Odpowiedzialność. Kilka słów o fantomie
W burzliwej dyskusji o filmie „Pokłosie” obudziły się demony towarzyszące od dawna debacie publicznej w Polsce. „Natchniony chór” był strofowany przez „chór oburzonych” i na odwrót, co szybko przemieniło się w zwykły kakofoniczny wrzask. Wśród ostrych a emocjonalnych wypowiedzi z jednej i z drugiej strony ledwo słyszalny był głos tych nielicznych, którzy podnosili – moim zdaniem – problem naprawdę istotny. Czy tak kontrowersyjny, newralgiczny temat zasługiwał na równie łopatologiczny, by nie rzec: prostacki, wykład (vide tekst red. Przeperskiego)? Chciałbym zapytać o coś jeszcze: czy w działalności publicznej istnieje jeszcze kategoria odpowiedzialności ? Czy można ją kształtować dowolnie, zależnie od koniunktury, potrzeb i interesu ideologicznej strony sporu, którą się popiera?
Podobny przykład mieliśmy przy słynnej „aferze trotylowej”. Dziennikarz, wiedziony – jak się zdaje potwierdzać jego dalsza działalność – raczej objawami tzw. „religii smoleńskiej” niż etosem swego zawodu, opublikował niesprawdzone informacje. Sprowokował tym lidera największej formacji opozycyjnej do bezprecedensowych oskarżeń względem rządu. Kiedy właściciel gazety spróbował wyegzekwować zasadę odpowiedzialności, doszło do „buntu na statku” (zresztą, co nieco spóźnionego), a dziennikarz awansuje do kategorii „męczennika”. Polski dżihad zatoczył już jednak w międzyczasie kręgi tak szerokie, że gdy późnej służby specjalne schwytały „Breivika z Krakowa” (skądinąd dziecię tej „pełzającej wojny domowej”), który odnalazł ów mityczny trotyl, opozycja zapytała najpierw, czy nie jest to rządowa prowokacja.
Ktoś z zewnątrz mógłby bez problemu skompletować polski słownik wyrażeń o „podwyższonej sile rażenia”. Zamach, Smoleńsk, antysemityzm, faszyzm, Jedwabne, Targowica, PZPN, PZPR... Katalog naprawdę imponujący, w którym każdy coś dla siebie znajdzie, od bobasa do kibola, od „mohera” do profesora belwederskiego. Pytanie: czy powinniśmy z tego zasobu korzystać? Czy godzi się nam, nawet w słusznej niby sprawie, iść drogą wyznaczaną przez upadłe standardy? Stosować tanie chwyty, by wypłynąć? Czy powinniśmy się zachowywać jak dzieci, które pod nieobecność rodziców zdejmują ze ściany śrutówkę i rozwalą czasem przypadkiem komuś głowę? Ufni w to, że w najgorszym wypadku grozi nam odpowiedzieć za „nieostrożne obchodzenie się z bronią”?
Kluczem do uzdrowienia naszej rzeczywistości może być właśnie odpowiedzialność. W każdym aspekcie życia, w najmniejszej choćby kwestii. Czasem warto iść pod prąd. Tutaj nikt chyba nie jest bez winy, aby pierwszy mógł chwytać za kamień. Sam z całą pewnością nie czuję się kimś takim. Nie znaczy to jednak, że nie powinniśmy podnosić problemu. Daj Bóg – bez jednoczesnego podnoszenia (bratobójczych) kamieni.
Dlatego chcę tu zaznaczyć, że niesmak budzi we mnie wabienie czytelników stosowaniem dwuznacznych tytułów, z wciśniętą na siłę zdradą, antysemityzmem czy też innym „słowem-wytrychem” z wyżej wspomnianego repertuaru. My, historycy, musimy od siebie wymagać, nawet jeśli inni od nas nie wymagają. Wierzę, że w dłuższej perspektywie przyniesie to lepsze owoce niż ślepe podążanie za powszechnie widoczną tendencją. Ostatecznie kogo jak kogo, ale historyków chyba nie trzeba przekonywać do uroków „długiego trwania”.
Felietony publikowane w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.
Redakcja: Michał Przeperski