„Opór” (reż. Edward Zwick) – recenzja i ocena filmu
Jak napisałam, pomysł świetny. Jego realizacja, niestety znacznie gorsza. Zdaję sobie sprawę z tego, że trudniej się filmy tworzy niż je ocenia. Ocena jest łatwiejsza, ale łatwa nie jest. Starając się zachować maksymalnie możliwy obiektywizm patrzę na film pod wieloma kątami – zdjęcia, montaż, gra aktorów, dialogi, muzyka etc. Obserwuję też siebie samą, wrażenia towarzyszące mi podczas oglądania danego dzieła. Wrażenia jakie pozostają po jego zakończeniu. Problem jest wtedy, gdy wrażenia nie robi na mnie ani gra aktorów, ani w ogóle film jako całość. Kiedy oglądaniu nie towarzyszą niemal żadne emocje. Tak właśnie było w przypadku Oporu.
Opór, to inspirowany prawdziwymi wydarzeniami film o żydowskiej partyzantce, którą zorganizowali na Kresach Wschodnich Bielscy. Tuwia, Zus i Asael są braćmi, którym przypisuje się uratowanie setek Żydów.
Historia żydowskiego oporu, czy w ogóle historia Żydów w czasie II wojny światowej, to tematy ciekawe, przerażające, fascynujące i budzącą olbrzymie emocje. Skąd więc moje posądzenie traktującego o nich filmu o nijakość?
Jeden z moich wykładowców często podkreśla wagę brania siebie w nawias. Ten nawias, to coś w rodzaju zawieszenia swoich poglądów i upodobań, odłożenie na bok własnych doświadczeń. Rezygnacja z tego „bagażu” często bardzo ułatwia zrozumienie ludzi całkowicie odmiennych. Dzięki temu nawiasowi mnie osobiście dużo łatwiej jest wczuć się w sytuację ludzi, których normalnie, nie byłabym w stanie zrozumieć. Czemu o tym piszę? Otóż moim zdaniem bardzo wielu amerykańskich twórców filmowych ma olbrzymi problem z braniem siebie w nawias. Postaci jakie tworzą, niezależnie od tego, czy mają być one Żydami, Polakami, czy Grekami, czy żyją teraz, sto lat temu, czy tysiąc, tak naprawdę są po prostu Amerykanami.
Wracając do pytania dlaczego Opór mnie nie poruszył – przede wszystkim dlatego, że to nie była historia Bielskich, to nie była historia Żydów. To była kolejna amerykańska strzelanka. Daniel Craig i Liev Schreiber kreują postaci dwóch zaciętych, konkurujących ze sobą amerykańskich super twardzieli. W tym przewidywalnym, schematycznym i uproszczonym filmie tak wiele było Ameryki i jej bohaterów, że zapomniano o pozostawieniu miejsca na samych Żydów i na prawdziwą historię wraz z jej mniej filmowymi aspektami. Proszę nie zrozumieć mnie źle. Nie ma nic do Ameryki, ani do Amerykanów, ale kiedy robimy film o Szoah, to amerykańskość trzeba odłożyć na bok. Cudownie, by też było, gdybyśmy robiąc film o fragmencie historii spróbowali ten fragment rzetelnie przedstawić. Bo super męscy bohaterowie, wybuchy i pompatyczne przemówienia, to jeszcze nie wszystko.