Ostatni list z Kozielska
Ten tekst jest fragmentem książki Sabiny Waszut „Pod stepowym niebem. Emigranci” (tom 3).
Stanisławów, kwiecień 1940
[...]
Tomasz Jelski, do niedawna uczeń pierwszej klasy III Państwowego Gimnazjum imienia Stanisława Staszica w Stanisławowie, a obecnie uczeń dziesięcioklasowej szkoły narodowej, z której wyrzucono łacinę, a także historię i geografię Polski, w zamian za to do obowiązkowych przedmiotów dodając język ukraiński oraz naukę o konstytucji ZSRR, nie chciał denerwować ukochanej matki, ale nie mógł także ulec jej prośbom. Mimo lęku i z dnia na dzień nasilających się szykan przeciw zmianom w edukacji buntowały się już nawet najmłodsze dzieci, a starsze z dumą obnosiły się ze śladami uderzeń otrzymanych za niepodporządkowanie się nauczycielom. Mięczakiem i lizusem był ten, który ich nie miał.
Natomiast matki, bo ojcowie w większości już od dawna przebywali w więzieniach lub łagrach, truchlały ze strachu o los córek i synów, a czasem nawet przeklinały w myślach patriotyzm i miłość do ojczyzny, które wpajały dzieciom od urodzenia.
Gdy złość na upór syna nieco minęła i Jelska poczuła nadchodzący sen, gasząc nocną lampkę, nieopatrznie zerknęła na stoliczek, gdzie tego popołudnia położyła pismo informujące o podwyżce opłaty za mieszkanie i o obowiązku opuszczenia go w ciągu miesiąca. Dokument, który wręczył jej gospodarz budynku, nie zdziwił Olgi, czekała na taką informację od wielu tygodni. I tak mieli szczęście. Zaskakująco długo mogli pozostać w kolejowym mieszkaniu, które otrzymali szesnaście lat wcześniej, kiedy przeprowadzili się do Stanisławowa.
Ildefons Jelski, lekarz i oficer Wojska Polskiego, który na skutek ran odniesionych podczas Wielkiej Wojny przeszedł w stan spoczynku, otrzymał tu przyjemną posadkę lekarza na kolei, a wraz z nią przestronne mieszkanie przy ulicy Grunwaldzkiej.
Olga od pierwszego wejrzenia pokochała zarówno nowoczesne miasto, jak i cztery pokoje oraz dwa balkony znajdujące się w przydzielonym im lokum. Spacerując po raz pierwszy po gustownie urządzonych wnętrzach, śmiała się, że gdy ich synek podrośnie, będzie mógł jeździć po ogromnych pokojach na rowerku. Była już wówczas w ciąży z Tomaszem i faktycznie, najpierw pierworodny syn Jelskich, a po dziesięciu latach również bliźnięta uczyli się trudnej sztuki utrzymywania równowagi na trzech, a potem na dwóch kółkach, lawirując między ustawionymi w pomieszczeniach meblami.
Teraz musieli opuścić miejsce, które przez tyle lat było ich domem. Na szczęście Olga wiedziała, gdzie się udadzą. Dach nad głową obiecała im Leosia – dziewczyna, która pomagała Jelskiej przy cięższych pracach domowych i w opiece nad bliźniętami. Los zesłał je Oldze na tyle późno, że nieco już słabsze zdrowie i nadwrażliwość nerwowa, odziedziczona po matce, sprawiały, że czasem musiała odpocząć i prosić o pomoc. Leokadia wraz z rodzicami i rodzeństwem mieszkała na Majzlu – stanisławowskich przedmieściach. Ojciec dziewczyny, który pracował w parowozowni, kilka lat wcześniej uległ poważnemu wypadkowi. Zdrowie, a być może nawet życie, ocalił mu właśnie Jelski. Od tego czasu wdzięczna rodzina przysyłała Jelskim a to jajka, a to świeże mleko, a gdy Ildefonsa aresztowali i po mieście rozeszły się plotki o wyrzucaniu z domów mieszczańskiej inteligencji, dobrzy ludzie natychmiast zaproponowali Oldze wikt i opierunek.
Jelska była wdzięczna, ale mimo całej sympatii do rodziny Leosi nie wyobrażała sobie tej przeprowadzki. Wciąż rozmyślała, jakie rzeczy ze sobą zabrać, a jakie zostawić. Bała się też, jak dzieci, przyzwyczajone do wygody, odnajdą się w maleńkiej izdebce, którą im zaproponowano. A co z lekcjami gry na pianinie? Co z nauką francuskiego?
Olga przewracała się z boku na bok. Wstyd jej było za te myśli. Przecież trwała wojna, jej ukochanego męża aresztowano, a po ulicach chodzili członkowie samozwańczej milicji ukraińskiej. Z czerwonymi opaskami na ramionach i karabinami przerzuconymi przez plecy zaczepiali przechodniów. Kto im się nie spodobał, w najlepszym razie zostawał pobity, w najgorszym – mógł zginąć. Żywność w sklepach drożała tak błyskawicznie, że kilo mięsa kosztowało połowę przeciętnej wypłaty, a ona sprzedała już większość biżuterii, aby starczyło choć na podstawowe potrzeby. Jak mogła w takiej sytuacji martwić się o lekcje gry na pianinie młodszych dzieci albo o zaniedbany francuski Tomasza? Nie chciała tak myśleć, pragnęła być twarda i błyskawicznie przywyknąć do nowych warunków. Przecież jest Polką, żoną oficera, nie powinna być małostkowa. A jednak nocami taka właśnie bywała.
Olga westchnęła głęboko, zła sama na siebie. Czuła, że sen długo jeszcze nie nadejdzie, dlatego usiadła podparta na poduszkach, ponownie zapaliła nocną lampkę i sięgnęła po stojącą na szafce szklankę wody.
Pijąc, zwróciła uwagę na fotografię stojącą obok karafki i listu z nakazem eksmisji. Zdjęcie oprawione w drewnianą ramkę zostało zrobione zaledwie kilka miesięcy wcześniej, w upalny sierpniowy dzień. Ildefonsowi i Tomaszowi nie spodobał się pomysł pójścia do zakładu fotograficznego. Długo musiała ich namawiać, aby wybrali się wspólnie do atelier Ederów mieszczącego się na ulicy Sapieżyńskiej 9. Olga rzadko się przy czymś upierała, ale tym razem naprawdę pragnęła wspólnej fotografii, dlatego widząc niechęć męża i syna, w końcu oznajmiła im, że będzie to dla niej najmilszy prezent na zbliżające się urodziny. Nie mieli wyjścia, musieli się zgodzić.
Jelska sięgnęła po fotografię. Czy już wtedy towarzyszyło jej jakieś przeczucie? Czy mogła domyślać się, że kilka dni po zrobieniu zdjęcia świat, w którym żyli, zmieni się i być może tylko ta fotografia będzie przypominała jej o beztroskim sierpniu, gdy wszyscy byli jeszcze razem?
Właśnie od dnia, w którym poszła odebrać gotową fotografię, nieszczęścia zaczęły spadać na Stanisławów i mieszkających w nim ludzi jedno po drugim.
Kiedy pierwszego września Hitler zaatakował Polskę, rozpoczęła się nowa wojna, choć wszyscy mieli jeszcze w pamięci poprzednią. Siedząc przed radiowym odbiornikiem, Olga próbowała przekonać samą siebie, że jakoś to będzie, że wojna skończy się szybko, że w ogóle jej tu, w tak odległym od granicy Stanisławowie, nie zauważą. Cieszyła się, że Ildefonsa na wojnę już nie wezmą, a Tomasz jest jeszcze zbyt młody, by stanąć do walki. Pocieszały ją także rozmowy z przyjaciółką, Wandą Makowską, do której w sierpniu przyjechała młodziutka krewna z polskiego Śląska. Olga nie poznała jeszcze dziewczyny, ale wiedziała od Wandy, że wysłał ją do Stanisławowa ojciec – Miron Strzelczyk, który jako działacz i powstaniec śląski, był narażony na szykany ze strony Niemców. Olgę uspokajała myśl, że ludzie właśnie do ich miasta uciekają przed wojną. Na ulicach pojawiało się coraz więcej uchodźców także z Rumunii i Węgier. Przyjeżdżali Żydzi, którzy dowiedziawszy się o pogromach w Niemczech, ruszali na Wschód. Być może trzeba będzie zacisnąć pasa i ograniczyć nieco przyjemności, ale przecież tak naprawdę nic się nie zmieni. Nic, co jest istotne. Wierzyła w to mocno i próbowała przymykać oko na wszystko, co mogło tę wiarę w niej zachwiać. Dlatego w końcu wyłączała radio, przestawała sięgać po gazety i zamykała drzwi saloniku, w którym Ildefons i Tomasz żywo komentowali sytuację na froncie.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Sabiny Waszut „Pod stepowym niebem. Emigranci” (tom 3) bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Sabiny Waszut „Pod stepowym niebem. Emigranci” (tom 3).
Pierwsze bombardowania Stanisławowa ją zaskoczyły. Jak to możliwe, że w parę dni niemieckie wojska doszły tak daleko? Jak to możliwe, że polska armia pozwoliła im zdeptać prawie cały kraj?
Ildefons zaczął nalegać, aby wyjechała. Bez problemu znalazłoby się dla niej miejsce, jakiś wygodny kąt na wsi. Wszak mieli tylu znajomych. Inne kobiety wyjeżdżały. Zabierały dzieci, kilka kufrów i uciekały z miasta, które miało stać się ostatnim bastionem oporu przed niemiecką agresją. Olga jednak wciąż odmawiała.
Warszawa przestała istnieć jako stolica Polski. Rząd Polski rozpadł się i nie przejawia żadnych oznak życia. Oznacza to, że państwo polskie i jego rząd faktycznie przestały istnieć, wskutek czego traktaty zawarte pomiędzy ZSRR i Polską utraciły swoją moc obowiązującą[1].
Noty, którą Mołotow wręczył Grzybowskiemu, ani Olga, ani Ildefons nie widzieli. Nie mieli pojęcia, czy żołnierze Armii Czerwonej, których zobaczyli na ulicach Stanisławowa osiemnastego września, w jakikolwiek sposób tłumaczyli powód swojego przemarszu. Widzieli natomiast, tak jak i pozostali mieszkańcy, inne obwieszczenie, wstydliwie zerkające na nich z ulicznych słupów.
Mieszkańcy!
Za kilka godzin do naszego miasta wejdą wojska ZSRR. Wzywam Was do zachowania spokoju i porządku. Nie wolno występować przeciwko armii i władzy radzieckiej.
Wzywam Was do nieopuszczania stanowisk pracy w przedsiębiorstwach.
Przywitajmy rosyjskie wojsko – armię braterskiego słowiańskiego narodu – jak przyjaciół.
Niech żyje słowiańska przyjaźń!
Jelska przeczytała słowa skierowane do mieszkańców miasta przez prezydenta podczas porannej wyprawy na targ. Zatrzymała się i przez chwilę w skupieniu obserwowała reakcję zgromadzonych przy słupie ogłoszeniowym przechodniów. Większość z nich była równie zaskoczona i zaniepokojona jak ona, cieszyli się jedynie Żydzi, których Armia Czerwona miała ochronić.
Tego popołudnia Ildefons zastał Olgę siedzącą przy nienakrytym do kolacji stole. Tomasza nie było, a bliźnięta, pozbawione matczynej opieki, bawiły się na podłodze, rozsypując wyciągnięte z kuchennej szafki zapasy mąki.
– Co się stało? – zapytał zmartwiony.
– Nie przeżyjemy tego – powiedziała Olga.
A potem nie mówiła już nic, patrzyła tylko, jak na ulicach Stanisławowa pojawia się coraz więcej żołnierzy oraz jak ich dowódcy rozlokowują się w hotelu Union.
– Mają dobry gust – rzucał złośliwie Jelski.
Gdy pod koniec listopada zostali obywatelami ZSRR, też się nie odezwała. Jedynie Tomasz zarzekał się, że nie odbierze radzieckiego paszportu, gdy zaczną je wydawać, twierdząc, że on jest Polakiem i Polski się nie wyrzeknie. Na szczęście wtedy w domu był jeszcze Ildefons, więc to on wyjaśnił hardemu synowi, że nie pora na bunt, najpierw należy przygotować dobry plan. Trzeba mądrych decyzji, aby osiągnąć coś więcej niż tylko oberwanie kulki w głowę.
Po Ildefonsa NKWD przyszło późnym wieczorem dziesiątego grudnia. Jelski już czekał. Jako lekarz był w mieście znany i szanowany. Ostrzeżono go.
– Najważniejsze jest zachowanie spokoju – tłumaczył, kiedy dzień wcześniej podczas obiadu rozpoczął trudną rozmowę z rodziną. Bał się, że rozpacz żony albo sprzeciw syna rozjuszy znanych ze stosowania okrutnych metod funkcjonariuszy.
– Ale dlaczego mają cię aresztować? Za co? Przecież nic nie zrobiłeś. Jesteś tylko lekarzem! – łkała Jelska, z trudem łapiąc oddech.
Ildefons nie był pewien, czy jego żona naprawdę nie rozumiała tego, co działo się wokół niej, czy po prostu usilnie starała się tego nie dostrzegać. Patrząc na siedzącą po drugiej stronie stołu Olgę, która, odkąd zobaczył ją po raz pierwszy, kojarzyła mu się z porcelanową filiżanką, piękną i kruchą zarazem, był przerażony. Wiele już w życiu doświadczył, musiał patrzeć na śmierć podlegających mu żołnierzy, sam też cudem wyrwał się z jej objęć, gdy został ranny podczas walk pod Grodnem, ale nigdy dotąd nie czuł takiej trwogi, jak tamtego dnia.
Próbując gładkimi słowami pocieszyć żonę, wciąż zastanawiał się, czy delikatne palce, stworzone do gry na pianinie, utrzymają siekierę, jeśli trzeba będzie porąbać stół na opał, aby przetrwać zimę. Czy smukłe łydki, na które tak uwielbiał patrzeć, kiedy wieczorami w ich sypialni Olga ściągała pończochy, wytrzymają wielodniowe marsze? Co ogrzeje ramiona jego ukochanej po sprzedaniu futra i szala z kaszmiru, który dostała od niego na ostatnią Gwiazdkę?
Jelski już od dawna nie miał złudzeń. Nie wierzył w żadne umowy i zapewnienia. Odkąd odebrano im polskie obywatelstwo, był pewien, że będzie tylko gorzej. Nie umiał sobie jedynie wyobrazić, co to słowo oznacza dla jego rodziny, dla dzieci i kobiety, która wcale nie była wojowniczką.
Olga Jelska, z domu Wojciechowska, pochodziła z Truskawca. Jej rodzice prowadzili pensjonat w najbardziej znanym polskim uzdrowisku. W domu Pod Kasztanem zatrzymywali się poeci, aktorzy, a czasem nawet któryś z rozpoznawalnych polityków.
Olga była jedynaczką. Dorastała, chodząc z rodzicami na wieczorki literackie młodego Tuwima i wystawy prac Stanisława Witkiewicza, który w Truskawcu próbował podreperować zdrowie. Jako dorastająca panna uczestniczyła w różnorakich prelekcjach i odczytach. Sama uczyła się gry na pianinie, znała też dobrze kilka języków. Była inteligentną i nieco rozpieszczoną dziewczyną z dobrego domu. Nauczona szacunku dla tych, którym życie nie ofiarowało aż tyle, co jej, już będąc żoną oficera Jelskiego, chętnie angażowała się we wszelkie akcje charytatywne. Wraz z Wandą Makowską wspierała stanisławowskie gniazdo towarzystwa „Sokół”, a nawet pomagała Mironowi Strzelczykowi organizować i prowadzić takowe na polskim Śląsku. Robiła to wszystko z potrzeby serca, ale w tym sercu było też wiele miłości dla szytych na miarę sukienek i nietuzinkowej biżuterii.
Tak, Olga Jelska lubiła swoje przedwojenne życie i teraz nie potrafiła poradzić sobie ze zmianą. Ildefons każdego dnia dostrzegał więcej pęknięć i wyszczerbień w delikatnej konstrukcji żony, a tamtej grudniowej nocy, kiedy wychodził z mieszkania w towarzystwie przystawiających mu broń do pleców enkawudzistów, najbardziej lękał się tego, że jeśli się obejrzy, w holu zobaczy już tylko skorupy, których za nic w świece nie da się posklejać.
Nie tylko Jelski bał się o Olgę. Gdy go zabrali, Tomasz każdego kolejnego dnia z rosnącą trwogą spoglądał na zaskakująco opanowaną matkę, która wykonywała wszystkie należące do niej obowiązki, a nawet próbowała rozmawiać z synem o jego szkolnych kłopotach i bawić się z bliźniętami. Wszystko to robiła machinalnie, jakby coś niewidzialnego napędzało nawykłe do funkcjonowania ciało. Tomasz bał się, że pewnego dnia zastanie matkę pogrążoną we śnie. Będzie jak zepsuta lalka Antosi, która przestała ruszać rączkami, kiedy Tadzio, podczas kłótni z siostrą, nadepnął na zabawkę i zniszczył kruchy mechanizm.
Może ojciec i syn baliby się o nią jeszcze bardziej, gdyby potrafili usłyszeć myśli kołatające się w głowie kobiety. Nie było w nich wiele więcej prócz osamotnienia, poczucia niesprawiedliwości i wciąż rosnącego strachu. Dopiero kiedy Olga otrzymała od Ildefonsa list, przez moment poczuła przypływ sił i otrzeźwienie.
Tego listu nie trzymała na nocnej szafce, ale nosiła w kieszeni bluzki, na piersi. Był jej talizmanem, siłą mającą przepędzić wszystko, co złe.
Kozielsk, 2 stycznia 1940
Najdroższa Moja!
To już mój drugi list do Ciebie, ale nie jestem pewien, czy pierwszy, który napisałem w grudniu, dotarł, więc jeszcze raz Ci tu napiszę, że jestem w Rosji sowieckiej, w obozie specjalnym dla oficerów, który znajduje się na terenie XVIII-wiecznego monasteru i pustelni. Wygód nie ma tu żadnych, ale jakoś bardzo źle też nam nie jest. Jedzenia dostajemy dostateczną ilość. Miejsca, w których śpimy, są ciasne, lecz na chłód nie możemy narzekać. Aby zabić czas, pozwalają nam prowadzić różnego rodzaju wykłady, a że jest tu ze mną wielu wybitnych lekarzy, nauczycieli i inżynierów, są one bardzo interesujące. Ja i Stanisław również jeden prowadziliśmy – o zdrowym odżywianiu. Sporo wesołości tym naszym rozprawianiem wywołaliśmy i wiele wspomnień o domowych potrawach usłyszeliśmy, ale właśnie na poprawie nastrojów najbardziej nam zależało. Zdrowie i spokój ducha są teraz najważniejsze. Ja je posiadam, nie musisz się więc o mnie martwić. Dbaj tylko o siebie i nasze dzieci. Liczę, że Tomasz słucha Cię we wszystkim i jest dla Ciebie podporą. Musisz mieć ufność, że to wszystko się skończy, trzeba tylko trochę poczekać. Kiedy myślę, że jesteś sama, szlag mnie trafia, ale wierzę, że ten czas szybko minie. Życzeń świątecznych Ci nie składałem, bo to nie były ani dla mnie, ani dla Was wesołe Święta. Następne, już wspólnie spędzone, będą z pewnością milsze i weselsze.
Muszę już kończyć, uściskaj ode mnie Tomasza i bliźniaki.
Ildek
PS
Gdybyś mogła, prześlij mi, proszę, wełniane skarpety i ciepłą bieliznę, bo trzymają tu tęgie mrozy.
Pisz do mnie na adres:
C.C.C.P.
Gorod Kozielsk
Smolenskaja obłast'
Pocztowyj jaszczik No 12
[1] Nota Ludowego Komisarza Spraw Zagranicznych ZSRR W. Mołotowa w sprawie wkroczenia wojsk radzieckich na terytorium Polski doręczona ambasadorowi RP w Moskwie – W. Grzybowskiemu.