Ostatnie święta na Wołyniu
Ten tekst jest fragmentem książki Barbary Iskry Kozińskiej „Czerwone niebo nad Wołyniem”.
Z ogromną radością Helenka wracała na święta do domu, wioząc w walizce półroczną cenzurkę z samymi piątkami. Siedziała w wymoszczonych saniach, którymi powoził wysłany po nią Kacper. Przy brzęczących dzwoneczkach, przy iskrzącym się od mrozu śniegu jechało się jej bezpiecznie, ciepło, spokojnie i radośnie. Rozpalona przy saniach naftowa latarnia kiwała się nieco, dając trochę światła, które jednak nie było potrzebne ze względu na wysoko świecący jasną pełnią księżyc i rozjaśniony jak nigdy o tej porze roku nieboskłon. Helenka nie bała się nawet wilków, wygłodniałych w zimowej porze, których widoczne cienie od czasu do czasu przemykały w leśnym gąszczu. Kiedy zajechali przez otwarte na oścież wrota na podwórze, zaraz też na ganku pojawili się rodzice – mama okuta na ogromną wełnianą chustą i tata w ciepłej baranie czapie, który nagle szybko znalazł się przy saniach i wysupływał już spod skóry baraniej, którą Helenka miała przykryte nogi, walizkę i ją samą, dodatkowo ubraną w duży ojcowy kożuch. Radości z jej przyjazdu nie było końca. Chłopcy skakali i cieszyli się na jej widok, tak że Dominik przewrócił się w pewnej chwili i upadł na Zdzisia, który jednak nie rozpłakał się, chociaż nieznacznie skrzywiła mu się buzia. Żeby już ucieszyć chłopców zupełnie, Helenka wyjęła z walizki trzy lukrowane, kupione na bazarze, duże piernikowe serca i podała je im. Stanęli naprzeciwko niej, zaskoczeni takim prezentem, nie wiedząc, co zrobić – czy już jeść, czy trzymać w rękach i podrzucać.
– A buzi?! – zawołała, patrząc na nich.
Wtedy podeszli i każdy po kolei przywitał się z nią, obejmując siostrę za szyję. Ta pocałowała ich i kazała natychmiast spróbować miastowego piernika, czy dobry. Patrzyła, jak gryzą po kęsie i nic nie mówią.
– Dobry?
– Uhum. – Kiwnęli tylko głowami, jedząc dalej. Żeby im już w tym nie przeszkadzano, z buziami pełnymi piernika pobiegli do dużego pokoju, gdzie na środku stała duża, ubierana właśnie choinka.
Helenka przywitała się z rodzicami i kręcącą się po kuchni Jewką, po czym weszła do pokoju z choinką. Za nią podążyli rodzice.
– Chłopcy czekali na ciebie z ubraniem choinki: Franio mówił, że tylko Helunia wie, jak zawieszać na czubku gwiazdkę.
Helenka podeszła do pudełka ze świecidełkami i wybrała dużą złoconą gwiazdkę. Ale zanim ją zaczęła zawieszać, złapała małego Zdzisia i zakręciła z nim kółko taneczne pośrodku pokoju.
– Mamusiu, tatusiu, jak ja się cieszę, że tu jestem z wami, z chłopcami! – zawołała nagle głośno i wesoło.
Oboje Kozińscy spojrzeli po sobie: oni również czuli radość z powodu przyjazdu córki na święta. Wincenty zawołał wesoło do chłopców:
– Jak chcecie, żeby Helenka zawiesiła gwiazdkę, przynieście jej zaraz z kuchni krzesło.
Wszyscy jak na komendę pobiegli do kuchni, ale Franio jako ten starszy i silniejszy odepchnął na bok braci i sam przyniósł krzesło, które postawił przed choinką. Dziewczynka oczywiście zaraz zawiesiła gwiazdkę, na samym czubku świątecznego drzewka. Potem już cała rodzina uczestniczyła w strojeniu. Helenka nie mogła się nacieszyć przygotowaniami do świąt. Nazajutrz od rana wszędzie jej było pełno. Pomagała przekręcać mak przez maszynkę, zrobić smaczną kutię, układać ryby na półmiskach, pierogi z grzybami, uszka, a ponadto pięknie przystroiła stół wigilijny, który przykryła białym obrusem i przystroiła malutkimi gałązkami świerku. Wszystko na stole poukładane było z wielkim smakiem i elegancją. Do stołu wigilijnego Kozińscy zapraszali też służbę, która u nich pracowała. Wszyscy dzielili się opłatkiem, który pierwszy przełamywał gospodarz z żoną, a potem z dziećmi, na końcu ze służbą.
Tego wieczoru nikt nie był głodny. Najedzeni i wypoczęci, o północy wszyscy biesiadnicy, oprócz dzieci i Jewki, która została przy nich, pojechali saniami do kościoła na pasterkę. Kiedy Kozińscy wraz z Helenką zajechali przed kościół, zastali już tam parę sań z zaprzężonymi końmi, które przykryte derkami stały przywiązane do ogrodzenia, oczekując na swoich właścicieli. Wincenty też przywiązał swojego ulubionego Kubę do słupka, zarzucił mu derkę na wierzch, na głowę założył mu worek z obrokiem, po czym wszyscy razem poszli do kościoła. Tam rozdzielili się, bo Helenka, klękając przed Najświętszym Sakramentem, poszła oczywiście na chór do swoich dawno niewidzianych koleżanek. Od razu zobaczyła tam dwie koleżanki – Antosię i Felcię Jaroszówny. Przywitały się uśmiechem i usiadły obok siebie. Antosia, dużo młodsza od Felci, jeszcze mała dziewczynka w wieku Dominika, zaraz szturchnęła Helenkę, mówiąc:
– Zaraz przyjdzie Adaś z Frankiem Kozińskim.
Na te słowa Helenka poczerwieniała i spuściła głowę. Nie mogła jednak tak trwać długo, bo zapełniony po brzegi kościół, na dany przez organistę sygnał z instrumentu, zagrzmiał głośno kolędą: „Bóg się rodzi, moc truchleje...”. Ludzie wstali, śpiewając co sił. Światło z setek świec zapełniających żyrandole oświetlało wszystkich zgromadzonych w to święto Bożego Narodzenia – żyjących od wieków na Kresach Polaków.
Po odśpiewanej kolędzie zaczęła się uroczysta pasterka. Kiedy przyszedł czas na kazanie i na ambonie ukazał się ksiądz, w kościele nastąpiła zupełna cisza. Nawet młodzież na chórze jakby wstrzymała oddech. Ksiądz odczytał ewangelię, nawiązał do narodzenia w stajence Pana Jezusa, przypominając jego święte powołanie tutaj, na ziemi, i zaznaczając, że wszelka miłość pochodzi od Boga, bo Bóg jest miłością.
– Nie ma podziału między ludźmi i my tutaj, żyjący na Kresach, tak Polacy, jak i Ukraińcy, jesteśmy sobie braćmi. Tutaj przyszło nam żyć, od wieków tak jest. I nie ma znaczenia, czy to kościół, czy cerkiew – mamy jednego Boga, który kocha nas i w kościele, i w cerkwi.
Te słowa Helenka Kozińska zapamięta do końca życia. Będą za nią szły przez okrutną wojnę, a potem jeszcze długo, długo przez całe życie, które przyjdzie jej przeżyć – na kresach, ale już los tak nią pokieruje, że będą to kresy na skraju Polski zachodniej. Podczas tamtej pasterki bożonarodzeniowej, po przyjeździe ze szkoły do domu na święta, Helenka miała szesnaście lat, Franek dziewięć lat, Dominik siedem lat, a Zdziś trzy lata. Helena, wtedy jeszcze, na tej kresowej pasterce w swojej rodzinnej wsi Okopy, pełna dziewczęcych marzeń, siedziała zasłuchana w to, co mówił ksiądz. Od czasu do czasu spoglądała na grupę stojących za nią po prawej stronie chłopców, gdyż znów gapił się na nią ten dryblas Adaś Romaniewicz. Udawała, że go nie widzi. Kątem oka jednak obserwowała jego zachowanie, gdy nagle ksiądz Brunon Wyrobisz przestał wygłaszać kazanie i nastąpiła cisza.
Myślano, że organista zaintonuje kolejną kolędę – ale nie. Ksiądz wyjął z refektarza dużą białą kartkę papieru i powiedział:
– Wszystkim zebranym tutaj, na tej bożonarodzeniowej pasterce, przeczytam teraz list nadesłany przez Ojca Świętego, który do nas, Polaków mieszkających na tych ziemiach kresowych, a jednak polskich, napisał: „W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, Amen. Ja, jako ojciec Kościoła katolickiego, za zasługi w organizacji budowy kościoła w Okopach, serdecznie dziękuję jego mieszkańcom”.
Wśród wymienionych przez księdza osób znalazła się także, jako jedna z fundatorek kościoła, Michalina Kozińska. Ksiądz zszedł z ambony i podszedł do pierwszego rzędu ławek, gdzie siedzieli fundatorzy. Każdemu z nich uścisnął rękę. Kiedy podszedł do Michaliny, ta nie kryła wzruszenia. Najpierw uklękła przed księdzem, ale on podniósł ją z klęczek, mówiąc:
– Pani Michalino, to ja powinienem klęknąć przed panią.
Po tych słowach rozpłakała się na dobre, aż Wincenty musiał ją przytulić i uspokoić.