości upamiętniającej setną rocznicę rozpoczęcia bitwy w 2015 roku, Turcy kilkukrotnie zaznaczyli, że uważają tę bitwę za ostatnią „wojnę dżentelmenów”, ze względu na przestrzeganie przez obie strony zasad prawa wojennego. Rzeczywiście tak to wyglądało?
P.K.: To bardzo ciekawa sprawa. Na początku kampanii obie strony były wobec siebie bardzo brutalne, w zasadzie nie brały jeńców. Brytyjczycy traktowali Osmanów z pogardą i uważali, że należą oni do innej cywilizacji i nie obowiązują ich konwencje wojenne. Osmanowie również nie pozostawali dłużni – przeciwników uznawali za niewiernych, których należy zabić. Z czasem jednak to podejście zaczęło się zmieniać.
W lecie przed liniami obu stron zalegały setki trupów. Fetor rozkładających się ciał stał się na tyle trudny do zniesienia, że obie strony zawarły kilkugodzinny rozejm, by pochować poległych. Żołnierze obu stron wyszli z okopów, zobaczyli, że przeciwnik w zasadzie niewiele różni się od nich samych, nawiązali nawet pewne osobiste kontakty. Od tego momentu możemy mówić, że walczący zaczęli się wzajemnie szanować. Wciąż toczyli zacięte walki, ale zaczęto przestrzegać pewnych nieformalnych zwyczajów, dotyczących np. wymiany towarów między okopami.
N.P.: Ten szacunek do przeciwnika przetrwał chyba także po zakończeniu wojny.
P.K.: Tak. Mustafa Kemal Atatürk prowadził bardzo prozachodnią politykę. Chociaż był jednym z dowódców w czasie bitwy o Gallipoli, nie traktował jej jako krucjaty – a jako akt polityczny. Ta też polityka nakazała mu po wojnie zwrócić się w kierunku Zachodu i nawiązać współpracę z Brytyjczykami. To między innymi dzięki temu Turcy bardzo rozsądnie podeszli do kwestii upamiętnienia alianckich żołnierzy poległych w Gallipoli. Atatürk rozegrał to bardzo rozsądnie. Przy okazji uroczystości upamiętniających bitwę podkreślał zawsze męstwo brytyjskich czy australijskich żołnierzy, dbał o utrzymywanie alianckich cmentarzy.
Jest to jeden z niewielu niestety przykładów, kiedy po zaciętych walkach obie strony były w stanie z szacunkiem podejść do siebie, a zwłaszcza poległych żołnierzy przeciwnie strony. Do dziś na jednym z pomników w rejonie walk znajduje się następujący napis: „Wy, matki, które wysłałyście synów do dalekich krajów, otrzyjcie łzy. Wasi synowie spoczywają na naszym łonie i spoczywają w pokoju. Po tym jak stracili życie na tej ziemi, stali się również jej synami”.