O pierwszej bitwie Bolesława Chrobrego i o tym, jak śmierć zabrała jednego z Sokołów
Bjørn przerwał opowieść i w zadumie pogłaskał się po brodzie.
— Tak właśnie było. Przebiłem swojego przeciwnika mieczem… i nawet nie zauważyłem, kiedy to się stało. Nie chciałem go zabić, po prostu zrobiłem wszystko dokładnie tak, jak nauczył mnie Herman w Zamku Sokołów. Nie był to pierwszy człowiek, którego uśmierciłem, ale tamtego dnia uzmysłowiłem sobie, że to dziecinnie łatwe… I ta myśl przeraziła mnie.
— To wcale nie jest takie proste. — Bork Jorundsson pokręcił głową. — Widziałem ludzi, którzy czepiali się życia wszystkimi pazurami. Kiedyś z rozkazu starego jarla Haakona topiliśmy w przerębli pewnego księdza, trzy razy wpychaliśmy go pod lód i trzy razy wypływał z powrotem jak foka…
— Może to nie był ksiądz, tylko selkie? — zasugerował Mały Orm, a Uve Krzykacz pokiwał głową, żeby pokazać, że istotnie mogło tak być.
Czarny Glum tylko prychnął pogardliwie.
— Gdyby to był selkie, to raz-dwa potopiłby wszystkich! Z nimi nie ma żartów! Poza tym on za żadne skarby nie zostałby księdzem, te stwory trzymają się z daleka od poświęconej ziemi!
Rozgorzała kłótnia na temat zwyczajów ludzi-fok i tego, na jaką odległość mogą zbliżyć się do kościoła, którą przerwał dopiero Brendan z Corku.
— Zapominacie, w jakim miejscu się znajdujecie — oznajmił blady z gniewu. — Rozpowiadanie o tym, jak w swoim czasie mordowaliście kapłanów, jest nie na miejscu. Każdy, kto w tym uczestniczył, ma na sumieniu śmiertelny grzech, nawet jeśli nie przyjął do swojego serca Chrystusa. Ale wrócimy do tej sprawy później, a na razie będzie najlepiej, jeśli Bjørn opowie, co było dalej.
Czarny Glum, który jako jedyny spośród wojów Eryka z Lade ani razu nie pozwolił się ochrzcić, uśmiechnął się złośliwie, a Stenskalle kontynuował opowieść:
Arnulf osunął się martwy i legł u moich stóp, a jego kompani krzyknęli ze zgrozy i poderwali się zza stołu, dobywając mieczy. Nie musiałem oglądać się za siebie, żeby wiedzieć, że moi towarzysze także sięgnęli po broń. W powietrzu pachniało bitką, jednak Niemcy zawahali się. Jeszcze przed chwilą mieli nas za gromadę niegroźnych smarkaczy, ale to, co się wydarzyło, dało im do myślenia.
Mieszkańcy Płotu, jeden po drugim, zaczęli wymykać się na dwór, a karczmarz, jego podopieczne i mały koniuch schronili się w kącie. Woje wciąż spoglądali na nas spode łba.
– No? Na co jeszcze czekacie? – spytał bezczelnie Bolko. – Przegraliście zakład. Wasze srebro, miecze i obie dziewki są nasze. – Niedoczekanie!
Ospowaty pachołek splunął mu pod nogi, po czym on i jego towarzysze ostrożnie, nie odwracając się do nas plecami, wyszli z gospody. Zostaliśmy sami.
Przez długą chwilę panowała cisza, zakłócana jedynie szlochaniem jednej z dziewczyn.
– Co teraz? – spytał Sulik. – Polecą na skargę do swojego pana – odburknął Gawor. – Padł trup, więc łatwo się nie wywiniemy. Trzeba będzie zapłacić główszczyznę, i to sporą.
– Nie dam za tego głupca nawet tyle srebra, ile mieści się pod paznokciem – wycedził Bolko.
– Im to powiedz – mruknął wyglądający przez wąskie okno Miłowoj.
Na dziedzińcu przed karczmą zbierali się ludzie pana von Plothe. Tym razem mieli na sobie wdziane naprędce kolczugi, ich głowy chroniły szłomy, a dłonie dzierżyły topory i podłużne tarcze. Na pierwszy rzut oka musiało ich być dziesięciu, ale wciąż przybywali nowi. Nie wyglądało na to, żeby chcieli rozmawiać o główszczyźnie.
– Masz, czego chciałeś – warknąłem do Bolka. – Jesteś zadowolony?
Mój brat wcale się nie stropił.
– Zawrzyjcie wrota i podeprzyjcie je ławami – rozkazał pewnym głosem. – I zgaście do reszty ten ogień, po ciemku nie wymacają nas z łuków. Jest tu jakieś drugie wejście?
Zagadnięty gospodarz wytrzeszczył bezmyślnie oczy.
– Jest, wielmożny panie… Z tyłu, od strony stajni.
W panującym rozgardiaszu Bolko nawet nie zwrócił uwagi na to, że dla naszego gospodarza stał się wielmożnym panem.
– Boruta i Bjørn, do roboty! Jeśli oni choć trochę myślą, to spróbują tamtędy się do nas dobrać!
Chwyciłem z Głomaczem ciężką ławę stojącą przy palenisku i pobiegliśmy na tyły budynku. W chwili, gdy opieraliśmy ją o drzwi, te nagle otworzyły się z hukiem i do karczmy wpadł krępy mężczyzna z toporem w dłoni. Żaden z nas nie był na to przygotowany, ale na nasze szczęście napastnik potknął się o ławę i upadł na kolana. Boruta, niewiele myśląc, chwycił go za bary i przewrócił na ziemię.
W ślad za pierwszym wojem pojawił się następny, w którym rozpoznałem ospowatego druha Arnulfa. Dobyłem miecza i natarłem na niego, tak że musiał cofnąć się o krok. W ciasnym przejściu nie było miejsca dla dwóch ludzi, więc tłoczący się po drugiej stronie drzwi Niemcy nie byli w stanie mu pomóc, ale i my niewiele mogliśmy zdziałać. Ostrze uderzało o ostrze, krzesząc iskry. W duchu modliłem się, żeby za moimi plecami Boruta poradził sobie z przeciwnikiem. W pewnej chwili nasze klingi skrzyżowały się z brzękiem, niemal dotykaliśmy się policzkami. Widziałem z bliska blizny na twarzy wroga i czułem jego śmierdzący oddech.
– Jesteś już martwy… wendyjski śmieciu! – zacharczał, obryzgując mnie kropelkami śliny.
Nie odpowiedziałem. Zamiast tego z całej siły kopnąłem go w kolano i bez zamachu ciąłem w twarz. Rozległ się straszny krzyk i zalany krwią Niemiec wybiegł na zewnątrz.
Czym prędzej zatrzasnąłem drzwi gospody i podparłem je ławą. Obróciłem się, żeby pomóc Borucie, ale potężny Głomacz już sobie poradził, siedział na swoim wrogu okrakiem, dyszał ciężko i ocierał pot z czoła.
– Silny był z niego chłop… – przyznał z zadowoleniem – ale skręciłem mu kark!
Zaalarmowani hałasem nadbiegli obaj bliźniacy, jednak ich pomoc nie była nam już potrzebna. Zostawiłem na straży Miłowita i kazałem mu krzyczeć na całe gardło, gdyby Niemcy zaczęli rąbać drzwi, a sam z Borutą i Miłowojem wróciłem do głównej izby.
– Co tam? – spytał na mój widok Bolko.
– Mieliśmy nieproszonych gości, ale ich zatrzymaliśmy – odparłem. – Jeden padł, a drugi szuka nosa.
– Czego? – Bolko zmarszczył brwi.
– Ciąłem go przez gębę – wyjaśniłem.
– Żyje, ale przez jakiś czas będzie musiał oddychać ustami.
Brat spojrzał na mnie z uznaniem.
– Dobrze! Jeśli dowodzi nimi ktoś, kto ma odrobinę oleju w głowie, powinien się dwa razy zastanowić, zanim nas znowu zaatakuje.
– Od tyłu nie będą już szturmować – zapewniłem go. – Tam jest za wąsko, jeden człowiek może walczyć przeciwko dziesięciu. Przez główne drzwi też nie będą leźć, wiedzą, że zastawiliśmy je ławami. Spróbują dostać się do nas przez okna.
– A jak podłożą ogień? – mruknął cicho Gawor.
Bolko spojrzał na mnie bezradnie.
– Będą się bali, że z dymem pójdzie cała wieś. A poza tym mamy zakładników. – Skinąłem głową w kierunku gospodarza i jego dziewek. – Hej! Gdzie się podział ten otrok?
Sulik bezradnie rozłożył ręce.
– Nie mam pojęcia! Przed chwilą tu był… a potem nagle zniknął!
– Trzeba ich lepiej pilnować – przyganiłem. – Jak uciekną, to rzeczywiście będziemy mieć kłopoty. Usiekliśmy dwóch ludzi i zraniliśmy trzeciego, ci, co nas oblegają, muszą być z tego powodu wściekli.
Miłowoj chciał spętać naszych jeńców, ale nigdzie nie mógł znaleźć solidnego sznura czy bodaj powrósła. W końcu stanęło na tym, że Gawor wymownie przesunął palcem po gardle, pokazując gospodarzowi, co go czeka, w razie gdyby próbował ucieczki. Biedak był tak wystraszony, że w odpowiedzi gorliwie pokiwał głową i jeszcze bardziej skulił się w kącie.
Przez następną godzinę czy dwie niewiele się działo. Nad Płotem na dobre zapadła noc, a na rozgwieżdżonym niebie pojawił się sierp księżyca, rzucając na ziemię słaby blask. Słychać było jedynie kumkanie żab w stawie i śpiew słowika. Mimo że wytężaliśmy wzrok i nadstawialiśmy uszu, nie dobiegł nas szczęk oręża ani ludzkie głosy.
– Poszli spać czy co? – denerwował się Gawor.
– Może udałoby się nam przedrzeć do stajni, wskoczyć na konie i uciec pod osłoną nocy? – zaproponował Sulik.
Ale Bolko pokręcił głową.
– Oni tam wciąż są, czekają tylko na odpowiednią chwilę, żeby zaatakować. Gdy to uczynią, musimy być wypoczęci. Ja z Bjørnem obejmę straż, a ty zluzuj Miłowita. Reszta niech spróbuje zasnąć.
Sulik zajął miejsce jednego z bliźniaków przy tylnych drzwiach, a Miłowoj i Miłowit udali się na spoczynek, dziwnym trafem wybierając miejsce obok dziewczyn. Gospodarza kopniakami przegonili na drugą stronę chałupy.
Bolko chciał protestować, ale powstrzymałem go.
– Daj im spokój. Jutro o tej porze mogą już nie żyć.
Znowu zapadła cisza, bliźniacy zapewniali o czymś dziewczyny czułymi słowami, a one chyba się nie wzbraniały. Z kąta dobiegały stłumione piski i chichoty.
Poirytowany Bolko szarpnął głową. Wciąż milczał naburmuszony, więc – żeby wyprowadzić go z równowagi – dodałem:
– To się nawet dobrze składa, ty przecież nie lubisz Niemek. Mój brat nic na to nie odrzekł i prawie straciłem nadzieję, że coś z siebie wydusi, gdy nagle szepnął cicho:
– Nie tak to sobie wyobrażałem…
– Niby co?
– Moją pierwszą walkę. Myślałem, że jak usieczesz tego dryblasa, to pozostali rzucą się na nas. Nie sądziłem, że każą nam tyle czekać.
Przez chwilę rozważałem jego słowa, nim pojąłem, co właściwie chciał powiedzieć.
– Więc zrobiłeś to wszystko specjalnie?
Nie widziałem dobrze Bolka, ale domyśliłem się, że wzruszył ramionami.
– Nawet nie wiesz, jakim jesteś szczęściarzem – mruknął z goryczą. – Wy w Zamku Sokołów bez przerwy ćwiczyliście się w walce. Ja w tym czasie wąchałem dym z kadzideł i uczyłem się na pamięć łacińskich słówek w szkole mistrza Otryka. Nie chcę wracać do domu jak pies, którego Niemcy przez siedem lat trzymali na powrozie. Co powiedziałbym ojcu?
– I dlatego zaryzykowałeś moje życie?
Z ciemności dobiegł stłumiony śmiech.
– Wszyscy wiedzą, że jesteś najlepszy, Gawor, Boruta, Sulik… Ten parob nie miał żadnych szans. Szkoda, że nie widziałeś siebie, jak wbijałeś mu miecz w bebechy. Zupełnie jakbyś sprawiał prosiaka… To było przerażające, pierwszy raz w życiu poczułem, że się ciebie boję.
Ogarnął mnie dziwny chłód. Bolko mówił o tym, co się wydarzyło zupełnie beznamiętnie, nie miał żadnych wyrzutów sumienia z powodu śmierci Arnulfa i tarapatów, w które nas wszystkich wpędził.
– I jeszcze jedno. Oni uważali ciebie za swojego wodza – ciągnął wywód. – Nie ma w tym nic dziwnego, przywykli podczas lat spędzonych w Falkenburgu. Musiałem z tym skończyć. To ja jestem synem księcia, winni mnie słuchać i widzieć, że i ty wypełniasz moje rozkazy. To teraz moja drużyna, dlatego uznałem, że byłoby dobrze, gdybyśmy wspólnie przelali krew…
– Akurat tego dzisiaj nie zabraknie – odparłem sucho.
– Gniewasz się? – spytał zdziwiony Bolko. – Przecież dobrze nam idzie!
– Do czasu. Na zewnątrz jest co najmniej tuzin uzbrojonych wojów. Jeśli wedrą się do karczmy, to nie będziemy mieli z nimi żadnych szans!
– Coś wymyślimy – szepnął Bolko. – Musimy. To moja pierwsza bitwa.
Ten tekst jest fragmentem książki Pawła Wakuły „Bjorn. Kruki Odyna”:
Więcej ze sobą nie gadaliśmy. Każdy z nas pogrążył się we własnych myślach. Nie mam pojęcia, o czym dumał mój brat, ale ja zastanawiałem się, czy już zawsze będzie mnie traktował jak pożyteczny przedmiot, i czy rzeczywiście się mnie boi.
Mijały kolejne godziny i wciąż nie działo się nic nadzwyczajnego. Słowik umilkł, a do chóru żab dołączyły świerszcze. Uznałem, że pora trochę się zdrzemnąć, więc podszedłem do Miłowita i kopnąłem go w bok.
– Przestań wreszcie miętosić tę dziewkę – mruknąłem.
– Czas, żebyś zluzował Sulika przy tylnych drzwiach.
Chłopak niechętnie podniósł się z podłogi i wtedy usłyszeliśmy dziwny odgłos. Coś szeleściło nad naszymi głowami, zupełnie jak myszy w stogu siana.
Przytknąłem palec do ust, dając znak moim towarzyszom, żeby zachowali ciszę.
– Rozbierają strzechę… – szepnąłem.
– Będą chcieli dostać się do nas od góry. – Co robimy? – spytał Bolko.
– Podobno ty tu dowodzisz – odparłem z uśmiechem.
Brat spojrzał na mnie z ukosa, ale ściszonym głosem zaczął wydawać rozkazy:
– Gawor, Miłowit i Boruta, pilnujcie okien! Reszta do mnie!
Ja i Miłowoj dołączyliśmy do niego, gotowi odeprzeć atak. Znad naszych głów wciąż dolatywał słaby szmer i co jakiś czas sypały się źdźbła słomy. Z trudem powstrzymałem się od śmiechu. Ten, kto dowodził atakiem, musiał być bardzo naiwnym człowiekiem, jeśli myślał, że damy się w ten sposób zaskoczyć.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, rozległo się głuche dudnienie, ktoś walił toporem w tylne drzwi. Niemal równocześnie kilku ludzi zaczęło wdzierać się do karczmy przez okna, a strzecha nad naszymi głowami została rozdarta i z dachu zeskoczyło dwóch wojów.
Jeden z napastników musiał źle wylądować i skręcić kostkę, bo krzyknął boleśnie i wypuścił topór z ręki. Doskoczyłem do niego i – nim zdążył się wyprostować – wbiłem mu miecz w bok. Niemiec z jękiem padł na podłogę. Drugi błyskawicznie ściągnął z pleców tarczę i starł się równocześnie z Miłowojem i Bolkiem.
W gospodzie zapanował chaos. Woj osłonięty tarczą odcinał się dwóm przeciwnikom naraz, a tymczasem przez okna do wnętrza izby gramolili się kolejni napastnicy. Nie wyglądało to dobrze, dwóch Niemców już zeskoczyło z parapetów i zwarli się z Gaworem i Miłowitem, a za nimi, wrzeszcząc jak opętani, tłoczyli się kolejni.
Błyskawicznie dobiłem swojego przeciwnika i odwróciłem się, żeby skoczyć na pomoc obrońcom okien. W tej samej chwili z cienia wychynął Boruta. Głomacz na wyprostowanych rękach trzymał ciężką dębową ławę. Pot ciekł mu po czole, a uda drżały z wysiłku, ale mimo to postąpił jeszcze dwa kroki do przodu i ze wszystkich sił cisnął swoje brzemię w nacierających. Rozległ się straszny krzyk, gdy ława spadła na nich, miażdżąc im nogi i ręce.
Atak od strony okien zelżał, Niemcy w popłochu czmychali z karczmy, unosząc rannego towarzysza. Gawor, Boruta i Miłowit doskoczyli do uciekających i siekli, ile wlezie. Także Bolko i Miłowoj rozprawili się ze swoim przeciwnikiem i wzięli udział w natarciu.
Nie dołączyłem do nich. Nagle dotarło do mnie, że dudnienie topora ustało. Zdjęty nagłym przeczuciem skoczyłem na tyły budynku. W drzwiach ziała dziura, ktoś szarpał za wyszczerbione deski, próbując je wyłamać. Rozejrzałem się za Sulikiem, ale nie dostrzegłem go. Dopiero po chwili zorientowałem się, że leży skulony na ziemi, a wokół jego głowy rozlewa się coraz większa kałuża czarnej w świetle księżyca krwi.
Poczułem, jak ogarnia mnie wściekłość, dopadłem do drzwi, zacząłem rąbać i kłuć stojących za nimi ludzi, czułem, jak mój miecz raz po raz zanurza się w czyimś ciele. Nie wiem, ile to trwało, ale nagle rozległ się tupot stóp i zostałem w przedsionku sam.
Wziąłem drobne ciało na ręce i wróciłem do izby. Także tu bitwa była skończona. Na śliskiej od krwi podłodze leżało dwóch Niemców, a trzeci siedział skulony w kącie, przytrzymując flaki, które wylewały mu się z brzucha. Jeden z bliźniaków również był ciężko ranny. Jego głowa spoczywała na kolanach zapłakanej dziewczyny. Oddychał ciężko, nierówno.
– Który to…
– Miłowoj – odparł głucho Bolko.
– Masz, czego chciałeś – rzuciłem z goryczą. – To twoja pierwsza wygrana bitwa. Jesteś zadowolony?
Bolko spojrzał na mnie poważnie i odparł:
– Rzeczywiście, nieźle poszło. Chciałbym, żeby zawsze tak było.
Tej nocy więcej nas nie niepokojono. Do wnętrza karczmy wdzierały się pierwsze promienie słońca, gdy Niemiec z rozpłatanym brzuchem osunął się bezwładnie na podłogę. Nie minęło wiele czasu, a także Miłowoj oddał ducha.
Bjørn chwycił ciężki żelazny pogrzebacz i poprawił leżącą na palenisku kłodę, a ta trysnęła snopem iskier.
Bork Jorundsson pokiwał w zadumie głową.
— Ciężko jest żegnać dobrego druha, ale skoro padł w walce, to jeszcze się z nim spotkasz w Walhalli. Będziecie wspólnie pić miód z rogów podawanych przez walkirie, jeść pieczyste z dzika Sahrimnira i całymi dniami walczyć ramię w ramię. Czego jeszcze można chcieć po śmierci?
— Może tylko wiekuistego zbawienia — mruknął zgryźliwie brat Anzelm. — Czasem zastanawiam się, po co wy, Normanowie, przyjęliście chrzest, jeśli nie pragniecie połączyć się na wieki z Chrystusem.
Bork wzruszył ramionami.
— Eryk z Lade kazał mi się ochrzcić po bitwie pod Svold, więc zrobiłem to. Trudno mu się sprzeciwiać, zwłaszcza gdy daje prosty wybór: woda święcona… albo woda za burtą, ale musiałbym być skończonym głupcem, gdybym nie chciał spotkać po śmierci swoich dobrych przyjaciół, a także dzielnych mężów, których wyprawiłem na tamten świat przy pomocy miecza.
— Mnie nie było pod Svold, ale gdybym dostał taki wybór, to wolałbym chyba wodę za burtą — mruknął w zadumie Czarny Glum.
— Wszyscy jesteście skazani na wieczne potępienie — stwierdził z niesmakiem Brendan z Corku. — Doprawdy byłoby lepiej, gdybyście milczeli, zamiast mówić podobne bzdury. Niech Bjørn opowiada dalej.
Sam nie wiem, kiedy zasnąłem. Obudziło mnie bicie kościelnego dzwonu wzywające wiernych na poranną mszę. Zerwałem się na równe nogi i z ulgą stwierdziłem, że mój brat nie zaniedbał wystawienia warty, ale największą radość sprawił mi widok Sulika – mały Bobrzanin siedział przy jedynym ocalałym z nocnej zawieruchy stole i macał się po obwiązanej zakrwawionymi szmatami głowie.
– Jak ci jest? – spytałem.
– Dziwnie… – odparł. – Czuję się, jakby na głowę spadł mi wielki głaz… I chyba jestem głodny…
– W takim razie będziesz żył – zapewniłem go.
Gawor i Miłowit czuwali przy oknie, Bolko właśnie się budził, a Boruta wciąż chrapał w najlepsze, rozciągnięty na podłodze.
– Dzieje się coś? – spytał Bolko, przeciągając się tak, że aż zatrzeszczały mu wszystkie kości.
– Na razie niewiele. Rozpalili ognisko i radzą – odparł Miłowit. – Chyba nie mają wielkiej ochoty na bitkę.
– Przykro mi z powodu twojego brata.
Smoliniec skinął z powagą głową.
– Tak chciała Dola, a jej nie można się sprzeciwiać. Widziałem rano mysz, a potem skowronka, może to była dusza mojego brata odlatująca do Wyraju?
– Może być – zgodził się z nim Gawor.
Nagle poczułem, że jestem wściekle głodny. Od kilkunastu godzin nie miałem nic w ustach. Szturchnąłem przysypiającego w kącie izby gospodarza i kazałem mu podać coś do jedzenia.
Na stole rychło pojawiły się piwo, ser, cienkie owsiane placki i szynka z dzika. Wystraszony kudłacz dał wszystko, co miał najlepszego, a jego dziewki obsługiwały nas jak hrabiów. Jedna z nich miała czerwony nos i wciąż pochlipywała, więc domyśliłem się, że to ta, która spędziła noc z Miłowojem. Bolko rzucił jej dwie sztuki srebra, a karczmarz łypnął niezadowolony okiem, więc i on dostał dokładnie tyle, ile należało się za gościnę.
– Za straty niech ci zapłacą ludzie pana von Plothe – poradził mój brat, chowając sakiewkę głęboko za pazuchę.
Kudłacz nie wyglądał na zadowolonego, ale niespecjalnie się tym przejęliśmy.
Siedliśmy wszyscy do stołu i jedliśmy, aż się nam uszy trzęsły. Nie pamiętam, żeby mi coś w życiu aż tak smakowało. Być może przed snem trzeba się dobrze zmachać i zarąbać kilku ludzi, żeby mieć taki apetyt.
– Jak się stąd wymkniemy? – spytał między jednym a drugim kęsem Miłowit. – Wybiliśmy im z głowy atak, ale będą pilnować, żebyśmy nie uciekli.
– Na pewno wysłali już umyślnych do Magdeburga – odparł z pełną gębą Gawor. – Jak przyjdzie tu jeszcze ze dwudziestu chłopa, to wezmą nas gołymi rękami.
– Nie po to Niemcy uwalniali nas z więzienia, żeby teraz posiekać na kawałki. W końcu jesteśmy cesarskimi gośćmi… – myślał na głos Bolko.
– Przyjadą i ubiją nas. Nie będą pytać, cośmy za jedni – mruknął Boruta. Olbrzymi Głomacz odzywał się rzadko, ale jak już zabierał głos, to trudno było się z nim spierać.
– No to mamy niewiele czasu – stwierdziłem. – Do miasta jest siedem albo osiem mil, jeśli pan von Plothe posłał wczoraj po posiłki, to konni przybędą najwcześniej dziś wieczorem.
– Do Brenny został tylko skok… – westchnął Bolko.
Nagle mój wzrok padł na chłopca stajennego, tego samego, który nieoczekiwanie zniknął tuż przed nocną bitwą. Otrok siedział pod ścianą, zajadał coś ze smakiem i nie spuszczał z nas wytrzeszczonych oczu.
– Mały, a ty gdzie się podziewałeś? – spytałem, marszcząc brwi.
– Byłem w domu, u matki, panie – odparł niestropiony.
– Jak to w domu? Przecież wszystkie drzwi są zamknięte i do tego zatarasowane – zdziwił się Bolko.
Chłopak wzruszył ramionami.
– Jest jeszcze jedno wyjście, trzeba się czołgać, ale jak ktoś nie jest bardzo gruby, to da radę.
Spojrzeliśmy po sobie i choć nie zamieniliśmy ani słowa, to wszyscy wiedzieliśmy, co chodzi nam po głowach.