Obłęd w Warszawie - 31 lipca 1944
Muza historii, Klio, w ostatnich stuleciach nie była łaskawa dla Rzeczypospolitej. Klęskami, które na nas spadły, można by obdzielić kilka narodów. I wszystkie mogłyby powiedzieć o sobie, że są nieszczęśliwe. Żadna z tych klęsk nie może się jednak równać z klęską drugiej wojny światowej. A największym dramatem, największą katastrofą tej wojny było dla nas Powstanie Warszawskie.
Milionowe miasto, stolica Rzeczypospolitej, zostało obrócone w perzynę. Zburzone zostały muzea, pałace, świątynie i inne bezcenne zabytki. Z dymem poszły archiwa, biblioteki, niezliczone dzieła sztuki. Metodycznie, niezwykle brutalnie wymordowano co najmniej 150 tysięcy mieszkańców. Do tego należy doliczyć blisko 20 tysięcy poległych żołnierzy i tysiące cywilów zmarłych w obozach, do których Niemcy po Powstaniu wysłali wielu warszawiaków. W wyniku tej bitwy straciliśmy w sumie 200 tysięcy ludzi. Resztę mieszkańców miasta rozpędzono na wszystkie strony świata. Zgładzono przy tym patriotyczną elitę, która walczyła w szeregach Armii Krajowej, najwspanialsze młode pokolenie, jakiego kiedykolwiek się dorobiliśmy.
Był to gwóźdź do trumny polskiej niepodległości. Kres II Rzeczypospolitej z całym jej światem wartości. Był to koniec Polski, jaką znali i tworzyli od pokoleń nasi przodkowie. Rany, które wówczas ponieśliśmy, nie zabliźniły się do dziś i nie zabliźnią się nigdy. Kolejne pokolenia Polaków będą żyły w cieniu tej tragedii, ponosząc jej konsekwencje.
Nigdy wcześniej tak jak w 1944 roku tak silnie nie splotły się ze sobą dwie najbardziej polskie ze wszystkich polskich cech. Niebywały heroizm, patriotyzm i gotowość do poświęceń Polaków. A z drugiej strony głupota polityczna naszych przywódców.
Generałowie Tadeusz Bór-Komorowski, Leopold Okulicki, Tadeusz Pełczyński, Antoni Chruściel i pułkownik Jan Rzepecki… Trudno w dziejach Polski znaleźć inną grupę ludzi, która przyniosłaby swojemu państwu tak olbrzymie szkody i sprowadziła na swoich rodaków tak straszliwe cierpienia. Za kilkadziesiąt lat, gdy opadnie już unoszący się wciąż nad Warszawą bitewny kurz patriotycznej egzaltacji, przyszłe pokolenia Polaków wystawią tym ludziom niezwykle gorzką ocenę.
Według słownikowej i konstytucyjnej definicji siły zbrojne służą obronie obywateli przed obcą przemocą. Taki jest sens ich istnienia. Po to część naszych podatków przeznaczana jest na zbrojenia, żeby armia Rzeczypospolitej Polskiej broniła nas przed wrogiem. Nas, nasze rodziny, nasze domy i miasta. Dowódcy Armii Krajowej sprzeniewierzyli się temu podstawowemu obowiązkowi nałożonemu na nich przez naród i państwo. Zamiast bronić Warszawy i jej mieszkańców, doprowadzili miasto do zagłady.
Było to skutkiem decyzji podjętej w całkowitym oderwaniu od realiów i z góry skazanej na porażkę. Z fachowego, wojskowego punktu widzenia bitwa stoczona przez Armię Krajową na ulicach Warszawy była szaleństwem. Z punktu widzenia politycznego była zaś samobójstwem. Jej jedynym efektem mogła być masowa rzeź Polaków. Mężczyzn, kobiet, dzieci. Tak też się stało.
Dlatego właśnie po wojnie, na emigracji w Londynie, wielokrotnie pojawiały się wnioski i apele, aby postawić sprawców Powstania przed trybunałem stanu. Nie kto inny jak generał Anders pierwszy powiedział, że ludzie ci byli zbrodniarzami.
3 sierpnia napisał on w depeszy do szefa Sztabu Naczelnego Wodza, generała Kopańskiego: „uważam decyzję dowódcy Armii Krajowej za nieszczęście”. Kilkanaście godzin później zameldował zaś generałowi Kukielowi w imieniu całego swojego korpusu:
Żołnierz nie rozumie celowości powstania w Warszawie. Nikt nie miał u nas złudzenia, żeby bolszewicy pomogli stolicy. W tych warunkach stolica mimo bezprzykładnego w historii bohaterstwa skazana jest na zagładę. Wywołanie powstania uważamy za ciężką zbrodnię i pytamy, kto ponosi za to odpowiedzialność.
W kolejnej wypowiedzi stwierdził:
Jestem na kolanach przed walczącą Warszawą, ale sam fakt powstania w Warszawie uważam za zbrodnię. Dziś oczywiście nie jest jeszcze czas na wyjaśnienie tej sprawy, ale generał Komorowski i szereg innych osób stanie na pewno przed sądem za tak straszliwe, lekkomyślne i niepotrzebne ofiary. Kilkaset tysięcy zabitych, doszczętnie zniszczona Warszawa, straszliwe cierpienia całej ludności, zniszczony dorobek kultury kilku wieków i wreszcie całkowite zniszczenie ośrodka oporu narodowego, co dziś szalenie ułatwia zadanie sowietyzacji Polaków.
Ja także jestem na kolanach przed warszawską Armią Krajową. Przeczytałem setki wspomnień żołnierzy biorących udział w Powstaniu Warszawskim, z dziesiątkami z nich sam rozmawiałem. W insurekcji tej brało udział kilku członków mojej rodziny. Nie ma żadnej wątpliwości, że nigdy nie mieliśmy żołnierzy równie wspaniałych, równie bohaterskich jak w roku 1944. Nigdy też Polakom nie kazano walczyć w tak beznadziejnych warunkach i w tak niekorzystnej proporcji sił. Nigdy nie kazano Polakom umierać tak bez sensu.
Celem i sensem każdej walki jest bowiem zwycięstwo. Jest to rzecz oczywista. Powstanie Warszawskie przegrało. Zakończyło się 2 października kapitulacją warszawskiego garnizonu AK przyjętą przez niemieckiego dowódcę generała Ericha von dem Bacha-Zelewskiego. Wynik ten mógł z góry przewidzieć nawet całkowity wojskowy dyletant. Do obłędnej koncepcji wojskowej, na której opierało się Powstanie, jeszcze przyjdzie nam wrócić.
Zacznijmy jednak od nie mniej obłędnej koncepcji politycznej. Bitwa o polską stolicę nie była bowiem zwykłym starciem zbrojnym. Była – jak mówili po wojnie jej sprawcy – „ostatnią wielką próbą uratowania niepodległości Polski”.
Problem polega na tym, że gdy w Komendzie Głównej AK zapadała decyzja o wydaniu Niemcom bitwy na ulicach milionowego miasta, niepodległość była już dawno stracona. I żadne – nawet najbardziej rozpaczliwe działania i akty całopalenia Polaków – nie mogły mieć na to najmniejszego wpływu. Polskę zalewały już armie Związku Sowieckiego, któremu nasi „sojusznicy” sprzedali nas w Teheranie. To był koniec marzeń o odzyskaniu wolności.
„Z powstaniem czy bez powstania – pisał już w listopadzie 1943 roku Adam Doboszyński – całość naszych ziem odzyskamy dopiero w razie wielkiego osłabienia Rosji w zapasach z Niemcami, względnie po pobiciu Rosji przez świat zachodni. Żadne krwawe gesty przedsiębrane przedwcześnie nic nam tu nie pomogą. Wręcz przeciwnie, powstanie, likwidujące ostatecznie element przywódczy Narodu, może uniemożliwić późniejsze wykorzystanie pomyślnego dla nas obrotu wypadków”.
Słynny kurier z Polski, Jan Karski, na przełomie 1943 i 1944 roku mówił: „Polska w sensie politycznym wojnę przegrała. Gdyby nasi politycy, zamiast żyć pobożnymi życzeniami, mieli odwagę spojrzeć prawdzie w oczy, usiedliby razem i zastanowili się, JAK mamy tę wojnę przegrać. Powinniśmy zacząć myśleć o tym, jak oszczędzić krajowi strat i ofiar, jak go uzbroić i przygotować najlepiej do tego, co go czeka”.
Niestety oficerowie Komendy Głównej AK – i nakłaniający ich do działania Mikołajczyk – nie mieli odwagi spojrzeć prawdzie w oczy. I kierując się niedorzecznymi mrzonkami, pchnęli Polaków do zbiorowego samobójstwa.
W swojej książce Ani tryumf, ani zgon Tomasz Łubieński przytacza słowa umierającego młodego powstańca. „Oczywiście chciałbym przeżyć, ale najważniejsze jest, aby Polska odzyskała niepodległość” – mówi dziecko posłane z gołymi rękami na uzbrojonych po zęby esesmanów. Dramatem tego chłopca oraz wszystkich poległych i zamordowanych w tej tragicznej bitwie było to, że ich śmierć nie mogła w żaden sposób wpłynąć na to, czy ich ukochana Polska będzie, czy nie będzie niepodległa. Kwestię tę – z czego dowódcy AK powinni byli sobie zdawać sprawę – już bowiem rozstrzygnięto.
W tej sytuacji nawet sukces militarny – którego, nawiasem mówiąc, nie można było osiągnąć – oznaczałby katastrofę. Gdyby jakimś cudem Niemców udało się wyrzucić ze stolicy i wkroczyliby do niej bolszewicy, warszawski garnizon Armii Krajowej podzieliłby los oddziałów AK na Ziemiach Wschodnich i na Lubelszczyźnie. Żołnierze zostaliby wcieleni do armii Berlinga. Oficerowie, na czele z „Borem”, aresztowani i wywiezieni na Syberię.
Panowie z Komendy Głównej byli jednak przekonani, że tak się nie stanie. A przyparty do muru przez naczelnego wodza Bór-Komorowski w raporcie wysłanym w lipcu 1944 roku do Londynu pisał: „Zdaję sobie sprawę, że ujawnienie nasze może grozić wyniszczeniem najbardziej ideowego elementu w Polsce, lecz niszczenia tego nie będą mogły Sowiety przeprowadzić skrycie, a będzie musiał nastąpić jawny gwałt, co może wywołać protest przyjaznych nam sojuszników”.
Słów tych nie można określić inaczej niż jako żałosne. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że Sowieci bez mrugnięcia okiem złamaliby na „oczach świata” warszawską Armię Krajową, a „przyjaźni nam sojusznicy” nie ośmieliliby się wysłać Stalinowi noty protestacyjnej. Nie ośmieliliby się nawet delikatnie zwrócić mu uwagi. Jak „Bór”, który w chwili wybuchu Powstania miał czterdzieści dziewięć lat, mógł żywić tak infantylne nadzieje?
Wystarczyło tylko spojrzeć na sytuację na froncie. Sowiety na froncie wschodnim wiązały 163 niemieckie dywizje, w tym 32 pancerne, alianci zaś 38 dywizji we Francji i 23 we Włoszech. W tym 10 pancernych. Ile dywizji mogła zaś związać dowodzona przez „Bora” Armia Krajowa, lepiej nawet nie liczyć. Może z pół? Oczywiste więc było, że w każdym konflikcie między Polakami a Sowietami Anglosasi zawsze wybiorą tych ostatnich. W polityce bowiem nie liczą się żadne sojusznicze gwarancje, wzniosłe deklaracje czy tym bardziej moralność. W polityce liczy się tylko siła. Słabymi i naiwnymi się zaś pogardza.
To, że „Bór” i jego otoczenie, a także premier Rzeczypospolitej, nie potrafili zrozumieć tak podstawowej sprawy, było tragedią. I dowodem na całkowitą kompromitację polskiej myśli politycznej.
Po co więc zrobiono Powstanie? Po wojnie stworzono mit, według którego insurekcja ta tak naprawdę miała być… wymierzona w Sowiety. Sprawcy Powstania Warszawskiego twierdzili, że ich prawdziwym celem było zademonstrowanie całemu światu sprzeciwu wobec oddania Polski w łapska Stalina. Udowodnienie, że Polacy chcą żyć w niepodległym państwie, a nie w sowieckiej kolonii.
Brzmi to pięknie, lecz jest całkowicie nielogiczne. Gdyby rzeczywiście Komenda Główna AK chciała bronić Warszawy przed bolszewikami, to przecież powinna była się zachować odwrotnie, niż się zachowała. Jak? Pokazali to ci sami Polacy w sierpniu 1920 roku, gdy Sowieci po raz pierwszy podchodzili pod naszą stolicę.
Jeżeli chce się przed kimś bronić, to się do niego strzela. Gdyby więc rzeczywiście Powstanie – jak nam się wmawia – było antysowieckie, to Armia Krajowa powinna była przeczekać, aż Niemcy wycofają się z Warszawy, i wkraczających do miasta bolszewików przyjąć kulami karabinowymi, butelkami z benzyną i granatami.
Skutek byłby ten sam: oddziały Armii Krajowej zostałyby unicestwione, Warszawa zostałaby zrównana z ziemią, a jej ludność – wyrżnięta. Tyle że przez Armię Czerwoną. Ale przynajmniej rzeczywiście byłby to dobitny protest przeciwko oddaniu Polski na pastwę Stalina, protest, który odbiłby się głośnym echem. Nic takiego jednak nie zrobiono, ba, o niczym podobnym nawet nie myślano.
Jaki więc był zamysł Komendy Głównej? Opanować miasto własnymi siłami na chwilę przed wkroczeniem do niego Armii Czerwonej, ujawnić się bolszewikom i przywitać ich w roli gospodarza jako wkraczającego sojusznika. Rzeczywiście bardzo antysowieckie intencje…
Niestety, jest to rzecz dla wielu Polaków przykra i niewygodna, ale Powstanie Warszawskie, ten wielki zryw, z którego jesteśmy tak dumni, było tylko kolejnym zakrojonym na szeroką skalę aktem kolaboracji ze Związkiem Sowieckim.
Sytuacja nad Wisłą była wówczas bardzo prosta. Wzdłuż rzeki przebiegał front niemiecko-sowiecki. Atakując na tym teatrze działań Niemców, Armia Krajowa działała na rzecz i w interesie Sowietów. Sami oficerowie z Komendy Głównej AK tego zresztą nie ukrywali. Już w obozie jenieckim generał „Bór” w odczycie wygłoszonym dla oficerów alianckich otwarcie mówił, że wydał warszawskiej AK rozkaz, którego intencją było udzielenie wsparcia bolszewikom.
„Rozkazy te – mówił „Bór” – były oparte i wzorowane na tych, które regulowały współpracę jednostek polskich na Zachodzie z Anglosasami, na przykład korpusu gen. Andersa walczącego we Włoszech. Okazało się, że Rosjanie nie kwapili się do nawiązania z nami ścisłej współpracy.
iemniej uważaliśmy, że należało spróbować nawiązać z nimi współpracę w Warszawie”.
Podobnie wypowiadał się szef sztabu „Bora”, generał Tadeusz Pełczyński „Grzegorz”. „Uważaliśmy, że nasze wystąpienie będzie się zbiegało z interesami Sowietów. Nasza akcja była polską akcją zsynchronizowaną z ogólną akcją sowiecką” – mówił po wojnie. Na pytanie historyka, czy Powstanie Warszawskie było działalnością polityczną przeciwko Rosji, odparł: „Nie. Rosja to tak ustawiła i taką tezę lansuje. Oni byli agresywni, a nie my. Oni teraz mącą w głowach”.
Opowiadanie dzisiaj, że Armia Krajowa, atakując niemiecki garnizon Warszawy i licząc na współdziałanie w tej walce bolszewików, tak naprawdę chciała z tymi bolszewikami walczyć, jest niepoważne.
„Nic nie obali prawdy – uważał Władysław Pobóg-Malinowski – że powstanie w Warszawie jako forma współdziałania z armią moskiewską w walce z Niemcami mogło być tylko kolaboracją z nowym najazdem i torowaniem mu drogi do jego celów. Sztabowcy podtrzymujący Mikołajczyka i niecierpliwie wyczekujący wyników rozmów jego w Moskwie nie mogli myśleć o politycznej manifestacji przeciw Rosji. Politycznie antyrosyjski aspekt powstania ukształtował się post factum”.
Jest coś doprawdy niebywałego w słowach „Bora” o tym, że podczas „Burzy” bolszewicy „nie kwapili się do nawiązania z nami ścisłej współpracy”, więc zdecydował się on na podjęcie kolejnej próby w Warszawie. Przykro to pisać, ale Polacy w upokarzający, nachalny wręcz sposób narzucali się Stalinowi ze swoim nonsensownym sojuszem, którego sowiecki dyktator – co demonstracyjnie okazywał – wcale nie potrzebował i nie chciał.
Wywołując Powstanie Warszawskie, chciano zmusić Stalina do zawarcia jakiegoś kompromisu z rządem Mikołajczyka i kierownictwem Polskiego Państwa Podziemnego. Nie myślano o żadnej konfrontacji z Sowietami, ale o ugodzie. Marzono o rządzie, w którym obok polskich komunistów znalazłoby się miejsce dla polskiego premiera i jego ministrów. O wojsku, w którym znalazłoby się miejsce dla „Bora” i jego oficerów. „Brak Powstania doprowadziłby jedynie do usadowienia się PKWN w Warszawie, bez naszego w tym udziału” – mówił w przypływie szczerości generał Pełczyński.
Andrzej Pomian w dziesiątą rocznicę śmierci jednego ze sprawców Powstania Warszawskiego, Antoniego Chruściela „Montera”, mówił zaś o zmarłym:
Z pogardą odrzucał twierdzenie, że powstanie było w istocie wystąpieniem antyrosyjskim. Wiedział, jak niezwykle dogodną sytuację nad Wisłą, w najważniejszym punkcie, na głównym berlińskim kierunku stwarzał dla Armii Czerwonej zbrojny zryw Warszawy. Wyzyskanie tej okazji pozwoliłoby Rosjanom na znacznie wcześniejsze wkroczenie na teren III Rzeszy. W powstaniu powinna była zatem Moskwa dojrzeć gest pojednawczy, próbę przełamania lodów wspólną walką przeciw wspólnemu wrogowi i załatwienia w ten sposób wzajemnego sporu.
Jak, po tym wszystkim, co się wcześniej wydarzyło, można było mieć choćby cień złudzeń, że uda się dogadać z bolszewikami? Operacja „Burza” zakończyła się przecież kompromitującym fiaskiem. Kalkulacje Mikołajczyka i kierownictwa AK o możliwości osiągnięcia porozumienia w ogniu walki okazały się fatalnie nietrafne. Już w marcu 1944 roku nastąpiły pierwsze aresztowania ujawniających się AK-owców na Wołyniu. W połowie lipca 1944 roku bolszewicy spacyfikowali Armię Krajową na Wileńszczyźnie, a kilkanaście dni później we Lwowie. 25 lipca bolszewicy zaczęli aresztować oficerów i rozbrajać oddziały AK, które przystąpiły do „Burzy” na Lubelszczyźnie, a więc już po zachodniej stronie linii Curzona.
„O zamiarach Rosji mówił aż nadto wyraźnie przebieg «Burzy» – pisał Pobóg-Malinowski. – Kto tkwił wśród tych wydarzeń, nie może narzekać na brak elementów do oceny sytuacji. A jeśli narzeka, to albo ucieka małodusznie przed odpowiedzialnością, albo przyznaje, iż był dzieckiem, które trzeba prowadzić za rękę. Albo że działał jak ślepiec wśród kolorów. Miejsce zaś dzieci i ślepców nie tam, gdzie ważą się losy narodu!”
Na dziewięć dni przed Powstaniem pojawił się dowód rozstrzygający i ostateczny. 22 lipca 1944 roku Radio Moskwa poinformowało o utworzeniu w Chełmie Lubelskim – w rzeczywistości nastąpiło to w Moskwie – groteskowego tworu o nazwie Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. W nazwie tej tylko jeden wyraz był prawdziwy. Rzeczywiście był to komitet. Nie był jednak wcale polski, nie służył wyzwoleniu i na pewno nie miał nic wspólnego z narodem.
Był to stworzony przez Stalina zalążek przyszłego komunistycznego rządu zwasalizowanej wobec Sowietów Polski. Natychmiast po jego powołaniu Moskwa uznała PKWN za jedyną legalną reprezentację Polaków. „Emigracyjny «rząd» w Londynie i jego delegatura w Kraju – napisano w manifeście PKWN – jest władzą samozwańczą, władzą nielegalną. Dlatego Krajowa Rada Narodowa, tymczasowy parlament narodu polskiego, powołała Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego jako legalną tymczasową władzę wykonawczą dla kierowania walką wyzwoleńczą narodu, zdobycia niepodległości i odbudowy państwowości polskiej”.
W tym momencie już chyba nawet dla średnio rozgarniętego ucznia pierwszej klasy tajnego gimnazjum powinno było stać się jasne, że to koniec. Że wiara w to, iż bolszewicy po wyrzuceniu Niemców z Polski grzecznie się z niej wycofają i oddadzą ją Polakom, jest iluzją.
Stalin nie potrzebował do niczego panów Mikołajczyka, Tatara, Bora-Komorowskiego, Okulickiego czy Jankowskiego. Po cóż miałby się z nimi dzielić władzą w Polsce, skoro miał Bieruta, Osóbkę-Morawskiego i panią Wasilewską? Po co miał oddawać Polskę ludziom, których uważał za wrogów, skoro mógł ją oddać ludziom, którzy mu byli całkowicie posłuszni?
Inteligencja ludzi z rządu podziemnego w Warszawie nie była w stanie ocenić całej doniosłości takich faktów, jak istnienie korpusu polskiego po stronie rosyjskiej, jak powstanie Krajowej Rady Narodowej w Warszawie i jej meldowanie się u Stalina w maju 1944 r., jak działalność PPR i całego szeregu innych jednoznaczących dowodów – pisał Stanisław Cat-Mackiewicz. – Myśleli, że to wszystko jest… tak sobie, a właściwie rząd sowiecki zgodzi się, aby w Warszawie powstał rząd państwa całkiem niezależnego. Ludzie nieinteligentni, gdy przez zarozumiałość sięgają po kierownictwo losami wielkiego narodu, zasługują na rozstrzelanie.
Z utworzeniem PKWN cała koncepcja Mikołajczyka i Armii Krajowej, koncepcja szukania kompromisu z Sowietami, ostatecznie rozsypała się jak domek z kart. Nietrudno się domyślić, jaki dramat musiał się wówczas rozgrywać w duszach przywódców Polski Podziemnej. Myśl, że po pięciu latach zaciętej walki z Niemcami, po poniesieniu tylu ofiar Polska ma zostać pożarta przez Związek Sowiecki, musiała być straszna. Ludzie ci byli jednak dorosłymi mężczyznami. A dorośli mężczyźni powinni mieć odwagę spojrzeć w oczy faktom i wyciągnąć z nich wnioski.
Wniosków tych nie wyciągnięto i komendant Armii Krajowej generał Tadeusz Bór-Komorowski 31 lipca 1944 roku wydał rozkaz o wywołaniu powstania przeciwko Niemcom. Powstanie to miało się rozegrać nie w lasach, górach czy na rozległych równinach – a więc miejscach służących mężczyznom do toczenia wojen – ale na ulicach milionowego miasta. Miasta pełnego kobiet i dzieci. Polacy zdecydowali się również bić bez narzędzi używanych w tej epoce do prowadzenia wojen. Bez czołgów, samolotów i dział.
Konsekwencją tej decyzji była hekatomba.