Odkrywcze aranżacje czy progresywny kicz?

opublikowano: 2006-06-23, 21:00
wolna licencja
Swą debiutancką płytą zaskoczyli polskie środowisko rocka. Dali się poznać jako ludzie ze świeżymi pomysłami, w twórczy sposób rozwijający utarte muzyczne schematy. Łódzka Coma, bo o niej właśnie mowa, 29 maja wydała swoją najnowszą, drugą już płytę zatytułowaną „Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków”.
reklama

Mimo że o albumie tym krążą różne i często sprzeczne opinie, warto zapoznać się przynajmniej powierzchownie z tym wydawnictwem. Chociażby po to, aby wiedzieć, czym polska scena art rockowa stoi. Ja sam zarówno o Comie, jak i samą Comę usłyszałem ponad półtora roku temu, kiedy to moja znajoma pożyczyła mi płytkę „Pierwsze wyjście z mroku”. Wtedy byłem nawet mile zaskoczony, że debiutujący zespół potrafi nie tylko nagrać dobry materiał, ale także zdobywa popularność w tak zwanych kręgach. Po grupie, którą nazwano „największą nadzieją polskiego rocka", wielu spodziewało się sukcesu na miarę wielkich kapel zachodniego rocka progresywnego i w sumie po części było to uzasadnione, bo Coma zyskiwała coraz to nowe i większe rzesze fanów. Teraz, kiedy światło dzienne ujrzał nowy album grupy, możemy ocenić czy była to chwilowa moda, czy też zwrot polskiej muzyki rozrywkowej w kierunku art rocka. Przypatrzmy się, czy raczej przysłuchajmy, dziełu, jakie zaserwowali nam panowie z Łodzi.

Okładka wydawnictwa wyraźnie nawiązuje do jego tytułu; na tle, złożonym z płomieni i bliżej nieokreślonych kształtów, umieszczony został wizerunek diabelskiej postaci z cygarem w zębach. Szkoda, że okładka ta jest mniej wyrazista niż wielkie oko zdobiące krążek „Pierwsze wyjście z mroku”. Nas jednak bardziej od oprawy graficznej powinna zainteresować muzyka. Płytę, będącą koncept albumem, otwiera pozycja „Intro”, zawierająca w sobie garść zidentyfikowanych lub niezidentyfikowanych dźwięków. Słyszymy odgłosy burzy, kroki, trzask drzwi czy syrenę – jest to przygotowanie do wejścia w świat dźwięków Comy. Następna piosenka to ta, od której tytuł wzięła cała płyta: „Zaprzepaszczone siły armii świętych znaków”.

reklama

Utwór tytułowy

Stanowi ona kwintesencję stylu zawartego w albumie – zaczynając się spokojnie, z akompaniującym w tle pianinem i gitarą akustyczną, rozbudowywany jest aż po potężne brzmienia przesterowanych gitar, wymyślne solówki i progresywne przejścia. Razić może jedynie zbyt egzaltowany charakter tekstów wokalisty i lidera Piotra Roguckiego, a także to, że raczy nas on tak wyszukanymi przenośniami, jak np. herbata wydała krzyk. Choć można to uważać za przejaw wielkiego natchnienia poetyckiego o wielorakiej interpretacji, daje raczej śmieszny efekt w zestawieniu z muzyką, jaką serwuje nam reszta członków zespołu. Kolejne piosenki ukazują nam Comę w odmiennych kreacjach muzycznych, nigdy jednak nie odchodzą od swojego charakterystycznego brzmienia. „Święta” to kawałek mocniejszej muzyki z wyrazistymi partiami gitar elektrycznych; wokalista śpiewa tam o zachwycie złem i czerpaniu z niego siły. Ciekawe są także pozycje: „W ogrodzie”, gdzie rolę przewodnią pełni gitara basowa, „Nie ma Joozka” (zespół ociera się tu o pełne agresji, heavymetalowe brzmienia) czy pełna motywów rodem z rocka psychodelicznego „Schizofrenia”, która w założeniach miała zamykać koncept album, de facto kończący się radiową wersją „Dalekiej drogi do domu”...

...mógłbym tak opisywać całą płytę, jednak nie o to chodzi, bo aby ustosunkować się właściwie do muzyki Comy, należy samemu posłuchać tego albumu. Ze względu na dużą złożoność i wielowarstwowość dźwiękową, wciągać zaczyna dopiero po paru przesłuchaniach. Płyta, tak jak i jej poprzedniczka, podzieliła środowisko rockowe na tych, którzy za Comę mogliby zginąć i na tych, którzy za słuchanie jej gotowi byliby zabić. A co do mnie, to jestem gdzieś pośrodku tych przekonań: Coma zaskakuje rozbudowanym brzmieniami, czasem jednak w swych dążeniach do monumentalności pojawia się nieco niepotrzebnej przesady, która psuje ostateczny efekt pracy i talentu muzyków zespołu. Charyzmatyczny wokalista, świetni technicznie instrumentaliści, pomysłowe aranżacje i czerpanie z różnych nurtów ostrzejszego rocka to atuty kapeli, którym przeciwstawiają się tendencja do kiczowatości w sferze tekstowej (odbiło się to nawet w wydłużonym do granic możliwości tytule płyty), a czasem uciekanie się do progresji w nie do końca wytłumaczalnych momentach (wspomnieć tu można choćby końcówkę utworu „Listopad”). Bez szczypty tandety nie da się jednak zbudować gwiazdy, a skoro Coma jest konsekwentna w budowaniu swojego wizerunku i swojego stylu muzycznego, to nic nie stoi na drodze, aby dalej produkowali swoją muzykę. I zdobywali coraz większą popularność.

![](https://histmag.org/grafika/archiwalia/mag53/images/coma.jpg 75%)
reklama
Komentarze
o autorze
Bartłomiej Tarkowski
Student II roku zarządzania na Uniwersytecie Warszawskim, zapalony gitarzysta i wokalista. Wieloletni członek redakcji magazynu historyczno-społeczno-kulturalnego „Histmag.org”.„

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone