Odcięci
Do dziś moim ulubionym elementem wyprawy poza miasto jest nocne niebo. Podczas gdy z okna mojego bloku widać co najwyżej pojedyncze gwiazdki (wiadomo, zanieczyszczenie świetlne i powietrzne), na wsi cały nieboskłon usiany jest drobnymi punkcikami. To jest dla mnie smutna egzotyka XXI wieku. Są jednak na tym świecie ludzie, dla których czyste niebo to codzienność, a żarówka to fenomen absolutnie niezrozumiały.
Wspomniany na wstępie Północny Sentinel to wysepka w archipelagu Andamanów, formalnie należąca do Indii. Formalnie, gdyż władza państwowa tam nie sięga – wyspa zamieszkiwana jest przez plemię Sentinelczyków, którzy wszelkimi możliwymi środkami, czyli dzidami i strzałami, opędzają się od gości i w zasadzie w niezmiennych warunkach żyją sobie tak od tysięcy lat.
Ich historia mnie zafascynowała. Oto relatywnie niedaleko od ponad 100-tysięcznego miasta Port Blair znajduje się żywy skansen, kilkudziesięciu, może kilkuset ludzi, których nowoczesna cywilizacja nie zdołała jeszcze pochłonąć. To, co ich uratowało przed tym, zdawać by się mogło nieuchronnym, procesem, to nie broń z naostrzonych patyków, a szczęście. Ich wyspa to nieco piachu, ziemi i drzew i nic nie wskazuje na to, aby znajdowały się tam jakieś cenne surowce. Gdyby było inaczej, armia indyjska już dawno przeprowadziłaby desant pod kryptonimem „Operacja Dzikus”.
Z tymi drzewami to może jednak przesadziłem. Po drugiej stronie półkuli trwa bowiem wycinka Puszczy Amazońskiej, a co za tym idzie, kurczy się też „dom” indiańskich plemion, o charakterze równie pierwotnym, jak Sentinelczycy. Nie grozi im zagłada z dnia na dzień – Amazonia to jednak kraina dużo większa niż lasek w pobliżu mojego osiedla ze zbłąkanym, pojedynczym jeleniem, natomiast pojawia się pytanie, jaki los będzie czekał z czasem tych ludzi. Oraz co powinni robić z nimi „cywilizowani”.
W epoce wielkich odkryć geograficznych inaczej funkcjonowała kwestia dylematów moralnych dotyczących tego, czy można wkroczyć na terytorium Indian – najczęściej po prostu to robiono i zaprowadzano własne porządki. Z perspektywy człowieka XXI wieku mógłbym potępić to wszystko w czambuł, ale ówczesna mentalność była po prostu nieco inna. Pobudki były różne – niektórzy naprawdę uważali, że zdobycze cywilizacji europejskiej warto zanieść za ocean, albo że chrystianizacja jest obowiązkiem Europejczyka. Jednak i te wartości bywały wpychane miejscowym na siłę, nie mówiąc już o podbojach z typowo mało szlachetnych pobudek – żądzy władzy czy bogactwa. Kończyło się to krwawymi wojnami i śmiercią ogromu ludzi.
Na przestrzeni wieków stosunek do plemion pierwotnych (to termin oczywiście późniejszy niż kolonizacja) się zmienił. Nie licząc czynników ekonomicznych jak np. w Amazonii, na niektóre szczepy zaczęto chuchać i dmuchać, tworzyć im rezerwaty i „strefy bezpieczeństwa” (ta wokół Sentinelu jest i dla tubylców i dla gości...). Powstaje pytanie, na ile taki status quo będzie możliwy do utrzymania i czy może nie należałoby bezboleśnie ucywilizować ostatnich dzikich?
Z mojego punktu widzenia, czyli osoby wychowanej w cywilizacji europejskiej, wśród coraz to nowszych zdobyczy technologicznych, nie mogłoby mi się żyć lepiej. *Mieszkam w bezpiecznym miejscu, nie boję się, że nagle w nocy przyjdzie wataha wilków i mnie zje. Jeśli zostanę poważnie ranny, to mam szansę na szybkie leczenie i dojście do pełni zdrowia, a nie na powolną śmierć w męczarniach. Mogę na własną rękę sięgnąć po jaką chcę wiedzę. Jeśli mam ochotę od jutra zacząć uczyć się chińskiego, to pójdę po podręcznik do księgarni na rogu, albo w 10 sekund ściągnę sobie aplikację na telefon. Mogę w końcu zostawić po sobie trwały, fizyczny ślad (np. pamiętnik) i zobaczyć, jak żyli moi pradziadkowie patrząc na zdjęcia czy filmy.
Żyjemy coraz lepiej i bezpieczniej, bo taki jest sens istnienia cywilizacji – rozwijać się i wciąż ułatwiać życie. Jej wad jest wiele i każdy z nas potrafi pewnie parę wymienić (przykładem mogą być sławetne choroby cywilizacyjne albo wyścig szczurów), ale żadna z nich nie przysłania dla mnie zalet takiego stanu rzeczy. Kiedy pojawia się pytanie, w jakich czasach chciałbym żyć, gdybym mógł wybrać, odpowiadam bez wahania – w obecnych, choć przecież historię uwielbiam.
Czy więc nie powinniśmy zanieść tego wszystkiego do ludów, które zatrzymały się w punkcie dziejowym sprzed tysięcy lat? Ci ludzie wciąż żyją krócej, nie mogą pielęgnować swojej pamięci historycznej poza ustnym przekazem, a ich życie to codzienna walka o przetrwanie. Nie musimy jak niegdyś wpychać im naszych zwyczajów siłą, lecz w sposób pokojowy przeprowadzić ich delikatnie do „naszego świata”.
Pojawia się dylemat, czy nasz interwencjonizm byłby w ogóle uzasadniony. Czy nowoczesna cywilizacja jest obiektywnie lepszym tworem, niż kultury pierwotne, czy może to jedynie kwestia naszego spojrzenia i niemożności „wejścia w skórę” innych? Tu wyłania się pewne ważne pojęcie z zakresu antropologii: relatywizm kulturowy, który zakłada m.in., że by zbadać porządnie i wiarygodnie obcą nam kulturę, musimy wyjść poza ramy własnej obyczajowości, nie ma bowiem czegoś takiego jak kultura „zła” czy „gorsza”, lecz jedynie „inna”.
To, czy relatywizm kulturowy jest słuszny w różnych swoich aspektach – naukowo-badawczym czy filozoficzno-moralnym – jest zapewne tematem na długą rozprawę, natomiast w przypadku, kiedy rozważamy spotkanie rozwiniętej cywilizacji z ludami pierwotnymi, ma on dla mnie sens. Być może to karkołomna teza, ale sądzę, że życie Indian amazońskich czy Sentinelczyków może się niektórym „ucywilizowanym” pod wieloma względami wydać nawet atrakcyjne – choć bardziej niebezpieczne, to dużo mniej skomplikowane. Choć krótsze, to bliżej natury. Wątpię, by ktokolwiek się z nimi chciał na stałe zamienić, ale jak widać, potencjalne plusy też istnieją.
Hipotetyczna scenka opisywana na wstępie ma swoje korzenie w rzeczywistości. Jeśli przyjrzeć się dokładniej Północnemu Sentinelowi (polecam Google Maps), przy niewielkim cypelku na północy wyspy można dostrzec przerdzewiały statek. Kiedyś pewna załoga naprawdę mocno zboczyła z kursu i ich jednostka osiadła na mieliźnie. Musiano ich wtedy ewakuować helikopterem, bo inaczej marnie potoczyłyby się ich losy. Tubylcy oczywiście nie bronią swojej kultury, lecz terytorium, nieświadomie opierając się wpływom zewnętrznego świata, tak dla nich odległego, jak dla nas planeta Mars.
I niech tak zostanie. Jestem przeciwnikiem ingerencji w małe światki ludów pierwotnych. „Globalnej wiosce” nie ubędzie, jeśli pozostawi w spokoju te ostatnie skrawki planety, na których ludzie żyją tak samo, jak dziesiątki pokoleń przed nimi. Dopóki nie grozi tym ludziom realne unicestwienie z jakiegoś powodu, np. kataklizmu, nie widzę w ogóle większego sensu kręcenia się wokół nich.
Nie będę jednak rugać pojedynczych kontaktów, czasem nawet przypadkowych, podobnie jak naukowych badań. Dziedzictwo „prymitywów” może nas wbrew pozorom wiele nauczyć, ale należy uważać, by badacze zbytnio nie namieszali. Kultura pierwotna jest tym cenniejsza, im bardziej surowa i dzika. Mieszkańcy dziczy handlujący totemami za żeliwne garnki i krzesła wędkarskie to nadal ciekawy folklor, ale na zupełnie innym poziomie.
Jeśli mieszkańcy takiego Północnego Sentinelu zechcą się zbliżyć do tego tzw. wielkiego świata, sami to uczynią. Wtedy któryś z nich wydrąży w drzewie łódź z prawdziwego zdarzenia i przy odrobinie szczęścia pożegluje do najbliższej wyspy, czyli na wschód. Tam z własnej woli pozna nowoczesną cywilizację, którą tak kocham ja. Nim to jednak nastąpi, ludzie ci pozostaną dzicy, surowi i na swoją modłę piękni. I nie trzeba im w tym przeszkadzać.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.