Ojciec Leopold Moczygemba w Teksasie
Ten tekst jest fragmentem książki Michaela Sowy „Tam, gdzie nie pada. Ballada o śląskim Teksasie”.
— Ite, missa est! — Ojciec Leopold Moczygemba wysapał słowa kończące mszę. Nikt mu nie odpowiedział.
Wzrok jego jeszcze raz przemierzył rząd zapuszczonych, wstawionych tu jakby przypadkiem, naprędce, lipowych ław. W teksaskiej kaplicy, nie licząc celebransa, przebywały raptem trzy osoby: para starych Hiszpanów, no dobrze — Meksykanów, oraz przygłuchy Szorsz, a właściwie Georg, też już niemłody, członek wspólnoty bawarskiej w New Braunfels, nieopodal San Antonio. Szorsza widywał prawie zawsze na swoich nabożeństwach, odprawianych niemal codziennie w przydzielonej mu świątyni. Kiedyś zakonnik nawet pomyślał, że tamten, ponieważ głuchy jak pień, chyba nawet nocuje w kaplicy, w obawie, że nazajutrz nie usłyszy dzwonienia rozlegającego się na południu miasta.
— Toż Bogu niech bydom dzięki — wymamrotał sam sobie odpowiedź w ojczystym języku.
Zabierając mszał, nie omieszkał zdmuchnąć dwóch świec stojących przy ołtarzu. Od ich żaru robiło się w kaplicy jeszcze goręcej niż na zewnątrz, ale cóż, sprawować mu przyszło posługę w tym, a nie innym zakątku tego bożego podwórka, to i nie ma co marudzić.
W zakrystii przetarł zapocone czoło, a potem zdjął ornat (przynajmniej ten był lekki i zwiewny, nie to co u konfratrów w Rzymie), pocałował stułę i zaczerpnął ze stojącego w rogu kubła drewnianą chochlą wody. Wypił dwoma potężnymi haustami i wytarł usta rękawem brunatnego habitu. Po czym opuścił bożnicę.
Z teksaskiego nieba lał się na okolicę przedpołudniowy żar. Leopold przebywał w tym kraju już od roku, ale do tej pory nie mógł się przyzwyczaić do suchego, prażącego klimatu. Od maja nie spadła ani jedna kropla deszczu, co w sumie nie było niczym niezwykłym w tej części amerykańskiego kontynentu. Ale dla odzianego w grube zakonne szaty przybysza zza oceanu, przyzwyczajonego do umiarkowanej prusko-bawarskiej pogody, taki stan rzeczy stanowił nie lada wyzwanie.
Cóż, taka wola Boża i Świętej Panienki. Franciszkanin skierował kroki w stronę należącej do zgromadzenia fary. Czekało go dziś dość pracy przy wertowaniu ksiąg majątkowych. Nie lubił zajmować się papierkową robotą, ciągnęło go, jak to śląskiego chłopa, raczej do konkretnej roboty w zarządzaniu ziemią i gospodarstwem. No i do modlitwy i służbie Bogu i ludziom, ma się rozumieć. Ale księgi dotyczące rozparcelowania gruntów, spadków i tym podobnych sporządzone zostały w języku niemieckim, jako że odnosiły się do osiadłych w okolicy przybyszów z Bawarii. Ojciec Leopold poradzi sobie i z tym.
Skręcając zza węgła, ujrzał w oddali klasztor, a przy nim wóz zaprzężony w dwa muły. Ojciec Leopold najchętniej by zaklął, ale… się pohamował. Całkiem zapomniał, że na dziś jest umówiony z señorem Martinem, głównym administratorem rubieży tutejszego hrabstwa. Chodziło o jakiś przydział dla duchownych, rozparcelowanie pastwisk w zamian za opiekę duszpasterską okolicznych gospodarstw. No i oczywiście do przeprowadzenia rozmowy nie wybrano nikogo innego jak tylko przybysza z dalekich stron. Moczygemba, śląski chłop w habicie, powinien znać się na rzeczy. Chociaż opanował już jako tako angielski, nie czuł się dobrze, rozmawiając po hiszpańsku, a tylko w tym to języku poczciwy Martin zdawał się komunikować z otoczeniem. Dlatego ojciec Leopold wcześniej poprosił przeora o tłumacza.
Tłumacza jednak nie było. Był za to chłopak, śniadoskóry jak prawie wszyscy małorośli mieszkańcy okolicy, około trzynastoletni, któremu to najwidoczniej powierzono funkcję powoźnego. Ujrzawszy ojca Leopolda podchodzącego pod furtę, skłonił się nisko, trzymając w prawej ręce nieco za duże sombrero. Natomiast palce lewej dłoni zajęte były badaniem zawartości obu dziurek pokaźnego nosa.
— ¡Alabado sea Jesucristo! — usłyszał zakonnik.
— ¡Para toda la eternidad. Amén! — Tego się już śląski zakonnik zdążył po hiszpańsku nauczyć. Dalszego potoku słów młodego Meksykanina jednak nie do końca rozumiał, poza paroma słowami takimi jak „señor”, „Martin” i „choroba”.
Aha, tłumacz zaniemógł i posłali tego tutaj brzdąca, pomyślał, otwierając bramę klasztoru. Dłonią dał chłopakowi znak, że ma wejść, ale ten coś tam znowu zaczął po swojemu wykrzykiwać, pokazując na zaprzęg. Domyślając się, o co chodzi, gestem dał mu do zrozumienia, żeby zaczekał, a sam zniknął w cieniu klasztornych murów. Do położonej na skraju miasta, odległej pół godziny drogi od klasztoru hacjendy señora prowadziła wyboista droga. Ubita tysiącami kopyt mułów, koni i wołów, rozjeżdżona niezliczonymi wozami osadników ze wschodu bądź co bądź młodej jeszcze północnoamerykańskiej republiki. Witała już nieraz przybyszy ze Starego Świata.
Przybyszy takich jak ojciec Leopold. Zakonnik jechał tą drogą po raz pierwszy ponad rok temu do San Antonio, powołany jako duszpasterz osiadłych w okolicy Bawarczyków. Tak, to już rok minął, pomyślał Moczygemba, omiatając wzrokiem wysuszoną prerię. Jeden rok minął niczym trzy dni. Czas pracy, czas modlitwy, czas służby. Bogu i ludziom. Jakżeby inaczej.
A inaczej tu było. Inaczej niż na biednym Śląsku, gdzie się urodził; inaczej niż w dostatniej Bawarii, gdzie spędził swój nowicjat; inaczej niż w głośnym Rzymie, gdzie rozpoczynał swój zakonny żywot. Tutaj czas płynął swoim własnym biegiem, wolno, statecznie. Tutaj wszędzie było daleko — podróż do najbliższej osady trwała nieskończenie długo; co najmniej z dzień drogi upływał, zanim dało się zauważyć pierwszy dym zwiastujący osiadły żywot. Załatwienie czegoś, na przykład notarialne potwierdzenie nabycia ziemi, przeciągało się do kilku tygodni, a nawet miesięcy. Z tym że nikomu to jakoś specjalnie nie przeszkadzało, bo nikomu się nie spieszyło. Co będzie, to będzie, a będzie wtedy, kiedy przyjdzie czas.
Zatopiony w myślach dotyczących lokalnej rzeczywistości Moczygemba nie zauważył, jak dotarli w końcu pod mury posiadłości urzędnika ziemskiego, mniej więcej w połowie drogi do San Antonio.
Chłopiec na koźle zawołał coś po swojemu, pokazując ręką na jasny budynek ukryty w cieniu okazałych pinii, po czym ściągnął cugle i wóz zatrzymał się przy bramie. Ojciec Leopold rozejrzał się wokół, przystawiwszy dłoń pod czoło. Żywego ducha nie uświadczysz, pomyślał. Żadnego kwilenia ptaków, bzyku much, nawet muły w zaprzęgu opuściły łby i — korzystając z chwili — popadły w drzemkę.
Moczygemba westchnął ciężko i z mozołem stoczył się z wozu. Stawiając nogi na żwirze rozsypanym przed wejściem, odwrócił się do chłopca i dał mu gestem do zrozumienia, że ma zaczekać. Na co tamten odpowiedział rozbrajająco szczerym uśmiechem ukazującym pięć, może sześć całkiem zdrowych pojedynczych zębów Ojciec Leopold podszedł do masywnych dębowych drzwi i już chciał zakołatać, kiedy nagle jakaś niewidzialna ręka pociągnęła je do wewnątrz, odkrywając przed przybyszem mroczną czeluść posiadłości.
— ¡Saludos, amigo mio! — przywitał go gromkim głosem ciemny westybul. A po chwili pustka zmaterializowała się i przed zakonnikiem ukazała się dobrze odżywiona sylwetka señora.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Michaela Sowy „Tam, gdzie nie pada. Ballada o śląskim Teksasie” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Michaela Sowy „Tam, gdzie nie pada. Ballada o śląskim Teksasie”.
Moczygemba nie wiedział, co odpowiedzieć. Z hiszpańskim nie był jeszcze zbyt obeznany, jednak z całą dozą prawdopodobieństwa wypowiedziane przez zarządcę słowa należały do gatunku zwrotów powitalnych. Ależ tak, nieraz słyszał już coś podobnego w klasztorze, kiedy konfratrzy i bracia próbowali porozumiewać się z tutejszą ludnością. Z zakonnikami, z których większość na co dzień posługiwała się tylko hiszpańską mową, nie było trudno dogadać się po łacinie. Zresztą i tak sądzili, że ich język ojczysty jest tylko ulepszoną wersją coraz bardziej martwego języka Kościoła i prawa, co też nie całkiem rozmijało się z prawdą.
Moczygemba spojrzał w ciemne jak smoła oczy Martina i wyrzekł:
— In nomine Patris et Filii et Spiritus...
— Amen! Amen! ¡Mi amigo, mi padre, persona santa, bienvenido a mi casa!. Tak więc ojciec Leopold nie skończył, a urzędnik już zaczął. I nie mógł przestać. Z ust jego płynęła niekończąca się lawina słów, zdań, akapitów, którą tenże sam uwydatniał za pomocą gestów szczerym (no chyba raczej szczerym) uśmiechem i kiwaniem głowy. Raz po raz ręka jego ściskała dłoń zakonnika, raz po raz lądowała też na ramieniu Moczygemby.
Na razie to wiemy, że potrafi przemawiać, pomyślał zakonnik. Na razie to wiemy też, że nie wiemy, co takiego chce powiedzieć, dodał po chwili i z przyklejonym do ust uśmiechem przytakiwał Teksańczykowi. Nadaje jak ciotka Emma z Imielnicy, której usta tylko śmierć zwarła. Ale i tak zdążyła jeszcze księdza przynoszącego jej ostatnie namaszczenie najpierw napomnieć, coby zzuł buty, bo nieważne, czy są to jej ostatnie godziny, czy nie, podłoga u niej zawsze ma być czysta. A potem nakazała mu, żeby — jak już zejdzie z tego świata — nie pochowali jej pod topolą z prawej strony cmentarza, bo ptactwa wszelkiego rodzaju zawdy tam wiele i mogłoby to zakłócać jej wieczny spoczynek. Na pewno w niebie już wszyscy święci od tego jej jazgotu pogłupieli, a imielnicke ptaszyska wyemigrowały dawno aż hen, do Gąsiorowic. Bo też chciały mieć spokój.
Gospodarz rozsunął kolejne wysokie dębowe drzwi i oczom zakonnika ukazała się ni to kancelaria, ni to biblioteka, ni to sala obrad county council. Ściany szerokiego na siedemdziesiąt stóp pomieszczenia składały się niemal zupełnie — jeśli nie liczyć trzech wnęk okiennych — z niezliczonych półek wypełnionych księgami, aktami, jakimiś dokumentami. Gdzieniegdzie dała się też zauważyć figurka jakiegoś świętego, która bacznie sprawowała pieczę nad powierzonymi jej obiektami w regale. W środku pokoju natomiast znajdował się przeogromny stół, na którym można było chyba całe świniobicie ogarnąć. Co tam świniobicie, wołobicie też dałoby radę! Stół również wydawał się zawalony wszelkiego rodzaju papierzyskami, które jednak zgarnięto w pośpiechu na rant dębowego mebla, robiąc miejsce wolne pośrodku.
Wszystko tu jest dębowe, pomyślał ojciec Moczygemba, choć wokół ani jednego dęba nie uświadczysz. No właśnie, dlatego już nie uświadczysz, he he.
Señor Martin musiał zauważyć parsknięcie zakonnika, bo nagle przerwał swój monolog, odwrócił się do gościa i — podnosząc palec wskazujący do góry — oznajmił:
— Antes de llegar al punto, deberiamos sacar de la fuente de la viva. — Po czym krzyknął w stronę wejścia: — ¡Anastasia, una Coahuila, rápido!
Następnie sięgnął po leżący na podłodze (gdzie indziej nie było już miejsca) pokaźny zwój. Położył go na stole i rozwinął, obciążając krnąbrne rogi czterema księgami. W międzyczasie do kancelarii weszła młoda dziewczyna; śniada, niewysoka, jej kruczoczarne długie włosy ślicznie kontrastowały ze śnieżnobiałą, pokrytą kolorowym haftem i opadającą aż po kolana bluzą. Anastasia, jak domyślił się Moczygemba, trzymała w rękach tacę z granatową karafą i dwoma nieskazitelnie czystymi szklanymi pucharami. Skinąwszy lekko głową w stronę gościa, przystanęła niepewna, gdzie w panującym bałaganie postawić przyniesione rzeczy.
Señor Martin szepnął jej coś do ucha (nazbyt czule, jak zauważył zakonnik), ta znów uśmiechnęła się i postawiwszy naczynia bezpośrednio na mapie, którą okazała się rozwinięta rola, dygnęła. Przez chwilę zawiesiła oko na Martinie, po czym zniknęła z pola widzenia, zasunąwszy wcześniej za sobą drzwi.
Moczygemba odchrząknął.
Odchrząknął również señor Martin, a następnie otworzył karafkę i napełnił kielichy ciemnobordowym trunkiem.
— ¡Amigo, padre! ¡Por la salud, por la amistad y por la gracia de Dios!
Ojciec Leopold odwzajemnił toast. Obaj podnieśli naczynia, przez moment wdychając rześki zapach meksykańskiego bukietu. Moczygemba pociągnął łyk, potem drugi i oblizał wargi. Urzędnik również zdawał się zagubić na chwilę poczucie rzeczywistości — degustując napój, przymknął oczy i mruczał coś po swojemu. W końcu jednak odsunął kielich od ust i umieścił go gdzieś na północ od San Antonio. Na mapie, ma się rozumieć.
Señor Martin zaczął wyjaśniać, o co chodzi. Mówił nieco wolniej, jego gesty stały się bardziej rozważne. Pokazywał co raz to na mapę pokrytą siecią granic poszczególnych county, zakreślał na niej kręgi swoimi mięsistymi palcami.
Moczygemba rozumiał piąte przez dziesiąte. Chodziło o jakieś tereny, o osadników, o zakonników, o Indian i o pogodę. Co chwila padały słowa „ziemia”, „przydział”, „wspólnota”, „rodzina”. Zakonnik przytakiwał, a kiedy sam nie był pewny znaczenia jakiejś sentencji, stukał palcem w puchar, próbując w ten sposób zwrócić uwagę señora. Na to ten dolewał wina i rozmowa toczyła się dalej. Koniec końców zakonnik wydedukował ze strzępów zrozumianych słów, że Martin chce mu przyznać pokaźne ilości okolicznego gruntu.
Na potwierdzenie tego urzędnik podsunął mu jakiś papier, spisany po hiszpańsku, ma się rozumieć.
— Gracias, niech Bóg będzie z tobą! — podziękował franciszkanin, chowając papier we wcięciu habitu. Coś tam po ichniemu już rozumie, da sobie jakoś radę z tekstem. Dopili resztki cudownego trunku, a señor zaproponował pozostanie na almuerzo, ojciec Leopold jednak odmówił. Przypomniał sobie o Anastasii, zmarszczył czoło i podał Martinowi rękę na pożegnanie.
Chłopiec uciął sobie drzemkę przy mułach, zwierzęta też chyba odpoczęły w cieniu wysokiego orzesznika. Na odgłos kroków nadchodzącego zakonnika podniosły się wszystkie trzy głowy. Wyrostek ziewnął przeciągle i zasiadł na koźle. Moczygemba wgramolił się z trudem na miejsce obok niego, tamten strzelił cuglami i pojazd począł się toczyć w kierunku New Braunfels.
Nadanie przywilejów ziemskich nie było wtenczas niczym niezwykłym. Nieużytków był ogrom, osadnicy przybywali nieustannie — przede wszystkim z Europy, z krajów niemieckich. Duża część przybyszów, zwabiona łagodnymi warunkami terenowymi, pochodziła z północy Teksasu, który to dopiero od ośmiu lat stanowił część Zjednoczonych Stanów Amerykańskich, a wielu napływało też z pozostałych rubieży federacji. Ziemia leżała odłogiem i tutejsza władza chętnie oddawała parcele nieraz większe niż niejeden kraj na Starym Kontynencie. W całej dzisiejszej jednak sprawie dziwne było to, że nadanie przebiegło tak szybko, bez pytania i konsultacji jakiejkolwiek trzeciej strony.
Moczygembę zaczęła boleć głowa. Może niemoc ta spowodowana została sporą bądź co bądź ilością wypitego w południe alkoholu, może winna była jazda po wyboistej drodze. Zakonnik przymknął oczy, ale w głowie wciąż huczały mu gromkie słowa señora Martina. Szczególnie jedno zdanie powracało co chwila, prowokując jego analityczny umysł na stosowne wyłożenie, niczym Jezusowe przypowieści:
— Esta tierra está destinada para ti y tus frailes. Ziemia ta dla ciebie jest i twoich… braci?