Ostatnie walki Pułku Ekspertów
Franz Stigler stał z kolegami wokół baraku alarmowego, jak każdego dnia w południe jedli kanapki z dżemem. Milczeli, zmęczeni nalotem brytyjskich bombowców Mosquito na Berlin. Ponieważ przelatywały nad Monachium, wycie syren pozbawiło ich snu. Znużyło ich też sprzątanie po powtarzających się bombardowaniach i ostrzeliwaniach. Dlatego ledwie zwrócili uwagę na nowego pilota z naramiennikami majora i z Krzyżem Rycerskim Żelaznego Krzyża na szyi. Jeden z pilotów, choć z opóźnieniem, zareagował w końcu na jego widok. Rozpoznał tego mężczyznę o mocnych rysach i szczerym wyrazie twarzy, który miał na koncie trzysta jeden zwycięstw, trzy i pół raza więcej od Czerwonego Barona.
– Barkhorn? – zapytał.
Obcy roześmiał się i skinął głową. Stigler odwrócił się i spojrzał w stalowoniebieskie oczy byłego kadeta, Gerharda Barkhorna. Mężczyzna już dawno nie był kadetem. Po trzech i pół roku walk, głównie na froncie wschodnim, stał teraz przed Franzem drugi największy as w historii Luftwaffe. Meldował się w JV 44. Objęli się serdecznie, podczas gdy wokół cisnęli się pozostali piloci. Barkhorn wychwalał Stiglera jako człowieka, który nie tylko uratował mu karierę, ale też pozwolił zobaczyć pierwszy raz w życiu nagą kobietę na plaży nudystów pod Dreznem.
Major przybył z domu wypoczynkowego FLORIDA. Widział listę pilotów JV 44 i chciał ich odwiedzić, ale doszedł do wniosku, że skoro już złoży im wizytę, to równie dobrze może zostać. Powiedział swojemu dawnemu instruktorowi, że nigdy nie latał Me 262. Stigler obiecał, że raz jeszcze zajmie się jego szkoleniem.
Któregoś dnia, niedługo po przybyciu Barkhorna, Galland zostawił obok siebie puste miejsce przy stole w jadalni. Kolacje w sierocińcu były uroczyste, podawane przez kelnerów. Generał pragnął zachować w jednostce ducha profesjonalizmu. On i jego sztab – Steinhoff, Hohagen i jeden czy dwóch niebędących pilotami adiutantów – siedzieli po jednej stronie długiego stołu, jak na przyjęciu weselnym. Piloci naprzeciwko nich. Steinhoff zajmował miejsce po prawej ręce Gallanda. Miejsce po lewej pozostało puste. Stigler domyślał się, że generał kogoś oczekuje. W pewnej chwili zaskrzypiały dwuskrzydłowe drzwi. Do sali spokojnym krokiem wszedł oficer, powiesił na wieszaku szary skórzany trencz i podszedł do stołu. Zdumieni mężczyźni zobaczyli, że to pułkownik Günther Lützow wrócił z wygnania we Włoszech, by dołączyć do JV 44.
Galland z tym samym co zawsze uśmieszkiem poprowadził Lützowa do miejsca, które na niego czekało. Zmarszczone czoło pułkownika wygładziło się, kiedy usiadł przy stole. Morale pilotów znacznie się poprawiło, sądząc po ich uśmiechach. Podczas posiłku Lützow skinięciem głowy pozdrowił Stiglera, którego pamiętał z Sycylii.
Później Franz się dowiedział, że Lützow przyjechał na prośbę Gallanda, a nie dlatego, że sam zapragnął dołączyć do ich jednostki. Przez trzy lata w ogóle nie walczył w powietrzu, nie mówiąc już o lotach na Me 262. Generał go wezwał, by został jego prawą ręką, zajmował się logistyką i planowaniem operacji, żeby Steinhoff mógł się skoncentrować na prowadzeniu lotów. Jednak Lützow uparł się, że dołączy do jednostki, tylko jeżeli tak jak inni będzie się narażał na niebezpieczeństwo w powietrzu. Steinhoff rozejrzał się wokół stołu, popatrzył na pilotów JV 44 i stwierdził, że nigdy żadna jednostka nie zgromadziła tyle legend lotnictwa, skonstatował też, że powstał taki „zespół młodych ludzi, z których każdy wiedział tak wiele o pozostałych”. Nikt już nie będzie nazywał JV 44 „Latającym Sanatorium”, tylko „Pułkiem Ekspertów”.
Nazajutrz
Za rzędem drzew po wschodniej stronie lotniska nocne niebo pojaśniało. Stigler, świecąc latarką, poprowadził Gerharda Barkhorna do Białej Trójki. Spieszył się, bo wiedział, że wraz ze wschodzącym słońcem mogą się pojawić amerykańskie myśliwce. Zamierzał udzielić majorowi pierwszej lekcji dotyczącej przyrządów odrzutowca. Widział światło padające ze stojącego opodal samolotu i Steinhoffa, który klęczał na skrzydle, pochylony nad siedzącym w kabinie Lützowem. –Gdzie są twoje malunki? – spytał Gerhard, oświetlając latarką nos Białej Trójki.
Franz wyjaśnił, że w JV 44 dzielą się samolotami, nie ma więc sensu rościć sobie prawa do żadnego z nich. Nawet Galland stosował się do tej zasady i skończył z tradycją malowania Myszki Miki na swojej maszynie. Gerhard wspomniał o swojej żonie i powiedział, że jej imię, Cristl, malował na każdym samolocie, jakim latał. Na szczęście. Stigler poradził Barkhornowi, żeby lepiej zapomniał o żonie, jeśli chce ją jeszcze kiedyś zobaczyć. Podniósł osłonę kabiny i młodszy kolega usiadł w fotelu pilota. Oświetlając latarką przyrządy, powiedział mu, by nie dał się zwieść „złowrogiemu pięknu” odrzutowca. Ta maszyna była bezlitosna. Gnała z taką prędkością, że pilot musiał myśleć jeszcze szybciej niż do tej pory,żeby wykonać jakikolwiek manewr.
Powyższy fragment pochodzi z:
Ze szkoły pilotażu Stigler pamiętał, że umysł Barkhorna jest jego najgorszym wrogiem. Gerhard sam się przyznał, że kiedy zaczął loty bojowe, odbył ponad sto misji bez jednego zwycięstwa, dopóki się nie uspokoił. Franz słyszał też, że to nie tylko fizyczne obrażenia, ale i zły stan nerwów zaprowadziły tego młodego mężczyznę do domu wypoczynkowego. Wiedział, że każdy może nie wytrzymać napięcia. Jemu też mogło się to zdarzyć, gdyby strzelec z B-17 nie strzelił do niego pierwszy. Martwił się o Barkhorna, bo wiedział, że to porządny chłopak, który troszczy się o kolegów, i że to właśnie ta troska spowodowała, że dołączył do JV 44
Martwiłby się jeszcze bardziej, gdyby znał pewną historię dotyczącą Gerharda i nieprzyjacielskiego pilota. Kiedyś, podczas trwającej trzy i pół roku służby na froncie wschodnim, Barkhorn podziurawił sowiecki myśliwiec jak sito. Samolot dymił i rozpadał się na kawałki. Zamiast go zestrzelić, podleciał bliżej i ustawił się obok niego. Pilot siedział w kabinie skamieniały z przerażenia. Spojrzał na Niemca. Wtedy Barkhorn pokazał mu gestem, żeby skakał. Tamten nie planował skoku, przekonany, że zostanie zabity, ledwo się wychyli z kabiny. Jednak zachęcony przez Barkhorna, odrzucił osłonę, wyskoczył i bezpiecznie opadł na ziemię na spadochronie. Najbliższy przyjaciel Barkhorna, Erich „Bubi” Hartmann, który w przyszłości miał zostać asem nad asami, osiągając pięćdziesiąt jeden więcej zwycięstw od niego, zapytał Gerharda, dlaczego ryzykował życie i lecąc obok wroga, namawiał go, by wyskoczył. Barkhorn wyjaśnił mu: „Bubi, nie zapominaj, że ten rosyjski pilot był kiedyś maleńkim dzieckiem jakiejś pięknej Rosjanki. Ma więc takie samo prawo jak my, żeby żyć i kochać”. Po lekcji z Barkhornem Franz rozmawiał ze Steinhoffem, który miał swoje problemy z Lützowem. Powiedział, że pułkownik wciąż zapomina, czego się nauczył, i nie pojmuje zasad dotyczących nowego samolotu, jakby jego umysł swoim wrzaskiem zagłuszał mu myśli, byle tylko trzymać go z dala od kabiny.
Po kolacji sierociniec rozbrzmiewał radosnymi dźwiękami akordeonu, żywą melodią przywodzącą na myśl sygnał którejś z linii lotniczych. Była to Błękitna rapsodia amerykańskiego kompozytora George’a Gershwina. Ktoś świeżo przybyły mógłby nadstawić ucha i pomyśleć: Czyżby Amerykanie już tu przybyli? Muzyka dochodziła z salonu zamienionego przez pilotów w bar, w którym co wieczór się zbierali. Tam właśnie Franz siadał pośród kolegów i grał na akordeonie pożyczonym od rodziny, u której mieszkał. Piloci wystukiwali rytm obcasami. Prosili o powtarzanie niektórych piosenek dwa czy trzy razy. Każdy miał pod ręką butelkę alkoholu. Franz grał utwory Gershwina, swojego ulubionego kompozytora, i popularną niemiecką piosenkę Lili Marleen, a koledzy wtórowali mu śpiewem. Teraz był wdzięczny matce, że go zmuszała do lekcji muzyki, kiedy był dzieckiem. Gdyby w sierocińcu były organy, na nich też potrafiłby zagrać. Przestał grać, kiedy do baru wszedł Steinhoff, Lützow i ich gość, pułkownik Trautloft. Obecni zerwali się na niepewne nogi, ale natychmiast opadli ciężko na swoje miejsca. Trautloft przyjechał, żeby omówić potrzeby JV 44 po doznanych niedawno stratach.
Steinhoff zachęcił Franza, żeby grał dalej. Trautloft poprosił kogoś o podanie butelki. Sam też był kiedyś pilotem myśliwskim. Miał na koncie pięćdziesiąt osiem zwycięstw. Wszyscy pili, poza Lützowem, który pozostał trzeźwy i czujny. Stigler wkrótce odłożył akordeon, bo nie był w stanie trzymać się melodii. Trautloft i Steinhoff opowiadali historie z frontu wschodniego. Jeden za drugim piloci się odmeldowywali i w końcu zostali tylko Stigler, Trautloft, Steinhoff i Lützow, i jeszcze ze dwóch innych.
– Co zamierzacie robić, jak to się skończy? – zapytał Trautloft.
Lützow wzruszył ramionami. Jako zawodowy wojskowy wiedział, że jego kariera będzie skończona. Tak jak i inni zakładał, że po dwóch wojnach światowych alianci nigdy nie pozwolą Niemcom na stworzenie sił powietrznych. Steinhoff oświadczył, że chciałby uczyć historii języków, jeśli po wojnie będzie działać szkolnictwo wyższe. Stigler powiedział, że gdyby nie musiał zadbać o matkę, zacząłby życie od nowa w Hiszpanii. Mężczyźni popatrzyli na niego ze zdumieniem. Wyjaśnił, że ten kraj kojarzy mu się tylko z dobrymi chwilami. Steinhoff skinął głową. Trautloft spoważniał i zmrużył oczy. Powiedział, że gdyby byli mądrzy, myśleliby tak jak Franz. Zniżając głos do szeptu, ostrzegł kolegów, że każdy mężczyzna w Niemczech zostanie napiętnowany za zbrodnie, których dokonano.
– Wszystko to prawda – oznajmił. – Te pogłoski.
Stigler spojrzał na niego nierozumiejącym wzrokiem. Wtedy pułkownik powiedział im, co sam widział w październiku 1944 roku. Był inspektorem myśliwców dziennych, kiedy dotarły do niego wieści o lotnikach alianckich więzionych przez SS w obozie koncentracyjnym. Trautloft wiedział, że zgodnie z konwencją genewską za pochwyconych lotników odpowiedzialność przejmowały siły powietrzne, a nie SS. Postanowił osobiście całą rzecz zbadać. Pod pretekstem sprawdzania szkód wyrządzonych przez bombowce w pobliskiej fabryce poprosił esesmanów, by oprowadzili jego i adiutanta po obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie. Za drutami pokazano mu to, czym można się było pochwalić, biura administracji i baraki strażników. Poinformowano też, że przebywają tu sami więźniowie polityczni, którzy stanowią siłę roboczą w fabryce amunicji na terenie obozu oraz w pobliskich zakładach zbrojeniowych
Powyższy fragment pochodzi z:
Trautloft miał już odjechać, kiedy jakiś człowiek w szarym pasiaku zawołał do niego zza ogrodzenia. Powiedział po niemiecku, że jest amerykańskim oficerem. Esesmani próbowali nie dopuścić do rozmowy, ale pułkownik zwrócił im uwagę na swój stopień wojskowy i kazał się odsunąć. Amerykanin wyjawił Trautloftowi, że jest jednym z ponad stu sześćdziesięciu trzymanych tam alianckich lotników. Mówił tak doskonale po niemiecku, że na pewno nauczył się tego języka jeszcze przed wojną. Powiedział, że zarówno on, jak i jego koledzy zostali przywiezieni do Buchenwaldu, ponieważ złapano ich, kiedy ukrywali się u członków francuskiego ruchu oporu albo podczas ucieczki. Nie uznano ich za jeńców wojennych i gestapo oraz SS nadało im nazwę „lotników terrorystów”, zrównując ze szpiegami, i wysłało do Buchenwaldu zamiast do prowadzonych przez siły powietrzne obozów jenieckich. Amerykanin błagał Trautlofta o pomoc dla siebie i kolegów. Kilku zmarło już na zapalenie płuc, a co gorsza, lotnicy podejrzewali, że chcą ich wszystkich zabić. Powiedział też, że esesmani każą ludziom zapracowywać się na śmierć, a niektórych zabijają zaraz po przyjeździe… dzieci, Żydów, księży, sowieckich jeńców wojennych i różnych innych. Wskazał ręką na krematorium, gdzie – jak stwierdził – pali się ciała. Trautloft wrócił do Berlina głęboko poruszony i natychmiast postarał się o wywiezienie z Buchenwaldu alianckich lotników. Jakiś czas potem dowiedział się, że uratował ich zaledwie siedem dni przed terminem zaplanowanej przez SS egzekucji. Jednak to było wszystko, co pułkownik Luftwaffe mógł zrobić. Nie było ratunku dla obozu, w którym, jak się później okazało, esesmani w taki czy inny sposób zamordowali pięćdziesiąt sześć tysięcy osób.
Kiedy pułkownik skończył mówić, zapadła cisza. Stigler miał już do czynienia z pojęciem „obóz koncentracyjny” w latach poprzedzających wybuch wojny, kiedy to Partia zaprezentowała światu Dachau, a obywatelom dała do zrozumienia, że mogą się tam znaleźć. Jednak do tej pory przez myśl mu nie przeszło, że te obozy są takie jak Buchenwald. Wstrząśnięty i przerażony Franz nie wątpił w słowa pułkownika. Sam widział, że Niemcy stały się miejscem, gdzie można stracić życie za opowiedzenie dowcipu. Najwyraźniej Partia, która miała zwyczaj więzić swoich przeciwników, już w 1934 roku zabrała się do ich mordowania. Wiedział, że sam mógł wylądować w obozie za winy swojego brata. Steinhoff, Lützow i Trautloft mogli tam skończyć po swoim nieudanym buncie. Nie brakowało powodów, by bać się obozów, do których, jak się później okazało, wysłano około 3,5 miliona Niemców uznanych za „politycznych wrogów” Partii. Natomiast dopiero teraz Stigler zrozumiał, co naprawdę się dzieje w tych obozach i co mogło spotkać jego samego. Lützow i Steinhoff wydawali się szczególnie przejęci opowieścią Trautlofta. Kiedy służyli na froncie wschodnim, słyszeli o nowym rodzaju obozów, do których dostęp mieli tylko członkowie SS, założonych w celu eksterminacji wrogów Partii. Tak jak w przypadku większości wojennych pogłosek, trudno im było uwierzyć w samo pojęcie „obozu śmierci”. Ale teraz świadectwo Trautlofta pozwalało dać wiarę jeszcze większej okropności, o jakiej szeptano. Po wojnie ta okropność otrzymała nazwę, kiedy alianci otworzyli bramy obozów i unieśli zasłonę tajemnicy. Ujawnioną zorganizowaną zagładę Żydów i innych niewinnych ludzi nazwano Holokaustem.
Dwa dni później, 18 kwietnia, około 13.00
W baraku alarmowym, gdzie piloci wieszali swoje spadochrony, Franz przygotowywał się do lotu. Włożył rękawiczki. Zaciągnął zamki błyskawiczne przy mankietach luźnych skórzanych spodni, których nogawki opadały na ciężkie czarne wysokie buty. Podczas kilku poprzednich dni brał udział w lotach bojowych przeciwko średnim bombowcom typu B-26. Teraz szykował się do innej misji. Miał wypróbować odrzutowiec z wymienionym silnikiem, bo ze wszystkich pilotów on najlepiej znał silniki Me 262. Mechanicy rozgrzewali maszynę w pobliżu. Barak zadygotał. Stigler wyjrzał i zobaczył trzy startujące maszyny. Prowadzącym był Galland. Tymczasem Steinhoff na czele grupy złożonej z trzech odrzutowców kołował po wygniecionej trawie pasa startowego. Wszystkie samoloty miały po dwanaście eksperymentalnych rakiet pod każdym skrzydłem. Odrzutowiec majora zatrzymał się z silnikami pulsującymi na jałowym biegu. „Hrabia” podkołował za jego lewe skrzydło, a inny pilot ustawił się za prawym. Niemal trzy lata wcześniej, podczas jednej ze swoich ponad dziewięciuset misji, Steinhoff zniszczył płonący sowiecki samolot, by skrócić cierpienia pilota. Krupinski leciał jako jego skrzydłowy wtedy i teraz. Nawierzchnia była nierówna, pokryta białymi łatami tam, gdzie zasypano leje po bombach. Ludzie nazywali te starania obsługi o utrzymanie jako takiego stanu pasa „bitwą pomiędzy łopatą i bombą”. Odrzutowiec Steinhoffa szarpnął i potoczył się do przodu, z każdą sekundą nabierając większej szybkości. Pozostali ruszyli za nim. Na około trzech czwartych długości pasa osiągnął już prawie niezbędne do oderwania się od ziemi sto dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę i wtedy strzeliła lewa opona. Samolot skręcił gwałtownie w lewo na ścieżkę „Hrabiego”. Krupinski zaczynał się właśnie wznosić, kiedy załamało się lewe podwozie samolotu Steinhoffa. Lewy silnik i skrzydło opadły. Maszyna odbiła się od ziemi, wystrzeliła w powietrze i przez chwilę leciała przed siebie. Stigler skoczył do drzwi baraku. Zdążył zobaczyć, jak samolot Steinhoffa się unosi, a nos odrzutowca „Hrabiego” celuje w jego ogon. Zanim jednak doszło do kolizji, maszyna Steinhoffa opadła ciężko na ziemię. Koła drugiego odrzutowca minęły o włos jej ogon. W tym ułamku sekundy, kiedy jego samolot spadał, Steinhoff przygotował się na spotkanie z ziemią. Szarpnął za pasy, wciskając się w fotel. Wiedział, że jeśli straci przytomność, zginie w płomieniach. Przed kabiną znajdował się zbiornik, w którym chlupotały siedemset trzydzieści dwa litry kerozyny. Za nim znajdowały się kolejne tysiąc dwieście dwadzieścia dwa litry. Pod stopami miał trzeci zbiornik ze stu trzydziestoma sześcioma litrami.
Powyższy fragment pochodzi z:
Odrzutowiec grzmotnął na ziemię i sunął do przodu, zostawiając za sobą oderwane silniki. Pilot usłyszał charakterystyczny trzask, kiedy samolot się zapalił. Maszyna sunęła dalej, żłobiąc ognisty rów, aż wreszcie ze zgrzytem znieruchomiała. Świat wokół Steinhoffa poczerwieniał. Jak w zwolnionym tempie pilot widział przelatujące obok kabiny koło i inne części samolotu. Zewsząd otaczał go wściekle syczący ogień. Pękł zbiornik paliwa pod jego nogami. Strzelające przez dziury w podłodze płomienie lizały mu skórę nadgarstków w szparach pomiędzy rękawicami i rękawami kurtki. Kiedy wyzwalał się z pasów, paliły mu się już rękawiczki, spodnie i buty. Rozrywające się za jego plecami zbiorniki z tlenem buchnęły płomieniami jak lampa lutownicza: wokół kabiny rozszalało się piekło. Przez języki ognia Steinhoff nie widział nawet końców skrzydeł. Wyglądało to tak, jakby wpadł do wnętrza pieca. Metalowe ścianki zaczęły się topić. Odrzucił owiewkę i wyskoczył na skrzydło. Ogień buchnął mu w twarz, puchnące błyskawicznie powieki zasklepiły oczy. Ktoś inny już
by tam został i zginął. Ale nie pułkownik, który drapiąc płonącą twarz, pobiegł po skrzydle. Rozszalały ogień tłumił jego krzyk. Nastąpił zapłon rakiet u jego stóp. Wystrzeliły, skacząc po powierzchni ziemi, a potem wybuchły. Steinhoff na oślep zeskoczył ze skrzydła. Wysoko w powietrzu Galland usłyszał przez radio przeraźliwe wołanie „Hrabiego”. Zawrócił samolot i zobaczył, jak Steinhoff wystrzeliwuje z ognia niczym żywa ludzka pochodnia. Generał załkał, bo wiedział, że patrzy na śmierć przyjaciela. Stigler widział zataczającą się „płonącą postać” 6. Kiedy wybuchły pociski do działka, Steinhoff padł w kałużę palącego się paliwa, niknąc w ogniu. Franz rozpaczliwie szukał gaśnicy, ale nie znalazł. Popędził w stronę pułkownika. Dwaj mechanicy dobiegli pierwsi i wyciągnęli Steinhoffa z ognia, parząc sobie ręce o płonącą, przesiąkniętą paliwem kurtkę. Kiedy odciągnęli go w bezpieczne miejsce i spojrzeli na niego, doznali szoku. Szczupła i wyrazista twarz pilota się roztopiła. Stigler stał kilka kroków od majora i w przerażeniu szarpał się za włosy. Podjechał kettenkrad używany do holowania odrzutowców. Franz odzyskał równowagę i pomógł mechanikom położyć Steinhoffa na skrzyni pojazdu. Przysiadł z nimi na krawędzi i razem przytrzymywali pułkownika, z którego ciała unosił się dym, podczas gdy kierowca pędził najszybciej, jak mógł. Stigler kazał mu się zatrzymać przy baraku alarmowym. Jednostka nie miała ambulansu ani lekarzy, ale pilot wiedział, że muszą coś zrobić, i to jak najszybciej. Krzyknął do ludzi, żeby przynieśli zimną wodę i polali nią Steinhoffa. Pobiegł do telefonu i zadzwonił do odległego o dziewięć kilometrów monachijskiego szpitala wojskowego w dzielnicy Oberföhring. Dyspozytor obiecał przysłać ambulans. Kiedy przyniesiono wodę, kazał położyć pułkownika na ziemi. Lali na niego wiadro za wiadrem, a on za każdym razem jęczał. Chcieli go rozebrać, żeby woda docierała bezpośrednio do skóry, ale okazało się, że ubranie przykleiło się do ciała. Zdjęli hełm razem ze skórą głowy. Z palców majora zostały same kostki. Trzeba było rozciąć buty. Zrobiło im się niedobrze, kiedy zobaczyli jego stopy7. Franz pomyślał, że okazałby przyjacielowi prawdziwe miłosierdzie, pozbawiając go życia strzałem w głowę. Zerknął w dół i uświadomił sobie, że jego pistolet wciąż wisi w baraku. Usłyszał spokojny głos. To Günther Lützow przyklęknął przy Steinhoffie. Kiedy już wylano na jego miotającego się z bólu przyjaciela kilka wiader wody, Lützow zbliżył twarz do tego miejsca na jego głowie, gdzie wcześniej było ucho. Szepnął coś, czego nikt inny nie usłyszał. Steinhoff się uspokoił. Lützow odsunął się, żeby ludzie mogli dalej polewać poparzonego wodą, teraz już delikatniej. Stigler zobaczył, jak mężczyzna odwraca twarz. Ten „najbardziej stoicki i najbardziej zdyscyplinowany” ze wszystkich ludzi, jakich znał, płakał bezgłośnie. Franz też się rozpłakał, jak i wszyscy pozostali8. Ocierając oczy brudnymi od sadzy rękoma, Stigler pobiegł do telefonu i ponownie zadzwonił do szpitala, błagając o pośpiech. Usłyszał, że ambulans już wyjechał, ale może to potrwać godzinę, bo jazdę utrudniają blokady drogowe i inne przeszkody. Skulony obok przyjaciela Lützow trzymał mu rękę na ramieniu, a twarz tuż przy jego cuchnącym spalonym ciele. Nie przestawał do niego mówić, powtarzając imię żony majora Ursula. Szeptał nawet wtedy, kiedy Stigler z sanitariuszami przenosili Steinhoffa na nosze i wsuwali do ambulansu. Dopiero kiedy ambulans odjechał na pełnym gazie, załamany Lützow oddalił się od wszystkich. Kiedy Galland i reszta wylądowali, Franz natychmiast poinformował generała, dokąd ambulans zabrał Steinhoffa. Galland wskoczył do swojego sportowego bmw i sam popędził do szpitala. Kawałek dalej zalany łzami „Hrabia” pytał swojego mechanika, gdzie położono ciało Steinhoffa. Kiedy mechanik odparł, że jakimś cudem pułkownik wciąż żyje, „Hrabia” wpadł w szał. Pognał do baraku alarmowego, drżąc na myśl o tym, co musi zrobić. Stigler pamiętał, co Krupinski kiedyś obiecał Steinhoffowi, i dlatego zatrzymał go przed barakiem. „Hrabia” żądał, by mu powiedział, dokąd zabrano pułkownika. Franz odmówił, ale nie zdołał powstrzymać innych i ktoś wymienił nazwę szpitala.
– Lützow twierdzi, że on przeżyje – rzucił Franz. Zdumiony „Hrabia” popatrzył na niego i puścił się biegiem, z podskakującym u pasa pistoletem.
W szpitalu lekarze mimo próśb i nalegań nie dopuścili „Hrabiego” do Steinhoffa. Zobaczył go tylko przez szybę sali operacyjnej. Wiedział, że mógłby tam wtargnąć i zrobić to, co obiecał, ale w jego mózgu uparcie kołatała się myśl, że Steinhoff może rzeczywiście przeżyć. Opuścił szpital wzburzony i zrozpaczony, ale z zapiętą kaburą. Wieczorem Stigler i jego koledzy, wszyscy z poszarzałymi twarzami, zebrali się w sierocińcu. Koniakiem butelkowanym jeszcze w czasie pierwszej wojny światowej wznieśli toast za zdrowie pułkownika. Potem wypili po drugim kieliszku i jeszcze po jednym. Lützowa wciąż nie było. Wszyscy piloci byli przekonani, że Steinhoff nie przeżyje. Barkhorn zebrał jego rzeczy i odznaczenia, żeby można je było kiedyś przekazać żonie pułkownika9. Galland obserwował wszystko z cienia. Kiedy piloci zaczęli wychodzić, przywołał Stiglera i Hohagena. Podpity Franz wspierał się na koledze, który był całkowicie trzeźwy, bo po przebytym urazie głowy nie tykał alkoholu. Generał spokojnym głosem przypomniał im, że ich praca trwa tak długo jak sama wojna. Mięśnie jego twarzy drgały, trzymał jednak emocje na wodzy, skupiając się na obowiązkach. Oświadczył Hohagenowi, że ma przejąć stanowisko oficera operacyjnego, co oznaczało, że będzie na drugim miejscu w łańcuchu dowodzenia, na równi z Lützowem. Potem zwrócił się do Stiglera i przekazał mu zajmowane dotychczas przez Hohagena stanowisko oficera technicznego. Franz skinął głową i spróbował się wyprostować.
Kiedy wreszcie znalazł się na cichych ulicach, kierując się w stronę swojego tymczasowego domu, nie był już zwykłym szeregowym pilotem Pułku Ekspertów. Był czwartym ogniwem w łańcuchu dowodzenia najbardziej elitarnej jednostki lotniczej na świecie. Jednakże w tym momencie wolałby nigdy nie nosić munduru Luftwaffe, żeby tylko uniknąć tego, co zobaczył minionego popołudnia. Powiedziano mu, że jego brat nie cierpiał, umierając. Franz wiedział, że nawet jeśli Steinhoff przeżyje, to i tak ta wojna zrobiła już monstrum z tego najlepszego spośród nich. Jeśli przeżyje, będzie wciąż umierał na nowo, dzień za dniem – pomyślał. W drodze do domu zatrzymał się i zwymiotował. Potem otarł usta rękawem i szedł dalej z nadzieją, że gospodarze już śpią i nie zapytają go: „Co się stało?”.