Obiad u Fredrów
Ten tekst jest fragmentem książki Anny Czerwińskiej–Rydel – „Fotel czasu. Opowieść o Aleksandrze Fredrze”.
– Do nóżek padam pani Fredrowej, dobrodziejce. – Spoglądam w stronę, z której dobiega niski, męski głos. – Jak dobrze jest znaleźć się w tym prawdziwie polskim, szlacheckim domu!
Jakiś mężczyzna w wojskowym mundurze dziarskim krokiem wchodzi do pokoju. Rozglądam się dookoła. Ładnie tu. Ściany obite są delikatnym, niebieskim materiałem. Meble są bardzo eleganckie, jak w jakimś pałacu: stolik z wygiętymi nóżkami, dwie identyczne sofy w białe i karmazynowe pasy oraz biureczko, przypominające trochę to z pokoju babci Izi. Spoglądam na wielki, bogato zdobiony kominek, gdzie pali się ogień, i myślę, że dom, w którym byłem poprzednio, wyglądał inaczej. Panu Jowialskiemu chyba też się tu podoba, bo zeskakuje z moich kolan i daje nura pod wielką, rzeźbioną szafę.
– Witamy pana Biegańskiego i zapraszamy do obiadu! – Do gościa podchodzi pan Jacek (to on poprzednim razem wziął na ręce małego Aleksandra).
– Wizyta kościuszkowskiego adiutanta zawsze jest dla nas wielką radością – uśmiecha się pani Marianna, otoczona dziećmi. Wygląda teraz znacznie ładniej. Nie jest taka blada i zmęczona jak wtedy, w łóżku, zaraz po porodzie.
– Przejdźmy, proszę, do jadalni – mówi i wszyscy wchodzą do pokoju, w którym nakryty jest długi stół.
Zaczynam się im po kolei przyglądać. Zaraz, zaraz… Ten chłopak to chyba Maksymilian, ale wygląda zupełnie inaczej niż poprzednio! Jest wyższy i poważniejszy. Patrzy teraz w zamyśleniu przez okno. A te chichoczące w kącie panienki to zdaje się Ludwika i Konstancja. Też się zmieniły: już nie noszą warkoczy, tylko włosy mają jakoś tak dziwnie spięte u góry. Seweryna poznaję od razu; wciąż ma to samo „filmowe” uczesanie i poważny strój.
Ale kim są pozostali?
– Dzieci, siadajcie do stołu, zaraz zaczniemy obiadować – głos pana Jacka natychmiast przywołuje wszystkich do porządku. – Ty, Aleksandrze, będziesz siedział tutaj, a miejsca najbliżej mamy zajmą Henio, Julian i Cecylka. Oni są teraz najmłodsi.
Patrzę na Aleksandra i oczom nie wierzę! Czy to możliwe, że ten ośmio-, a może dziewięcioletni chłopiec poprzednio był małym zawiniątkiem? Henio, Julian i Cecylka to najwyraźniej jego młodsze rodzeństwo. Rany! Czyli jest ich już ośmioro! Wygląda na to, że znowu przeniosłem się w czasie, tylko już nie do 1793 roku, a…? No właśnie, który to może być rok?
Pan Jacek pierwszy podchodzi do stołu i zajmuje miejsce na szczycie. Po jego lewej stronie zasiada pan Biegański, a po prawej pani Marianna i najmłodsze dzieci. Za nimi Ludwika, Konstancja i jeszcze jakaś młoda dziewczyna, która im wszystko podaje. Naprzeciwko panien siedzi Maksymilian, a obok niego w szeregu trzej nieznani mi panowie. Dalej: Seweryn, Aleksander i znowu obcy mężczyźni. W sumie przy stole naliczyłem dwadzieścia sześć osób. U nas w domu tylko raz było dziewiętnastu gości na obiedzie, kiedy przyjechała dalsza rodzina taty z Londynu i zamieszkała u nas. Mama była po tym wszystkim totalnie wykończona i wciąż powtarzała, że gdyby nie zmywarka i pralka, toby nie nadążyła z ciągłym myciem naczyń i praniem obrusów.
No, no, no… Ciekawe, co mama by powiedziała na taki stół jak ten tutaj. Wygląda zupełnie jak w teatrze podczas sztuki. Przykryty jest śnieżnobiałym obrusem haftowanym w białe kwiaty. Na środku stoi posrebrzane lustro z półeczką, na której poustawiane są figurki baletniczek, żołnierzy, zwierzątek, a wszystko to udekorowane kwiatami i zielonymi gałązkami. Przy każdym z biesiadników stoi kilka różnej wielkości talerzy, miseczek, kieliszków, szklanek, szklaneczek, noży, nożyków, widelców, widelczyków, łyżek, łyżeczek i jakichś takich narzędzi, których przeznaczenia nie znam.
Otwierają się drzwi i do jadalni wkraczają ubrane na biało kobiety z parującymi wazami. Roznosi się smakowity zapach… Pan Jowialski chyba też go wyczuł, bo wystawia pyszczek spod szafy i zabawnie rusza wąsami.
– Co my tu dzisiaj mamy? – pyta pan Jacek, zaglądając do wazy.
– Rosół z perdutami – dyga dziewczyna i nalewa zupę do talerzy wszystkim po kolei, zaczynając od pani Marianny.
Co to takiego te „perduty”? – zastanawiam się i próbuję zajrzeć do talerza siedzącej najbliżej mnie Cecylki. Nazwa kojarzy mi się, z przeproszeniem, niezbyt miło, ale zupa wygląda jak zwyczajny rosół, tylko pływa w niej jajko. Może to jest ten, hm… perdut?
Po zupie na stół wjeżdżają kolejno (zapowiadane przez pana Jacka): pieczeń huzarska szpikowana w rumianym sosie, faszerowane głowy kapuściane, bigos hultajski doprawiany winem, półgęski, szczupak z szafranem, a do tego woda i wino w kryształowych karafkach. Ile oni mogą zjeść!? – myślę, przyglądając się tym wszystkim nieznanym mi potrawom.
– Wety, wety! Teraz wety – mówi wreszcie pan Jacek, odstawiając ostatni talerz, a dzieci wyraźnie się ożywiają.
Jakie wety? Co to takiego? W głowie mi się już kręci od tych wszystkich potraw, zapachów, nazw, smaków oraz osób, które siedzą przy stole, najwyraźniej świetnie się bawiąc.
Spoglądam na Aleksandra. Przez moment mam wrażenie, że i on patrzy na mnie. Czyżby mnie widział? Uśmiecham się do niego, a on odwzajemnia uśmiech. Chyba naprawdę mnie widzi! Zaczyna kręcić się na krześle i przekrzywiać rudą głowę, patrząc na mnie z lewej i prawej strony. To nawet zabawne!
– Aleksandrze, siedź prosto przy stole, nie kręć się tak, jakby ktoś ci mrówek pod koszulę nawpuszczał – strofuje go Marianna, a on patrzy jeszcze przez chwilę na mnie i wreszcie niechętnie odwraca głowę. – Aleksandrze, Aleksandrze! – woła pani Marianna, a ja czuję, że fotel znowu chybocze się i trzęsie.
Trzymam się mocno oparć. Już wiem, co będzie dalej. Trzask, huk, fotel podskakuje, a potem nieruchomieje. Tylko co z Panem Jowialskim? On tam został!!!