Paradoksy świąteczne, czyli rzecz o polskim militaryzmie
11 listopada 1918 roku zakończył się nie tylko (oczywiście w wymiarze symbolicznym) okres 123 lat braku polskiej niepodległości, ale także potężny czteroletni konflikt jaki wstrząsnął ówczesną cywilizacją europejską. Odpowiedzialność za krwawe żniwo I wojny światowej zrzucono na Niemców, a konkretniej na mityczny pruski militaryzm, który zawładnąć miał świadomością naszych zachodnich sąsiadów. Ta ciekawa cecha charakteru, która ujawniać się miała w szczególnym zamiłowaniu do spraw wojskowych i faworyzowaniu roli armii w stosunkach społecznych, miała leżeć też u źródeł II wojny światowej, przyczynić się do holocaustu, oraz być doskonałym materiałem do żartów, że Niemcy to naród, który gdy chce zbudować łóżeczko dla dziecka to i tak im CKM wychodzi. Pruski militaryzm z lubością wykorzystywany był przez komunistyczną propagandę, dla której utrzymywanie polskiego społeczeństwa w strachu przed RFNem był jednym z podstawowych gwarantów utrzymania władzy między Bugiem, a Odrą.
Oczywiście mit ten miał pewne historyczne uzasadnienie. Dwudziestowieczna niemieckość wyrastała przecież na wspomnieniu zwycięstwa w wojnie francusko-pruskiej 1870-1871. Jej bohaterowie byli ojcami nowoczesnych Niemiec, które swoją potęgę widziały nie tylko w sile umysłów rodzimych filozofów, czy twórców sztuki, ale także armii. Wokół ofiary wojennej budowano świadomość wspólnoty opartej na poczuciu cierpienia, z którego wyrósł tryumf. Ze szczególnym pietyzmem dbano o cmentarze wojenne, w miastach niemieckich stawiano zaś pomniki śpiącego lwa, będące nie tylko upamiętnieniem poległych, ale wręcz państwowymi miejscami świętymi. Do rangi sanktuariów urastać zaś będą nekropolie żołnierzy poległych w I wojnie światowej. Nie była to jednak specyfika li tylko niemiecka. Kult formacji wojskowych miał się przecież doskonale także w innych państwach ówczesnej Europy, ale chęć poszukiwania odpowiedzialnego za wybuch dwóch wielkich konfliktów w minionym stuleciu uczyniła z militaryzmu cechę typowo niemiecką.
Kiedy obserwuję współczesne obchody polskich świąt narodowych utwierdzam się w przekonaniu, że to co próbowano przypisać tylko jednemu narodowi jest cechą niemal powszechną, mogącą opisać również nasze patrzenie na przeszłość i sposób jej kultywowania. I nie chodzi tu wyłącznie o obecność symboliki wojskowej w czasie oficjalnych obchodów, ale przede wszystkim rozumienie historii i wyobrażenie o niej. W podręcznikach od historii nadal dominuje głównie kult poległych żołnierzy konserwując romantyczne wizje czasów minionych. Lepiej w pamięci zapadają nam wodzowie, którzy urastają do rang bohaterów wyłącznie ze względu na swoje talenty wojskowe. Do wydarzeń stricte politycznych nasza pamięć historyczna podchodzi z dystansem i nieufnością. Jest to o tyle paradoksalne, że dwa spośród trzech naszych świąt narodowych wspomina nie wielkie zwycięstwa, nie tryumfy na polu walki, nie chwałę polskiego oręża, ale zdarzenia mające do bólu charakter polityczny i wychodzący poza obszar militarnego spojrzenia na historię. Zarówno konstytucja majowa jak i odzyskanie niepodległości w 1918 roku, to momenty w naszej historii, w którym w większym stopniu sukces wyrósł na fundamentach myśli i działań polityków, niż bohaterstwie żołnierzy. Nie byłoby być może 11 listopada gdyby nie skomplikowany proces rodzenia się niepodległej, w którym niebagatelną rolę odegrał nie tylko Józef Piłsudski czy Roman Dmowski, ale także członkowie Rady Regencyjnej, twórcy Polskiej Komisji Likwidacyjnej czy członkowie lubelskiego rządu ludowego. Sprawne przejmowanie z rąk zaborców zarządu nad ziemiami polskimi pozwalało na powolne odradzanie się państwowości i tworzenie zrębów przyszłej struktury administracyjnej. To uchroniło Polskę przed anarchią, a co za tym idzie, przed wznoszącą falą rewolucji wędrującej ze wschodu na zachód. Oczywiście ważne dla odzyskania niepodległości było także sprawne uformowanie się sił zbrojnych, ale bez rozsądnych działań politycznych byłoby to niemożliwe.
Polska świadomość historyczna, budowana w oparciu o XIX-wieczną historiografię i podsycana współczesnymi doświadczeniami, odrzuca jednak działalność polityczną jako element narodowej dumy. W myśleniu o przeszłości dominuje poczucie wstydu, który swoje źródła ma w klęsce projektu I Rzeczpospolitej. Interpretacji losów przedrozbiorowej państwowości nadal towarzyszy perspektywa upadku zawinionego, do którego przyczyniła się rzekoma anarchia, bezhołowie i brak woli reform wynikający z samouwielbienia społeczeństwa szlacheckiego. Spojrzenie to wraca jak bumerang, za każdym razem próbując przedstawić się jako nowatorskie i podważające nacjonalistyczne mity, będąc w rzeczywistości jedynie odpryskiem kompleksu naszych przodków, którzy nie mogli pogodzić się z utratą niepodległości, całą winę zrzucając na rodzimy republikanizm. Brak zaufania do polityki pogłębiony został w 20-leciu międzywojennym, kiedy propaganda sanacyjna starała się przedstawić demokrację jako źródło wszelkich nieszczęść. Te dwa wstydy do dziś dnia kształtują naszą wizę przeszłości, warunkując w dużej mierze także stosunek do wydarzeń bieżących. Pojęcie kompromisu bywa synonimem zdrady, a zaangażowanie polityczne bardziej dyshonorem niż przyczynkiem do dumy.
Ponieważ w naszym mniemaniu nie możemy wspólnoty narodowej budować wokół „polityki upokorzonej”, szukamy zastępnika w postaci kultu historii militarnej. Wydawać się nawet może, że polskie dzieje miały charakter dwutorowy – z jednej strony były pasmem klęsk natury politycznej, z drugiej zaś bohaterstwa żołnierzy. Tak rodzi się nie pruski, lecz polski militaryzm, który tożsamości nie szuka w mądrości i roztropności polityka, ale w heroizmie i ofierze żołnierza. Widać to w szczególności w przypadku interpretacji wydarzeń związanych z transformacją ustrojową, którą wielu postrzega jako akt wiarołomstwa i zerwanie z interesem narodowym, na rzecz zgniłego porozumienia. Zadziwiająca jest przy tym nieskrywana tęsknota za powszechnym powstaniem narodowym, krwawą rewolucją, dzięki której zamiast liści, na drzewach zawiśliby komuniści. Atawistyczna skłonność do zemsty miesza się więc z postrzeganiem historii, w której jedynie to co wojskowe godne jest dostrzeżenia i kultywowania. Trudno jednak – przy takim sposobie myślenia o przeszłości – budować nowoczesne państwo demokratyczne, gdyż prędzej czy później wszelkie nieporozumienia i antagonizmy będzie się chciało rozwiązywać nie ucieraniem kompromisu, czy szukaniem dogodnych rozwiązan, ale pięścią otoczoną przecież aurą świętości.
Mądrość naszych przodków uczyniła świętami narodowymi wydarzenia, które odbiegają od prostych schematów zwycięstwa militarnego. To doskonała lekcja dla współczesnych, którym jednak od wizji „dzielnego polskiego żołnierza" uciec jest bardzo trudno. Być może dlatego ciągle mamy problem z budowaniem rzeczywistości i polubieniem samych siebie, bez kompleksów wobec Europy Zachodniej. Na obrazie Matejki „Rejtan – upadek Rzeczpospolitej”, obok leżącego Tadeusza Rejtana, za znak protestu uważany jest także młodzieniec stojący w rogu sali. Uniesiona szabla i konfederatka mają być symbole przyszłych powstań i nadzieją, że jeszcze Polska nie zginęła. Mało kto zauważa w tym matejkowskim zgiełku postać Hugo Kołłątaja, który z wściekłością patrzy na bezradnego Stanisława Augusta Poniatowskiego. Może kiedy uda nam się go zobaczyć z większą chęcią pomniki będziemy stawiać politykom, a nie tylko tym, którzy polegli na polu chwały.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.