Ocalałem z zagłady Huty Pieniackiej
Czuliśmy, że idzie COŚ NIEDOBREGO
Kiedy pan zaczął się bać?
Pamiętam alarm. Mama łapie mnie za rękę i biegniemy. Do kościoła albo szkoły, bo ludzie mieli przykazane, by w razie niebezpieczeństwa tam właśnie się gromadzić. A potem czekanie, strach o to, co będzie dalej. Wreszcie wiadomość: już wszystko dobrze, możecie wracać do domów. Ze trzy razy tak biegaliśmy. To się zaczęło w 1943 roku. Słyszeliśmy o banderowcach, którzy napadali na wioski. Najpierw na Wołyniu, a potem z każdym dniem coraz bliżej Huty Pieniackiej, coraz bliżej nas...
Koniec dzieciństwa?
Nie zastanawiałem się nad tym. Zresztą, co ja tam mogłem wtedy wiedzieć… Miałem tylko siedem lat, byłem najmłodszy z całego rodzeństwa. Rodzice jak tylko mogli, starali się mnie chronić przed złem. Pierwsze lata życia kojarzą mi się raczej z beztroską…
To niech mi pan trochę o tym opowie. Najdawniejsze wspomnienie?
Jest jesień, pomagam przy zbiorze ziemniaków. Staję zbyt blisko wozu, a on przejeżdża mi po stopie. Na szczęście grunt jest rozmoknięty, stopa zapada się pod moim ciężarem i kończy się na strachu. Innym razem bawimy się w stodole. Koledzy łapią mnie za rękę, ciągną po klepisku i coś przeskakuje mi w barku. Sąsiadka, pani Kierepkowa, nastawia go, ale muszę nosić rękę na temblaku. Mama chce mi trochę osłodzić ciężki los, więc co rusz wciska mi cukierki, jakieś słodycze. Pewnego dnia wyjmuję rękę z temblaka i widzę, że już całkiem wydobrzała. Ale zaraz wkładam ją tam z powrotem i nic nikomu nie mówię. Boję się stracić cukierki [śmiech].
Ile was było w domu?
Ośmioro: oprócz mnie mama, tata, bracia Władysław, Józef i Kazik, no i siostry Aniela i Stefcia. Powodziło nam się nieźle. W czasie I wojny światowej tato służył w austriackiej armii. Potem wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Tam się trochę dorobił, wrócił i otworzył warsztat kowalski. Miał też osiem mórg pola, ale ludzie znali go przede wszystkim jako dobrego rzemieślnika.
Był jedynym kowalem we wsi?
Nie, w pewnym momencie mieliśmy ich w Hucie Pieniackiej pięciu! Ogromna konkurencja. Tato jednak zawarł niepisaną umowę z prof. Edwardem Dubanowiczem, dziekanem Wydziału Prawa na Uniwersytecie Lwowskim. Profesor był zamożnym człowiekiem. Ożenił się z hrabianką Magdaleną z Cieńskich, mieli dwór w oddalonej o trzy kilometry Hucie Szklanej, 1400 hektarów lasu, do tego młyn, tartak, zabudowania folwarczne, dwa stawy rybne. Tato regularnie świadczył dla niego usługi i to dawało nam pokaźny zastrzyk gotówki. Stać nas było na drewniany dom z podmurówką, w obejściu mieliśmy jeszcze oborę, stodołę, kuźnię.
A sama Huta Pieniacka? Jak wyglądała?
To była duża miejscowość, położona w powiecie brodzkim, na granicy Wołynia i Podola. Według spisu z 1939 roku miała siedmiuset sześćdziesięciu stałych mieszkańców, sto siedemdziesiąt trzy gospodarstwa, do tego szkołę i kościół – murowany, kryty blachą, duży. Przez wieś biegły drogi utwardzone, które jednak nie zostały wyłożone brukiem. Dlatego jesienią, kiedy przychodziły deszcze, błota było u nas sporo. Za to wraz z przyjściem wiosny Huta momentalnie zamieniała się w jeden wielki sad. Dosłownie tonęła w kwiatach, a powietrze stawało się gęste od zapachów. Rodzice mieli piętnaście drzew czereśniowych. Rosły u nas też jabłonie, grusze, śliwy…
Wśród mieszkańców przeważali Polacy?
Zdecydowanie. Do tego jeden Czech, kilku Żydów, były dwie rodziny polsko-ukraińskie, ale one wyjechały w 1939 roku, kiedy weszli Rosjanie. Prócz nich – sami Polacy. Choć trzeba pamiętać, że zarówno w Hucie Pieniackiej, jak i sąsiednich miejscowościach mieszkało też trochę spolonizowanych potomków osadników z Niemiec, którzy ściągali w tamte strony, by wytwarzać szkło.
Jak wam się układały stosunki z Ukraińcami?
Początkowo nie najgorzej. Huta była miejscowością otwartą. Ukraińcy przyjeżdżali do nas w interesach, choćby po to, by u taty podkuć konie, ale też na zabawy. Mieliśmy w wiosce świetlicę, w której regularnie były organizowane potańcówki. Od starszych hutniaków wiem, że pomiędzy chłopakami polskimi i ukraińskimi dochodziło do animozji. Ponoć często spoglądali na siebie krzywo, byli zazdrośni o dziewczyny. Ale te waśnie raczej nie miały związku z narodowością. To były raczej typowe utarczki pomiędzy miejscowymi a przyjezdnymi. Zresztą Polacy też nie zamykali się w gronie swoich. Jeździli do ukraińskich wiosek – na zabawy albo do pracy.
I nigdy nie usłyszał pan: „Polacy, nie jesteście u siebie”?
Ja byłem zbyt mały, aby gdziekolwiek bywać. O świecie wiedziałem tyle, ile podsłuchałem z rozmów starszych. Wiele historii docierało do mnie dopiero po latach. Nie słyszałem jednak, by przed wojną w Hucie i okolicach dochodziło do jakichś poważnych narodowościowych zatargów. Wrogość Ukraińców zaczęła narastać dopiero po wkroczeniu Rosjan. A problemy jeszcze się spotęgowały, gdy w 1941 roku Armia Czerwona została wyparta przez Niemców.
Pamięta pan wybuch wojny?
Jak przez mgłę. Pamiętam napięcie, atmosferę niepewności. Potem wkroczyła Armia Czerwona. Żołnierze nie stacjonowali w Hucie Pieniackiej, ale pojawiali się tam od czasu do czasu po należny im kontyngent – rodzice musieli im dawać kury, kaczki… Wkrótce zniknęło dwóch leśniczych i listonosz. Rosjanie ich aresztowali i wywieźli na Sybir. Kontakty z Ukraińcami się rozluźniły. Skończyły się zabawy. Polacy czuli, że zbliża się coś niedobrego.
Co się zmieniło po przyjściu Niemców?
Zwiększył się kontyngent. Miałem wrażenie, że niemieckie wozy pojawiają się we wsi każdego dnia. Żołnierze brali, co tylko się dało. No i wywieźli na roboty brata Władysława i siostrę Anielę. Żyło się coraz trudniej.
Ten tekst jest fragmentem książki „Jedno z moich imion brzmi życie. Rozmowy z tymi, którzy przetrwali piekło wojny”:
Głodowaliście?
Przyznam, że tego nie odczuwałem. Tacie udało się utrzymać kuźnię. Pracował, a część klientów uiszczała zapłatę w naturze. W kopcach mieliśmy zapasy ziemniaków, warzyw... Choć, jak zima się trochę przedłużała, jedzenia zaczynało brakować. A zimy potrafiły być u nas naprawdę srogie. 28 lutego 1944 roku, w dniu pacyfikacji, temperatura spadła do minus 20 stopni Celsjusza, a wszędzie wokół zalegały zwały śniegu.
A kiedy po raz pierwszy usłyszał pan o UPA i banderowcach?
To był chyba rok 1943. Do Huty Pieniackiej zaczęli ściągać uciekinierzy z Wołynia. Coraz więcej i więcej. W dniu zagłady we wsi było tysiąc pięćset osób. Uciekinierzy spali po domach i opowiadali straszne rzeczy. Rodzice oczywiście nie pozwalali mi tych historii słuchać, ale czasem udawałem, że śpię i nadstawiałem ucha. Tortury, morderstwa, podpalenia. Baliśmy się, że wkrótce może to spaść także i na nas.
Wtedy w Hucie Pieniackiej pojawiła się kierowana przez Armię Krajową samoobrona.
Właściwie jej zalążek powstał jeszcze za czasów okupacji sowieckiej, ale dopiero po przyjściu Niemców rozrosła się i przerodziła w trwałą organizację. Komórką dowodził przysłany ze Lwowa inżynier Kazimierz Wojciechowski. W skład samoobrony wchodziło około sześćdziesięciu mieszkańców. Niektórzy z nich walczyli we wrześniu 1939 roku. Inni mieli broń, którą uciekający na Węgry i do Rumunii żołnierze ukryli w Hucie. Wioska była nieźle uzbrojona. Kiedy zaczęły do nas docierać wieści o masakrach na Wołyniu, członkowie komórki trzymali ciągłą straż.
W dniu pacyfikacji samoobrona nie podjęła walki?
Krótko przed zagładą mieszkańcy dowiedzieli się, że do wsi zbliża się batalion SS. Łącznik AK zasugerował Wojciechowskiemu, by nie podejmował walki, schował broń i rozpuścił ludzi. W starciu z tak silną formacją samoobrona nie miała szans. Jednocześnie mieszkańcy wspominali sytuację, do której doszło w pobliskim Majdanie Pieniackim. Tam też wkroczyli esesmani. Były aresztowania, ale kiedy nie znaleziono broni, wszyscy zatrzymani wyszli na wolność. Hutniacy liczyli, że u nas będzie tak samo.
Pomylili się…
Tak, bo w Hucie Pieniackiej sytuacja była inna. Wcześniej w wiosce zatrzymał się oddział sowieckich partyzantów, dowodzonych przez człowieka o nazwisku Krutikow. Było ich około czterystu. Rozeszli się po domach, u nas też mieszkali. Oczywiście wiele szczegółów tej historii poznałem dopiero po latach. Niemniej jedna rzecz mnie, małemu wówczas chłopcu, utkwiła w pamięci tak głęboko, że mam ją przed oczami do dziś. Jeden z partyzantów pokazał mi but, w którego podeszwie tkwił pocisk. Ktoś do tego człowieka strzelał, a kula utkwiła dokładnie w zelówce… Partyzanci opuścili wioskę bodaj 23 lutego. Niedługo potem w jej okolicy pojawili się ludzie w białych kombinezonach. Zaczęli atakować mieszkańców, doszło do potyczki z naszymi akowcami. Dwóch napastników zginęło. Byliśmy przekonani, że to upowcy. Szybko się jednak okazało, że mamy do czynienia z Ukraińcami służącymi w SS. Niemcy urządzili im w pobliskich Brodach pokazowy pogrzeb. Była wojskowa orkiestra, byli duchowni, ze Lwowa przyjechał gubernator Dystryktu Galicja Otto Wächter. Dni Huty Pieniackiej były już wówczas policzone.
Ile pan pamięta z dnia masakry?
Tylko przebłyski. Nasz dom był położony na skraju wsi. Czuwający w nim wartownicy jeszcze przed świtem schowali broń i poszli do swoich rodzin. Rodzice byli na nogach, czekali, co się wydarzy. Pamiętam tatę, jak stoi na podwórzu, w głębokim śniegu, naprzeciwko oficera, który przyszedł do nas z dwoma żołnierzami, i rozmawia z nim po niemiecku. Język znał z austriackiej armii. Potem wraca do domu i przekazuje nam, że każą nam wszystkim iść do kościoła. Wtedy mama mówi do mnie i rodzeństwa, żebyśmy uciekali do sąsiadki, na drugą stronę ulicy. Idę tam ja, idzie Kazik. Stefcia i Józek wolą zostać z rodzicami. Ale u sąsiadki też pojawia się żołnierz i wygania do kościoła. Po chwili jednak przychodzi następny i mówi: „Matka, schowaj się z tymi dziećmi”. Po polsku. Poszliśmy więc na tyły domu. Tam był kopiec z ziemniakami. W lutym całkiem sporo zostało już wybranych, wewnątrz było więc miejsce. Siedziałem tam kilka godzin.
Coś pan z tego kopca słyszał?
[Długa cisza] Tak. Jak się uspokoiło, sąsiadka powiedziała: „Idziemy”. Uciekliśmy do lasu, i lasem przeszliśmy do Majdanu Pieniackiego. Tam mieszkała nasza ciotka. Potem do mnie i do Kazika dołączyła Stefcia. Okazało się, że uciekła z płonącej stodoły. Dotarła do Huty Werchobuskiej, ale następnego dnia też przyszła do Majdanu. Mieszkaliśmy tam trochę, ale było ciężko. Ciotka miała swoje dzieci i jeszcze naszą trójkę. Dlatego ksiądz Jan Cieński wziął mnie pod opiekę i skierował do ochronki w Złoczowie. Tak rozpoczęła się…
Bardzo przepraszam, wiem, że nawet po latach jest to dla pana niezwykle bolesne… Ale czy pańscy rodzice zginęli?
[Długa cisza, w oczach pojawiają się łzy, które ściekają po policzkach, wreszcie szeptem mówi] Spaleni. Spaleni w stodołach. Mąż cioci ich znalazł. Tatę poznał po wąsach, bo tata wąsy miał. Po kształcie głowy go poznał. Wszyscy troje byli w siebie wczepieni: brat Józek i rodzice.
Kiedy pan uciekał do lasu, wioska płonęła?
Płonęła… Kilka dni później jechałem z Majdanu do Złoczowa przez Hutę. Boże…
Wszystko zostało spalone?
Szkoła i kościół ocalały. I trzy domy na skraju wsi: nasz, sąsiadki, do której pobiegliśmy z Kazikiem, i jeszcze jeden. Nie spłonęły, ale zostały doszczętnie ograbione. A pozostałe… Tylko kominy sterczały.
Ten tekst jest fragmentem książki „Jedno z moich imion brzmi życie. Rozmowy z tymi, którzy przetrwali piekło wojny”:
Później dowiadywał się pan, co dokładnie zaszło we wsi?
Dorośli unikali rozmów przy dzieciach. Emocje trudno jednak było ukryć. Po latach słuchałem historii ocalałych, czytałem… Huta Pieniacka jeszcze w nocy została otoczona przez batalion SS-Galizien. Oficerami byli Niemcy, a żołnierzami Ukraińcy, przedwojenni obywatele polscy z Tarnopola, Stanisławowa, Wołynia. Wspomagały ich oddział UPA i ukraińskie bojówki. Na sygnał zaczęli zacieśniać pierścień, potem wkroczyli między domy. Zaczęły się mordy.
Mieszkańców zagnali do kościoła. Dzielili ich na trzydziesto-, czterdziestoosobowe grupy, wyprowadzali do stodół, budynków gospodarczych, ryglowali wrota i podpalali. Tak właśnie miała zginąć moja siostra. Tyle że Stefcia dobrze znała stodołę, w której ją zamknęli, bo wcześniej wiele razy bawiła się tam z koleżanką. Wiedziała, że tam jest drugie wyjście. Kiedy do środka zaczęły się wdzierać języki płomieni, wybuchła panika. Ludzie krzyczeli, płakali, mdleli. I w tej ciżbie Stefcia zdołała się przecisnąć do drzwi. Otworzyła je i wybiegła. Wtedy chyba z dwanaście dziewcząt razem z nią uciekło. Siostra schowała się w lesie, przeczekała kilka godzin w parowie, a później dotarła do nas, do Majdanu Pieniackiego. Niewiele mówiła, zacięła się w sobie, zapadła…
Tego dnia zginęły setki mieszkańców, ocalała garstka. Ludzie mieli schrony na podwórkach, pod gnojownikami, w kopcach, w piwnicach murowanych domów. Jeden z sąsiadów opowiadał, że u niego w piwnicy siedziało kilka osób. On sam zagrzebał się w śniegu koło obory i stamtąd obserwował gospodarstwo. Przyszli Ukraińcy. Chcieli sprawdzić piwnicę, wyważyli drzwi do domu, a ze środka wypadło stado gęsi. Ukraińcy rzucili się je łapać i o piwnicy zapomnieli. Stanisława Sitnik, wówczas dziewczynka, wspominała, że była w takim schronie z mamą, maleńką siostrzyczką i sąsiadami. Dziewczynka zaczęła płakać. „Uduś!”, syczą ludzie. „Bo nas wszystkich wyda!”. Ona nie mogła tego zrobić, zemdlała. Ktoś miał kromkę chleba, wcisnął dziecku w usta, zaczęło jeść, uspokoiło się, ocaleli. Około dwudziestu pięciu osób przetrwało w podziemiach kościoła. Była taka pani Kobylańska, która podtrzymywała płytę zakrywającą wejście. U góry tłoczyli się ludzie, nacisk był ogromny, płyta mogła w każdej chwili pęknąć. Pani Kobylańska mdlała z wysiłku, ale trzymała. Czternaście osób uratowało się na dzwonnicy kościoła. Widzieli stamtąd, jak Ukraińcy wyprowadzają na plac dowódcę AK Wojciechowskiego, na rozkaz oficera oblewają go benzyną i podpalają. Niektórzy schowali się w szkole. Siedzieli na dole, a na górze oficerowie się bawili, jedli, pili alkohol. W pewnej chwili jeden z nich zainteresował się piwnicą. Stanął w drzwiach. Wcześniej jednak ludzie… no… załatwiali się na podeście schodów. Niemiec wciągnął powietrze, odór go odrzucił, wrócił do swoich. Tak, różnie to wówczas bywało…
Później już, w Majdanie Pieniackim, baliście się?
Ja byłem tam krótko, może niecały tydzień. Potem rozpoczęła się moja wędrówka po ochronkach. Zaliczyłem ich w sumie czternaście. W Staniątkach pod Krakowem nauczyłem się czytać i pisać. Dom prowadziły siostry benedyktynki. Jedna z nich miała tablicę i zapisane na kartonikach litery. Trzeba było z nich ułożyć zadany przez nią wyraz. Jak zrobiłem to dobrze, dostawałem tyle pestek dyni, ile było liter w danym słowie. W Porąbce zacząłem chodzić do trzeciej klasy. Byłem przerośnięty, do pierwszej się nie nadawałem. Tam też wpadły mi w ręce pierwsze książki. Na przykład „Serce” Edmonda de Amicisa… W 1949 roku trafiłem do Koźla, czyli dzisiejszego Kędzierzyna-Koźla. Tam ukończyłem szkołę średnią, która zresztą istnieje do dziś. Nosi nazwę Zespół Szkół Żeglugi Śródlądowej, jest jedną z dwóch takich placówek w Polsce. Byłem pierwszym jej absolwentem, bo w moim roczniku żadne nazwisko nie zaczynało się na A. Potem uczyłem tam zawodu. Trafiłem też na trzy lata do wojska. Służyłem na kutrze trałowym w Gdyni. Wychodziliśmy w morze, holowaliśmy wystrzelone podczas ćwiczeń torpedy. Na co dzień jednak grałem w piłkę we Flocie Gdynia, w obronie. Po powrocie do Koźla ożeniłem się, założyłem rodzinę. Moja żona zaczynała właśnie pracę jako wychowawczyni w tym samym domu dziecka, z którego wyszedłem w świat…
Miał pan kontakt z rodzeństwem?
Po wojnie Władysław i Aniela wrócili do Polski. Spotkali się ze Stefcią i Kazikiem. Szukali mnie przez Czerwony Krzyż, ale nie mogli mnie złapać, bo często zmieniałem miejsce pobytu. Kontakt nawiązaliśmy dopiero w 1950 roku.
A Huta?
Echa zagłady w przedziwny sposób dotarły do Koźla, kiedy mieszkałem jeszcze w tamtejszym domu dziecka. Tyle że wówczas nie byłem tego świadomy. Właśnie w Koźlu stanął przed sądem Włodzimierz Czerniawski, który dowodził ukraińskimi bandami pacyfikującymi Hutę Pieniacką. To był absolwent Uniwersytetu Lwowskiego, zięć bogatego Ukraińca, który miał duże gospodarstwo w Czernicy. Zatrudniał tam nawet Polaków. No i ten Czerniawski po wojnie wyjechał do Polski. Zatrudnił się w urzędzie miejskim w Nowej Rudzie. Traf chciał, że któregoś dnia w tym urzędzie pojawił się jeden z dawnych mieszkańców Huty. Przyjechał w te strony do rodziny. Szedł korytarzem, zobaczył: znajoma twarz. Stanął jak wryty, a potem wszedł do jednego z biur i zapytał o pana, którego przed chwilą widział. „To pan Czerniawski”, usłyszał. Nawet nazwiska nie zmienił… Nie wiedział, że pacyfikację Huty przeżyło jednak kilka osób, które go znały. Człowiek, który spotkał Czerniawskiego, poszedł na milicję. Tamten został aresztowany i osądzony na wyjazdowej sesji katowickiego sądu. Rozprawa odbyła się właśnie w Koźlu. Czerniawski usłyszał wyrok śmierci, który niebawem został wykonany.
Kiedy po raz pierwszy pojechał pan w dawne strony?
W 1989 roku byłem tam z moim najstarszym bratem, nieżyjącym już Władysławem. On mocno interesował się dziejami Huty i naszej rodziny, a że był w partii, dostał zaproszenie od redaktora naczelnego gazety z Brodów. Pojechaliśmy tam moim maluchem. Na miejscu ten dziennikarz dał nam do dyspozycji swój służbowy samochód i tak dotarliśmy do Huty. Albo raczej do miejsca, w którym kiedyś stała. Na polanie, gdzie dawniej były zabudowania, teraz pasły się świnie. W środku tego wszystkiego tkwiła tablica: „cientr sieła”, czyli centrum wioski. Chodziliśmy po obrzeżach, tam gdzie kiedyś stał nasz dom. A tam trawy rosły, chaszcze, coś okropnego… Szukaliśmy jakiegokolwiek śladu. Wreszcie znaleźliśmy pnie po dwóch drzewach czereśniowych, które rosły przy wjeździe na nasze podwórze. Dyrektor kołchozu, który nam towarzyszył, ucieszył się: „A jak byłem młody, to na czereśnie tutaj chodziłem!”. Kiedy przyjechałem tam kolejny raz, pni już nie było.
Często pan tam wraca?
W lutym byłem już trzydziesty raz. Teraz stoi tam pomnik, są rocznicowe obchody. W 2009 roku był tam prezydent Lech Kaczyński… A ja tych śladów naszego domu długo szukałem i nic nie znalazłem. Pamiętam jednak, gdzie nasze pole było. I jak tak idę czasami od parkingu pod pomnik, to wiem, że właśnie stąpam po ośmiu morgach mojej ojcowizny.